Żeby tak w końcu uciszyć te wszystkie
myśli! Powinnam się chyba wystrzegać wszystkich bodźców, spotkań, emocji innych
ludzi, emocji w książkach i filmach, zdarzeń. Marzę, żeby uciec w jakieś
odosobnienie… Jedna młoda i bardzo energiczna kandydatka, z którą rozmawiałam,
opowiadała o pobycie w Nepalu jako wolontariuszka, podczas którego udała się na
10-dniowe odosobnienie z 10 godzinami dziennie przebywania w ciszy. Było to dla
niej na początku bardzo trudne, ale potem cudowne.
Po tych dwóch dniach głowa
pełna!:
- obiad rodzinny z okazji urodzin
Rafała w Bistro Zajezdnia – bardzo duże, smaczne i stosunkowo tanie dania –
polecam! J.
Niestety, akurat wtedy było bardzo dużo ludzi i innych zorganizowanych imprez.
Ale plus taki, że tata i reszta rodziny będąc już tam na miejscu poszła po
obiedzie zwiedzić główną wystawę. Bardzo dawno temu robiliśmy regularnie takie
imprezy obiadowe, jak dziewczyny były małe i miejsca więcej w domu to było to
często, ale głównie urodziny dziewczyn, a nie nasze, a Rafała to chyba nigdy.
Był jeszcze Piotrek z Danusią. Pomyślałam sobie, że póki rodzice na chodzie, to
może to robić częściej, no i mama może odsapnąć i niczego w takim dniu nie
gotować.
- wcześniej byłam na
półtoragodzinnej jodze i pomimo długiej przerwy w zajęciach zorganizowanych, po
raz pierwszy od dłuższego czasu nie poczułam się pozbawiona energii, ale wręcz
przeciwnie, dostałam jej bardzo dużo (i taki jest m.in. cel tych ćwiczeń!).
Nosiło mnie tak, że po obiedzie chciałam koniecznie jeszcze gdzieś wyjść, ale w
końcu włączyliśmy film w domu. „Elle” z Isabelle Hupert, wiedziałam, że nie
będzie łatwy, ale nie wiedziałam, że będzie tak ciężki, i że z gatunku thrillerów.
Potem dla odmiany Rafał mnie namówił na dobrą czeską komedię „Akumulator” o
energii i ten już był lżejszy, ale o dość późnej porze.
- obudziłam się niezbyt wyspana,
gdy śpię dłużej niż 6.30-7.00 rano to we śnie nad ranem przewijają mi się
jakieś dziwne filmy… Miałam średni nastrój… Nie zastanawiając się zbyt długo
dorwałam „Historię nowego nazwiska” – ciąg dalszy o przyjaciółkach z Neapolu i
wsiąkłam na dwie godziny. W trakcie i potem naszły mnie niezbyt wesołe
konkluzje, na które chcąc nie chcąc patrzyłam przez pryzmat mojej osoby i
rodziny. No matter what you do nie ucieknie się od swego pochodzenia.
Identyfikowałam się z Eleną, główną bohaterką która żyła na granicy dwóch
światów: swojej biednej prostej rodziny i szkoły, do której „fuksem” udało jej się wyrwać z tej
biedy i jej specyficznej biednej dzielnicy. Psychologia ajurwedyjska i
helingerowska mówi o tym, żeby zaakceptować swoje korzenie, swoje pochodzenie,
swoich rodziców, bo bez tego nie będzie się układało w życiu. Ja, pomimo
wszystko, chyba dalej mam z tym problem. Jestem tak bardzo, tak ekstremalnie
różna od moich rodziców i brata, i tak bardzo zauważam te różnice, które często
mnie denerwują; chyba moja dusza jest całkiem z kosmosu (w przenośni i dosłownie), czuję się przez to często
inna, dziwna, niezrozumiana przez własną rodzinę, mam też w związku z tym czasami
wyrzuty sumienia, że nie jestem takim dzieckiem jakim moja rodzina chciałaby,
żebym była. Może jak w końcu się z tym pogodzę, to zaznam spokoju? Moje dzieci,
szczególnie Zuzia też są ode mnie inne, może to jest właśnie ta moja lekcja do
przerobienia?
Druga kwestia to taka, jak bardzo pochodzenie determinuje to kim się jest. No matter how hard I try - zawsze będę ograniczona intelektualnie, z bagażem emocjonalnym, lękami, strachem odziedziczonym od moich przodków.
Druga kwestia to taka, jak bardzo pochodzenie determinuje to kim się jest. No matter how hard I try - zawsze będę ograniczona intelektualnie, z bagażem emocjonalnym, lękami, strachem odziedziczonym od moich przodków.
- dziś był pokaz w NFM po warsztatach
musicalowych Natalii, namówiłam rodziców, ze względów wymienionych przy wpisie
o obiedzie, niech się trochę oderwą od codzienności, choroby, badań, lekarzy,
etc. Na samym początku pytanie, dlaczego
nie zaprosiłam też brata. Nie zaprosiłam, bo nawet o tym nie pomyślałam,
skupiłam się na rodzicach, żeby zobaczyli wnuczkę, którą rzadko widzą i żeby
się trochę rozerwali. Zresztą to nie była żadna gala, czy pełny musical i ważny
występ. To pytanie zepsuło mi humor, od razu oczywiście poczułam się winna, że
znowu coś źle zrobiłam. Ostatnie cztery dni uczestnicy warsztatów trenowali pod
instrukcjami zaprzyjaźnionego aktora z West Endu – Curtisa Angusa. Wczoraj na
ostatnich zajęciach była bardzo nieprzyjemna napięta atmosfera – Curtis był
bardzo niezadowolony z rezultatu, wypominał im, że oni się przecież szkolą na
profesjonalistów, a przecież na warsztatach byli też ludzie „z ulicy”, którzy
wcześniej nie ćwiczyli. Tak, jak by im wypominał, że za słabo się starają, a
panie instruktorki (założycielki) dają z
siebie wszystko, czego oni nie doceniają. Szkoda tylko, że panie idą bardzo na
ilość, co w świetle tych wydarzeń, nie wróży dobrej przyszłości. Panie też
dziwnie się zachowywały, a dziś otwierając występ zauważyłam jakąś niepewność w
ich głosach i niewyraźne miny. Po takich zapowiedziach myślałam, że faktycznie
ten występ będzie średni, ale jak zwykle był na bardzo wysokim poziomie. Rozbił
mnie tylko sam Curtis, który długo przemawiał mówiąc, jak to on ciężkim
wysiłkiem dostał się na szczyty musicalu i że każdy ma taką szansę, bo różnicą
jest tylko miejsce urodzenia (on w Londynie). Niestety, różnica między Londynem
a Polską jest duża i on nie może zrozumieć, że np. polski system szkolny nie
pozwala trenować kilku godzin dziennie i jeszcze mieć wysokie oceny, jak
również przeciętnego Polaka nie stać na to, na co stać przeciętnego
Londyńczyka, nie wspominając o systemie zapomóg socjalnych w razie niepowodzeń
życiowych. Uświadomiliśmy potem Natalii, że niestety w tego rodzaju zawodach
upokarzanie jest częstym zjawiskiem (świetnie pokazuje to film „Whiplash”), i trzeba
mieć bardzo silną psychikę i fizyczną kondycję. Ostatnim elementem pokazu była bardzo
dramatyczna pantomima/choreografia ułożona przez Curtisa, 12 min dramatycznej
muzyki, do której młodzież poruszała się imitując ludzi na łodzi, którzy tak
rozpaczliwie chcą dobić do brzegu, ale im się to nie udaje… Pod koniec prawie
ryczałam… To był jego hołd złożony uchodźcom i ofiarom konfliktów na świecie.
- nieudana akcja ratowania
Tomasza Mackiewicza na Nanga Parbat. Byłam na bakier z wiadomościami, ale w
końcu zapoznałam się z sytuacją. Odwieczne pytania: czy alpiniści to
nieodpowiedzialni szaleńcy, czy wielcy ludzie podejmujący niemożliwe wyzwania? Czy
są nieodpowiedzialni narażając bliskich na ich potencjalną śmierć, czy tak
odważni i pasjonaci, że nie powinno im się tego zabraniać? Czytałam wywiad z
Tomaszem sprzed roku. On na tej górze czuł się wolny i spokojny, ona dawała mu
moc. Czy ktoś by z tego nie skorzystał? Pewnie po jego przejściach z heroiną,
to też działało jak uzależnienie, podobnie jak u Jurka Górskiego, „Najlepszego”.
Tomasz nie przewidział tylko, że go zawiedzie fizyczne ciało, choć jego ojciec
dzisiaj apelował, żeby kontynuować akcję ratunkową, bo Tomasz jest niezwykle
silny i może przesiedzieć w jamie śnieżnej nawet 6 dni. Ale chyba nie chory…….
- w powietrzu, w dzisiejszym wietrze
tak bardzo czułam wiosnę i tęsknotę za wolnością!!! Jak również zew podróży :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz