niedziela, 28 stycznia 2018


Żeby tak w końcu uciszyć te wszystkie myśli! Powinnam się chyba wystrzegać wszystkich bodźców, spotkań, emocji innych ludzi, emocji w książkach i filmach, zdarzeń. Marzę, żeby uciec w jakieś odosobnienie… Jedna młoda i bardzo energiczna kandydatka, z którą rozmawiałam, opowiadała o pobycie w Nepalu jako wolontariuszka, podczas którego udała się na 10-dniowe odosobnienie z 10 godzinami dziennie przebywania w ciszy. Było to dla niej na początku bardzo trudne, ale potem cudowne.

Po tych dwóch dniach głowa pełna!:

- obiad rodzinny z okazji urodzin Rafała w Bistro Zajezdnia – bardzo duże, smaczne i stosunkowo tanie dania – polecam! J. Niestety, akurat wtedy było bardzo dużo ludzi i innych zorganizowanych imprez. Ale plus taki, że tata i reszta rodziny będąc już tam na miejscu poszła po obiedzie zwiedzić główną wystawę. Bardzo dawno temu robiliśmy regularnie takie imprezy obiadowe, jak dziewczyny były małe i miejsca więcej w domu to było to często, ale głównie urodziny dziewczyn, a nie nasze, a Rafała to chyba nigdy. Był jeszcze Piotrek z Danusią. Pomyślałam sobie, że póki rodzice na chodzie, to może to robić częściej, no i mama może odsapnąć i niczego w takim dniu nie gotować.

- wcześniej byłam na półtoragodzinnej jodze i pomimo długiej przerwy w zajęciach zorganizowanych, po raz pierwszy od dłuższego czasu nie poczułam się pozbawiona energii, ale wręcz przeciwnie, dostałam jej bardzo dużo (i taki jest m.in. cel tych ćwiczeń!). Nosiło mnie tak, że po obiedzie chciałam koniecznie jeszcze gdzieś wyjść, ale w końcu włączyliśmy film w domu. „Elle” z Isabelle Hupert, wiedziałam, że nie będzie łatwy, ale nie wiedziałam, że będzie tak ciężki, i że z gatunku thrillerów. Potem dla odmiany Rafał mnie namówił na dobrą czeską komedię „Akumulator” o energii i ten już był lżejszy, ale o dość późnej porze.

- obudziłam się niezbyt wyspana, gdy śpię dłużej niż 6.30-7.00 rano to we śnie nad ranem przewijają mi się jakieś dziwne filmy… Miałam średni nastrój… Nie zastanawiając się zbyt długo dorwałam „Historię nowego nazwiska” – ciąg dalszy o przyjaciółkach z Neapolu i wsiąkłam na dwie godziny. W trakcie i potem naszły mnie niezbyt wesołe konkluzje, na które chcąc nie chcąc patrzyłam przez pryzmat mojej osoby i rodziny. No matter what you do nie ucieknie się od swego pochodzenia. Identyfikowałam się z Eleną, główną bohaterką która żyła na granicy dwóch światów: swojej biednej prostej rodziny i szkoły,  do której „fuksem” udało jej się wyrwać z tej biedy i jej specyficznej biednej dzielnicy. Psychologia ajurwedyjska i helingerowska mówi o tym, żeby zaakceptować swoje korzenie, swoje pochodzenie, swoich rodziców, bo bez tego nie będzie się układało w życiu. Ja, pomimo wszystko, chyba dalej mam z tym problem. Jestem tak bardzo, tak ekstremalnie różna od moich rodziców i brata, i tak bardzo zauważam te różnice, które często mnie denerwują; chyba moja dusza jest całkiem z kosmosu  (w przenośni i dosłownie), czuję się przez to często inna, dziwna, niezrozumiana przez własną rodzinę, mam też w związku z tym czasami wyrzuty sumienia, że nie jestem takim dzieckiem jakim moja rodzina chciałaby, żebym była. Może jak w końcu się z tym pogodzę, to zaznam spokoju? Moje dzieci, szczególnie Zuzia też są ode mnie inne, może to jest właśnie ta moja lekcja do przerobienia?
Druga kwestia to taka, jak bardzo pochodzenie determinuje to kim się jest. No matter how hard I try - zawsze będę ograniczona intelektualnie, z bagażem emocjonalnym, lękami, strachem odziedziczonym od moich przodków. 
- dziś był pokaz w NFM po warsztatach musicalowych Natalii, namówiłam rodziców, ze względów wymienionych przy wpisie o obiedzie, niech się trochę oderwą od codzienności, choroby, badań, lekarzy, etc.  Na samym początku pytanie, dlaczego nie zaprosiłam też brata. Nie zaprosiłam, bo nawet o tym nie pomyślałam, skupiłam się na rodzicach, żeby zobaczyli wnuczkę, którą rzadko widzą i żeby się trochę rozerwali. Zresztą to nie była żadna gala, czy pełny musical i ważny występ. To pytanie zepsuło mi humor, od razu oczywiście poczułam się winna, że znowu coś źle zrobiłam. Ostatnie cztery dni uczestnicy warsztatów trenowali pod instrukcjami zaprzyjaźnionego aktora z West Endu – Curtisa Angusa. Wczoraj na ostatnich zajęciach była bardzo nieprzyjemna napięta atmosfera – Curtis był bardzo niezadowolony z rezultatu, wypominał im, że oni się przecież szkolą na profesjonalistów, a przecież na warsztatach byli też ludzie „z ulicy”, którzy wcześniej nie ćwiczyli. Tak, jak by im wypominał, że za słabo się starają, a panie instruktorki (założycielki)  dają z siebie wszystko, czego oni nie doceniają. Szkoda tylko, że panie idą bardzo na ilość, co w świetle tych wydarzeń, nie wróży dobrej przyszłości. Panie też dziwnie się zachowywały, a dziś otwierając występ zauważyłam jakąś niepewność w ich głosach i niewyraźne miny. Po takich zapowiedziach myślałam, że faktycznie ten występ będzie średni, ale jak zwykle był na bardzo wysokim poziomie. Rozbił mnie tylko sam Curtis, który długo przemawiał mówiąc, jak to on ciężkim wysiłkiem dostał się na szczyty musicalu i że każdy ma taką szansę, bo różnicą jest tylko miejsce urodzenia (on w Londynie). Niestety, różnica między Londynem a Polską jest duża i on nie może zrozumieć, że np. polski system szkolny nie pozwala trenować kilku godzin dziennie i jeszcze mieć wysokie oceny, jak również przeciętnego Polaka nie stać na to, na co stać przeciętnego Londyńczyka, nie wspominając o systemie zapomóg socjalnych w razie niepowodzeń życiowych. Uświadomiliśmy potem Natalii, że niestety w tego rodzaju zawodach upokarzanie jest częstym zjawiskiem (świetnie pokazuje to film „Whiplash”), i trzeba mieć bardzo silną psychikę i fizyczną kondycję.  Ostatnim elementem pokazu była bardzo dramatyczna pantomima/choreografia ułożona przez Curtisa, 12 min dramatycznej muzyki, do której młodzież poruszała się imitując ludzi na łodzi, którzy tak rozpaczliwie chcą dobić do brzegu, ale im się to nie udaje… Pod koniec prawie ryczałam… To był jego hołd złożony uchodźcom i ofiarom konfliktów na świecie.

- nieudana akcja ratowania Tomasza Mackiewicza na Nanga Parbat. Byłam na bakier z wiadomościami, ale w końcu zapoznałam się z sytuacją. Odwieczne pytania: czy alpiniści to nieodpowiedzialni szaleńcy, czy wielcy ludzie podejmujący niemożliwe wyzwania? Czy są nieodpowiedzialni narażając bliskich na ich potencjalną śmierć, czy tak odważni i pasjonaci, że nie powinno im się tego zabraniać? Czytałam wywiad z Tomaszem sprzed roku. On na tej górze czuł się wolny i spokojny, ona dawała mu moc. Czy ktoś by z tego nie skorzystał? Pewnie po jego przejściach z heroiną, to też działało jak uzależnienie, podobnie jak u Jurka Górskiego, „Najlepszego”. Tomasz nie przewidział tylko, że go zawiedzie fizyczne ciało, choć jego ojciec dzisiaj apelował, żeby kontynuować akcję ratunkową, bo Tomasz jest niezwykle silny i może przesiedzieć w jamie śnieżnej nawet 6 dni. Ale chyba nie chory…….

- w powietrzu, w dzisiejszym wietrze tak bardzo czułam wiosnę i tęsknotę za wolnością!!! Jak również zew podróży :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz