poniedziałek, 25 czerwca 2018

Relaks na działce to jest to! Szczególnie po 10 godzinach pracy ;-)."Wyżywałam" się dzisiaj będąc w pełni "tu i teraz" obcinając długaśne pędy winogron, które zasłaniały drzewo wiśniowe. Czułam się jak w dżungli - pędy winogron miały ogromne liście i grube łodygi, nie miałam pojęcia, że mogą być takie wielkie!
Pojechałam tylko po fasolkę szparagową, a przy okazji zerwałam jeszcze pietruszkę, sałaty, resztkę szczypiorku, buraczka, lawendę, no i wiśnie. Dziwnie się czułam zrywając wiśnie w czerwcu! Ale poza tym był ciepły wieczór, wprost przeciwnie do poranka. Nasuwa mi się tu bardzo trafne zdanie: "proste czynności mają w sobie dużo magii". W samochodzie pachniało cudownie lawendą i świeżą zerwaną pietruszką. To było niebiańskie!!! Potem jeszcze do pobliskiej Biedronki po kuskus i czosnek, żeby zrobić przepyszną sałatkę tabuleh, którą cztery lata temu jadłam pierwszy raz w libańskiej restauracji w Dubaju. Najpierw chciałam zrobić pesto z pietruszki i szukając przepisu u Maciągowej znalazłam również przepis na tę sałatkę. Wyszła przepyszna! Ma dużo żelaza i wit. C, więc przyda się i mi i tacie. Powtarzam sobie słowa dr Shivani, że na nic się zda nasze martwienie się zdrowiem bliskich, że nic nie pomoże. Ale bardzo smutno jest patrzeć na cierpienie bliskich.... Taka trywialna sprawa, a w zasadzie najważniejsza - łóżka w tym szpitalu są bardzo stare, nieregulowane i z byle jakim materacem. Zmiana takiego łóżka na lepsze o wiele poprawiłaby komfort życia taty. Ale na całym oddziale nie ma lepszych łóżek, są tylko na intensywnej terapii.  






niedziela, 24 czerwca 2018

Do zachodów słońca z poprzedniego posta mogłabym dodać cytat z "Ułudy" Artura Cieślara: "Zachody słońca są świętem harmonii, równowagi energii kosmicznych, oddziałujących na naszą planetę". Książka jest niezła, ale o niej kiedy indziej. Oczy mi się kleją, a obowiązek kronikarski woła.

Wczoraj było bardzo artystycznie i muzycznie. Natalia miała trzeci spektakl "West Side Story" w Imparcie. Świetne widowisko, przepiękna muzyka Bernsteina, niesamowite układy choreograficzne! Emocje! Podjechaliśmy potem na Nadodrze na przepyszny wegetariański obiad uczcić koniec szkoły, Natalii przedstawienia (również na zakończenie roku szkolnego), dzień ojca i ogólnie to, że jesteśmy razem :-).

Potem do sklepu kupić sandały, a Natalia do domu i potem z powrotem do Impartu na "Metro". W domu szybko mikstura na gardło Zuzi jazda do Dzierżoniowa na występ Janusza Radka, na powietrzu, na scenie na murach (Poezja na murach). Był zespół "Pod strzechą" i spektakl z ogniami i słowiańskimi piosenkami. Janusz zagrał na samym końcu ok. 23.30 (dlatego teraz zasypiam ;-). Ale warto było czekać w zimnie (11 stopni) i deszczu! Dobrze, że można było kupić herbatkę :-). Czułam się jak w domu, i mogłam śpiewać z Januszem, bo nie było sali i nikomu to nie przeszkadzało. Przeżycie metafizyczne! Nagłośnienie cudowne, lepsze niż we Wrocławiu.

Dzisiaj pobudka przed 10:00 bez budzika, za chwilę wróciła Natalia (z noclegu u koleżanki), leniwy brunch i planowanie wakacji... Zakupy, gotowanie wegańskiego rosołku dla Zuzi i nas wszystkich, sprzątanie, maile, wyjazd po sandały dla Natalii, zaległe pisanie o Krecie (dzień 6!) i pobyt u taty w szpitalu....Marzy, żeby miał tyle siły, co jeszcze przed kilkoma miesiącami, żeby bez wysiłku móc iść na krótki spacer...

czwartek, 21 czerwca 2018

Zachwyt nad zachwytami!!! Te zdjęcia oddają tylko jedną setną tego cudownego spektaklu, który ukazał się naszym oczom, po wyjściu z ceremonii zakończenia roku szkolnego u Zuzi w szkole. Wspaniały spektakl z okazji przesilenia letniego i najdłuższego dnia w roku! Pełnia szczęścia!!! Jechałam wolno samochodem po obwodnicy i napawałam duszę tym niebiańskim widokiem. Dziś jest święto słońca i słońce nam podarowało taki prezent.

wtorek, 19 czerwca 2018



Kilka dobrych lat szukałam sposobów na to, aby mieć energię na wszystkie moje aktywności i pomysły, tym bardziej, że jeszcze jestem podatna na spadki ciśnienia atmosferycznego, co objawia się sennością, no i te krótkie noce..... A teraz, od 9 dni ograniczyłam maksymalnie spożycie cukru i rozpiera mnie energia, a po zumbie to już w ogóle (dzisiaj tak, że aż sobie trochę jogi potem dołożyłam)! :D. Cukier jadłam i tak głównie w moim ukochanym remedium na wszystko, czyli czarnej herbacie z cytryną. I w kawie, ale tę piłam okazyjnie. No i oczywiście te wszystkie ciasta do kawy. Rachunek sumienia zrobiony ;-). 
Kiedy kupowałam od Marii na ostatnim szkoleniu ajurwedyjskim zioła wspomagające oczyszczanie wątroby i pozbycie się gniewu, który się tam magazynuje, to dała mi wersję dla Kaphy, uzasadniając to tym, że mam rozleniwiony metabolizm i że jak przy okazji chcę schudnąć to one są idealne. Widziała mnie ostatnio dwa lata temu i teraz podczas szkolenia, ale nawet z nią nie rozmawiałam o niczym szczegółowo. Po prostu od razu zauważyła, że potrzebuję schudnąć ;-). W Ajurwedzie, pomimo, że jest się jakąś konstytucją, a obecny stan wskazuje na dolegliwość charakterystyczną dla innej konstytucji, to leczy/wspomaga się tę właśnie dolegliwość. Tak mnie to kopnęło, że po wielu miesiącach użalania się nad sobą i nieskutecznych prób wzięcia się za siebie po prostu przekręciłam sobie odpowiedni "prztyczek" w głowie i już w następnym dniu odstawiłam wszelkie pocieszacze. Wróciłam do jedzenia jaglanki rano, potem jem większy lub mniejszy obiad i do rana w zasadzie już nic. No może jeszcze kilka orzechów. Za to piję o wiele więcej - pogoda bardzo temu sprzyja! Piję wodę z cytryną, staram się ciepłą, chyba, że jest bardzo gorąco. Oprócz tego herbatki ziołowe - z koperku, białą, yerba mate z mandarynką, owocowe z imbirem (wiem, rozgrzewa!, ale pobudza ogień trawienny, jeśli jest słaby), sporadycznie zieloną, bo też wysusza, tak jak czarna. Chyba faktycznie mam teraz dużo z kaphy, bo nawet rano nie jestem głodna (trzeba wtedy czekać, aż się poczuje prawdziwy głód i nie jeść na siłę śniadania np. o 7:00). Dziś w pracy była dostawa wszelkich dobroci (pełna kuchnia) i pierwszy raz, w ciągu tych 9 dni, po południu miałam przed oczami wizję batonika opływającego mleczną czekoladą, ale pogadałam z sobą, zrobiłam sobie wodę z cytryną i wizja się oddaliła ;-). Zachciało mi się go, kiedy poczułam się troszkę senna i przytłoczona temperaturą w pokoju (klimę włączam tylko sporadycznie). Doskonale wiem, co stoi za potrzebą cukru - u mnie zmęczenie, niewyspanie, litowanie się nad sobą i urozmaicenie sobie monotonii życia (taki przerywnik). Tylko, że wcześniej sabotowałam samą siebie, i specjalnie, czasami z wyrafinowaniem na przekór sobie, zjadałam te ciastka do kawy ;-). 

Jest taka fajna książka, polecam - "Zachcianki pod kontrolę" Doreen Virtue, nie przeczytałam jej wprawdzie do końca, ale wiem o co chodzi. Za każdą zachcianką jest jakaś niezaspokojona potrzeba, najczęściej psychiczna lub emocjonalna. A ja postanowiłam zaspakajać swoje potrzeby psychiczne samą sobą. Bo przecież nikt mnie nie zrozumie lepiej niż ja sama, prawda? Zaczęłam siebie traktować jako najlepszego przyjaciela, na którego zawsze mogę liczyć, i który zawsze mnie odpowiedni pocieszy i przytuli. Bo zewnętrzny najlepszy przyjaciel może być do rany przyłóż, ale on jest przecież sobą i nigdy nie będzie w stanie poświęcić Tobie tyle uwagi, miłości i czułości ile Ty sama potrzebujesz, bo przecież Ty sama wiesz ile i czego najbardziej potrzebujesz.... Kiedyś karmiłam się dobrymi słowami innych ludzi o mnie, teraz już nie. Oczywiście miło jest je usłyszeć, ale jestem w pełni świadoma, że mogą być wypowiedziane w różnej intencji, że są ulotne, zależą od humoru wypowiadacza, itd..., więc staram się je traktować neutralnie. I to jest ciągła praca w toku.

W "Urodzie życie" przeczytałam o dziewczynie, która pomimo luzu na wyjeździe zagranicą nie folgowała sobie, trzymała się swoich zasad, i jadła nadal tak, jak przed wyjazdem, gdyż wiedziała ile korzyści daje jej niejedzenie cukru. Szacun!

Dziś jeszcze po 9 godzinach w pracy podjechałam do taty do szpitala - dzisiaj ma urodziny. A teraz już spać! :-)

poniedziałek, 18 czerwca 2018

A dziś.... w pracy 9 godzin, ale wieczorem nie dałam za wygraną i wyciągnęłam siebie na bieganie. Było już późno, ale dzięki temu szybciej biegłam. Nasz las obok to dla nas niesamowity skarb, największe bogactwo! Byłam taka szczęśliwa biegnąc w tym świeżym (tzn. chłodnym w końcu, po całym gorącym dniu) powietrzu i widząc przed sobą moje kochane drzewa i tyle zieleni. Zuzia wprawdzie mi zasugerowała, żebym nie wychodziła i tak jak mama jej koleżanki "ćwiczyła oglądanie telewizji i jedzenie czipsów", no ale przecież nie mamy telewizji... ;-)

Dziś jedna kandydatka miała rozmowę techniczną o pracę i tak się zestresowała, że zaczęła płakać i nie była w stanie niczego zrobi. Wcześniej mówiła mi, że bardzo lubi wyzwania i ciągle je sobie stawia - chyba ciągle chce sobie coś udowodnić (albo innym). Kolega, który z nią rozmawiał bardzo się zaniepokoił taką sytuacją, bo myślał, że to on jest winny stresowi swojej rozmówczyni, a on przecież każdego prowadzi za rękę... Wniosek z tego taki, że zbytnia ambicja może być naprawdę groźna i może spalać. Szkoda mi tej dziewczyny. Rozmawiałam z nią przed wyjściem z pracy i sprawiała wrażenie, że nic się nie stało.

niedziela, 17 czerwca 2018


Pospaliśmy trochę dłużej, ale już o 6:00, jak co dzień, obudziły nas hałasy i krzyki dzieci od sąsiadów obok (otwarty balkon). Leniwy poranek, w końcu chociaż raz w tygodniu nie trzeba nigdzie rano gonić. Choć trochę wisiało nade mną to, że mamy jechać do mamy i zawieźć ją do szpitala do taty. Godzina tego zawiezienia była uwarunkowana godziną przyjazdu kuzynki Rafała z rodziną do Wrocławia (przejazdem do Szklarskiej Poręby na wakacje).  Umówiliśmy się na pizzę blisko wjazdu do miasta z autostrady, tak żeby nie błądzili, a my mieliśmy blisko do szpitala. Mama oczywiście pojechała wcześniej sama, a my jeszcze przed tym lunchem do rodziców, żeby tacie coś wydrukować. Spotkanie z Marylką, Maćkiem i ich świetnym 4-letnim synkiem było bardzo miłe, a Zuzia miała okazję trochę pobiegać bawiąc się z Kubą w berka ;-). Siedzieliśmy na zewnątrz, pod "dachem" z trzciny, był odświeżający przewiew i nie było duszno. W szpitalu tata przekazał "rozkazy" co do działki i innych rzeczy, żeby odciążyć mamę, ale tak trochę na siłę.... Ale choremu człowiekowi się nie odmawia... Szczerze mówiąc trochę mnie to przygnębiło, bo kiedy znowu to robić??? Rafał jest aniołem, naprawdę, to ja się buntowałam i wpadałam w lekkie załamanie...
Pojechaliśmy na działkę podlać ją całą i zerwać porzeczki. Kiedy podlewałam z węża większym strumieniem, trzymając go w górze, to momentami pojawiała się przepiękna tęcza! Nasyciłam się widokiem i zapachem kwiatów, wilgotnych roślin i zieleni. Wyrwałam trochę szczypiorku z cebulką i sałaty, z których dziś zrobiłam pyszną sałatkę. Niestety zapomniałam wziąć rzeczy Natalii od mamy i musiałam tam znowu jechać, będąc już pod domem. Znowu praktycznie cały dzień poza domem. Ktoś kto nie jest w naszych butach tego nie zrozumie. 

sobota, 16 czerwca 2018



Od rana do nocy poza domem! 

Rafał wiózł Natalię na zajęcia, więc dołączyłam do nich i pojechaliśmy potem do mamy na chwilę i do sklepu sportowego w pobliżu, żeby kupić buty do zumby na popołudniowy maraton charytatywny w Lwówku Śl. No bo jak już wychodzę ze swojej strefy komfortu, to chociaż w odpowiednich do tego butach :D. Wyciągnęłam Zuzię z domu, bo przecież sama trenuje taniec, a Rafał chętnie brykał sobie na rowerze dookoła Lwówka, gdzie jest pięknie! Wylicytowałam pobyt dla dwojga z romantyczną kolacją i śniadaniem w agroturystyce w pobliżu i już się nie mogę doczekać odkrywania tamtej okolicy. 

Podczas maratonu występowałyśmy na scenie z Rafałem instruktorem podczas trzech piosenek, a raz nawet z gościem specjalnym z Portugalii! I nawet za bardzo się nie pomyliłam ;-) Nie wierzyłam, że mi się to udało, bo wcześniej mój wewnętrzny krytyk często się mnie pytał na co ja się porywam! Ręce i nogi się mieszają, młodość i waga nie pierwsza ;-) i odpowiedniego stroju brak ;-). Ale podczas tych ćwiczeń/tańców jest tyle pozytywnej energii, że chyba to jest najbardziej pociągające. Prowadzący są uśmiechnięci, przyjacielscy, wygłupiają się i oprócz tego jeszcze śmieję się z moich błędów i z tego, że nie nadążam i nie wiem, która noga i która ręka ma być teraz :D. Uwielbiam tę wspaniałą energię! Jest zabawa, lekkość, radość i można cudnie się pokołysać i potańczyć, jak już się załapie kroki.... Rafał bardzo nam dziękował, że go wspierałyśmy (z Wrocławia był tylko on i my cztery). Trochę się stremował przy pierwszym kawałku i my chyba uratowałyśmy sytuację ;-). Wracając zachwycaliśmy się starymi domami, wielkimi zielonymi przestrzeniami i górkami, i pojechaliśmy jeszcze odebrać Natalię z 18-tki koleżanki nad kanał żeglugowy na ulicy Marco Polo - piękne miejsce i piękna restauracja. W domu byliśmy o 1 nad ranem. 

piątek, 15 czerwca 2018

Mam zaległe wpisy do napisania, dobrze, że można tu ustawiać datę, to trochę "pooszukuję" ;-).

W piątek piąteczek pozumbowałam razem z córkami, wykąpałam się i zapragnęłam poczuć, że to weekend i oderwać się od wszystkiego oglądając wciągający i pozytywny film. "Pozycję obowiązkową" (po angielsku "Book Club") chcieliśmy obejrzeć już dawno wiedząc, że będzie można się na niej serdecznie pośmiać, a o to mi chodziło.  Jednak nie wiedziałam, że będę też się mogła serdecznie wypłakać ;-). Boże! Widziałam siebie i swoje koleżanki w przyszłości i chyba płakałam za tym "upłyniętym" czasem ;-). Płakałam też ze wzruszenia i tego, że te cztery przyjaciółki nie bały się otworzyć serca na uczucie, a przede wszystkim pokochały siebie, i wtedy dopiero mogły przyjąć miłość, którą obdarował je los. Piękny i serdeczny film o stosunkach międzyludzkich i nieporozumieniach komunikacyjnych między kobietami i mężczyznami (jak to samo jest odmiennie interpretowane przez przeciwne płci) na pewno niejednej osobie otworzył oczy na takie ważne niuanse. Czasami tak cudnie jest obejrzeć taki wyciskacz łez z happy endem! Wszystko ze mnie zeszło i czułam się bardzo lekko. Zatęskniłam też do moich przyjaciółek z liceum i studiów,  z którymi kiedyś w miarę regularnie się spotykałam, ale ostatnio już dawno nie... i tak sobie myślę, żeby te nasze spotkania spróbować reaktywować... Bo w tym filmie było też o sile przyjaźnie, choć te cztery główne bohaterki były bardzo różne i często się ze sobą nie zgadzały. 

Książki Greya, pokazane w zwiastunie trochę wszystko upraszczają i mogą zmylić potencjalnego widza co do wartości filmu. Ale są też powodem do uśmiechu.


czwartek, 14 czerwca 2018

Marzę o pójściu spać, ale muszę wypuścić z siebie emocje po obejrzeniu poruszającego przedstawienia, które jest pokazywane od wielu lat, i które zawsze chciałam zobaczyć. 

Przedstawienie pt. "Wallstrasse 13" opowiada o żydowskich mieszkańcach spod tego adresu we Wrocławiu, w trakcie wojny i po wojnie, i ogólnie o losie Żydów we Wrocławiu. Wallstrasse to ul. Włodkowica, obecnie chyba jedna z najbardziej hipsterskich ulic (wracając zachwycaliśmy się odnowionymi kamienicami i kafejkami), a w czasach Breslau główna ulica dzielnicy żydowskiej. Po latach przyjeżdża do Wrocławia kobieta, która mieszkała tu do 1968 roku. Wtedy wyjechała z matką do Izraela, a ojciec został w Polsce. Zaczyna przeglądać rzeczy zostawione w tym mieszkaniu, wracać do wspomnień, szukać informacji o poprzednich mieszkańcach tego miejsca. Jej opowieść jest przeplatana piosenkami w języku hebrajskim, niemieckim i polskim i piękną grą na saksofonie i fortepianie oraz starymi zdjęciami wyświetlanymi na dużym ekranie. Muzycy i śpiewaczka są też aktorami - saksofonista odgrywa rolę syna właścicielki mieszkania przy Włodkowica 13, który prowadził orkiestrę jazzową, a wokalistka matkę kobiety, która wraca po latach do Wrocławia - aktorkę teatru żydowskiego. Piękna, poruszająca muzyka, piękne zdjęcia - to wszystko tak delikatnie przeniosło nas w czasy okołowojenne, aby doświadczyć historii widzianej oczyma wrocławskich Żydów. W najbardziej tragicznych momentach miałam łzy w oczach, ale było też w nich dużo radości i cieszenia się chwilą.

Przypomniały mi się te wszystkie książki, filmy i wystawy, które pochłaniałam jak nałogowiec w czasach licealnych i późniejszych. Uwielbiałam czytać dramatyczne historie z getta, itp. Teraz bałam się trochę, że ten spektakl mnie "rozwali", i w sumie to zrobił, ale bardzo delikatnie. Jestem wdzięczna, że Bente Kahan - reżyserka i założycielka fundacji, która opiekuje się synagogą, mieszka tu we Wrocławiu i krzewi historię i kulturę żydowską. Tu jest bardzo ciekawy artykuł o niej.
Tata od wczoraj w końcu w szpitalu - spędziłam z nim 4 godziny na "przyjęciu". 

Od poniedziałku nie jem słodyczy, nie wypiłam ani jednej czarnej herbaty i ani jednej kawy! Jem mniej! Waga ruszyła dopiero dziś;-)

poniedziałek, 11 czerwca 2018


Rano dziewczyny w mojej międzynarodowej grupie wsparcia zapytały, jak było w weekend, jak się tata czuł, więc napisałam im, uwolniłam swoje emocje i po jakimś czasie było już ok. Wyszłam w miarę wcześnie z pracy, bo wcześniej zaczęłam, wioząc Zuzię na ósmą do szkoły, zrobiłam zakupy, potem robiłam z Zuzią sernik na zimno bez sera (z jogurtem i musem truskawkowo-porzeczkowym) i sprzątałam kuchnię. Nastepnie poszłam biegać 5 km z niemiecką audycją na uszach, był cudny przewiew, ciepło, ale nie za gorąco. Byłam w szoku, że miałam tyle siły i energii. Po drodze mijali mnie inni biegacze i rowerzyści i wszyscy się pozdrawialiśmy - było ta bardzo miłe i wywoływało uśmiech na twarzy. Szybki prysznic i do taty ze śniadaniem na jutro rano. Wróciłam o 22:30. 

Słucham mantr i czuję się spokojna... W samochodzie słuchałam i śpiewałam Poetów (Poets of the Fall). Czuję wdzięczność i staram się zachować neutralny/stoicki umysł. Wszystko mija - złe nastroje i dobre też ;-). 

Na którymś ze szkoleń było takie ćwiczenie (w stylu prowadzonej medytacji): "Podejdź do siebie, zapytaj co słychać. Pociesz siebie, powiedz że rozumiesz, wiesz, jak to jest, że kochasz. Przytul siebie, ukochaj." Jesteś swoim najlepszym przyjacielem :-). Robię to czasami jak jest mi źle, lub bez okazji. Pociesz i przytul to małe dziecko w sobie :-).

niedziela, 10 czerwca 2018


Ta muzyka jest tak piękna! Jedną z mantr Ajeet Kaur przysłała mi Asia kochana.... Dziękuję <3

Jestem trochę "rozwalona" warsztatem z dr Shivani z kliniki ajurwedyjskiej. Wczoraj było długo, ale w sumie nic takiego nowego, czy "rozwalającego" - mówiła dużo o uwalnianiu się od swoich myśli, mentalnym detoksie, że wszystko jest tylko stanem, o łączeniu się ponownie ze swoją radością i lekkością, nieocenianiu siebie i innych, obniżaniu swoich standardów/wymagań, o tym, że idealna kobieta/mężczyzna nie istnieje, o tym, żeby bardziej czuć niż myśleć (ja w sumie to od tego czucia to też jestem już wykończona) i o tym, że jeśli chce się coś naprawić, zmienić, uleczyć, to trzeba czuć się bezpiecznie. Miło też było posiedzieć pod drzewkiem na trawie z Dominiką, której dawno nie widziałam, w czasie przerwy obiadowej... Dziś natomiast było o łączeniu się z żeńską i męską energią, którą mamy w sobie, łączyłyśmy się z kobietami z naszego rodu, uzdrawiałyśmy nasze relacje - i to było dość wyczerpujące psychicznie i fizycznie. Gdy coś jest nie tak teraz mentalnie, jeśli te energie są pomieszane, to należy wrócić do przeszłości i znaleźć moment, który spowodował tę zmianę. 

Wyczerpała mnie też fizycznie i psychicznie pogoda, zakupy, gotowanie i jeżdżenie do taty. Przeraża mnie wizja starości z chorobą i samotnością. Dziś powstrzymywałam się od płaczu, za dużo czucia, zmęczenia... To szkolenie mi niestety nie pomogło w odpowiedzi jak mniej czuć, i nie dało odpowiedzi na pytanie jak rozciągnąć dzień, żeby zdążyć wyprasować, posprzątać dom, ogarnąć działkę i ogólnie życie. Wczoraj było jeszcze w miarę, połączyłam się ze swoimi momentami czystej szczęśliwości z przeszłości i miło tam było. Po dzisiejszym ćwiczeniu już tak nie było.

czwartek, 7 czerwca 2018

We wtorek rano podjechałam oddać Marcie książkę, bo było po drodze - było to bardzo miłe spotkanie, chciałabym tak codziennie rano delektować się rozmową, herbatką i obecnością bratniej duszy. 

W środę stresowałam się, żeby z wszystkim rano zdążyć i przejechać przez miasto bez opóźnień, gdyż występowałam z moimi dwoma "synkami" z pracy na Akademickich Targach Pracy. Było fajnie, ale męcząco.  Po ich zakończeniu znowu przejazd przez cały miasto, w stronę pracy, gdyż tata miał umówioną wizytę u profesora kardiologii.Tacie coraz gorzej się chodzi, dlatego ledwo się rusza. Całą nadzieja w profesorze, który kazał dzisiaj rano dzwonić do szpitala w sprawie przyjęcia taty (miał być dzisiaj przyjęty). Dzwoniłam rano i potem też i się bardzo rozczarowałam, bo profesora w szpitalu nie było, a w sekretariacie nikt nic nie wiedział.... Dzwoniłam tam z domu, żeby ewentualnie zawieźć tatę od razu do tego szpitala (bo jest blisko od mojej pracy), było już późno, wsiadłam do samochodu i prawie że się popłakałam ze smutku, bezsilności i niemocy. Na szczęście przyszła mi do głowy (i serca) piękna mantra o Bogu, miłości i zaufaniu, włączyłam ją sobie na telefonie i skupiłam na śpiewaniu. Pomogło...

Dzisiaj wieczorem przypomniałam sobie w ostatniej chwili o webinarze z ajurwedyjską Dr. Shivani (po godzinie). Chłonęłam wszystko to, co mówiła i o czym tak pięknie opowiadała - że stawiamy sobie za wysokie standardy i poprzeczkę, że dzieci są unikalnymi istotami i mają w sobie energię rodziców, nawet  jak ich nie ma fizycznie w pobliżu, żeby się cieszyć tym, co się ma i cieszyć się życiem. To co mówiła było bardzo kojące :-). Czekam z radością na kobiecy warsztat z nią w weekend. Resztką sił poszłam potem trochę pobiegać, a raczej powdychać nieziemskie zapachy lip, jaśminów i innych :-). Jak zwykle ptaki dawały cudowny koncert. W drodze powrotnej spojrzałam w lewo w wysokie trawy i krzaki i myślałam, że jest tam wielki pies, a to była...... piękna sarenka. Tak blisko niej jeszcze nigdy nie byłam! Patrzyłyśmy się sobie długo w oczy, stanęłam z otwartymi rękoma i poczułam w nich niesamowitą energię, snułam wizję., że przyciągam tę sarenkę do mnie tą energią ;-). Niestety pobiegła w drugą stronę - podziwiałam jej piękne długie skoki ponad trawami.

poniedziałek, 4 czerwca 2018


Wczoraj narzekałam na pracę, a dzisiaj było w niej nawet fajnie ;-). Mili koledzy, miły nowy pracownik, którego dziś wdrażałam, przyniósł pyszny sernik na zimno z truskawkami. Cały dzień zadań miałam co niemiara, no i oczywiście wyszłam dopiero o 17:30. Z jogi nici, ale po ugotowaniu pysznego szpinaku z suszonymi pomidorami i rozmowach z Zuzią poszłam pobiegać do lasu. Czułam się trochę nieswojo, bo zmierzchało i było bardzo cicho, co prawda ptaki śpiewały i się przekrzykiwały, ale było mi jakoś nieswojo. Może dlatego, że nie mogłam sobie wybić z głowy martwienia się o tatę. Część pięciokilometrowej pętli przeszłam szybkim marszem, jakoś mnie nudziło to biegnięcie, ale za to zapachy były cudowne!!!

Dziś Rafał odebrał mi "Fermę blond" - najnowszą książkę Piotra Adamczyka (bardzo jest produktywny w tym roku, w marcu wydał jedną książkę, a pod koniec maja już następną, ale w całkiem innym stylu). Ferma zapowiada się niezmiernie ciekawie i wciągająco - romans i wielka miłość w czasie wojny, sztuka, skradziona tożsamość i Lebensborn - moje tematy ;-).


niedziela, 3 czerwca 2018

Dziś mam "kaca" popodróżniczego. Często tak mam, jak wracam do rzeczywistości po podróży, szczególnie kiedy ten dzień jest wolny, ciepły i słoneczny, a ja muszę coś zrobić. Od rana zły humor i smutek w związku z tym. Przez wiele lat pracowałam dodatkowo w weekendy robiąc tłumaczenia, mając zawsze coś do zrobienia pracując w szkołach i już mam dość. Wtedy po prostu siadałam i robiłam i niczego nie analizowałam. Byłam super zorganizowana i świetnie zdyscyplinowana, ale teraz już mój umysł i serce się buntują. Czy to, że wczoraj pojechałam na całodniową wycieczkę ma mi zrekompensować przymus pracowania? Nie. Jest mi coraz gorzej. Czuję się niewolnikiem pracy. Marzę o czasie, kiedy będę mogła rzucić to wszystko i wyjechać - Wietnam, Kenia, Indie, Ladakh, Turcja, a nawet takie zwyczajne bliskie Czechy. Stan, którego doświadczam podczas odkrywania nowych miejsc, ich historii, ludzi, architektury jest stanem nieporównywalnym do niczego innego (czuję się też tak jadąc na rowerze). Gdy skupiam się na czymś nowym, to odczuwam prawdziwe "flow" - doświadczam prawdziwego "tu i teraz", czuję się wolna, chwilowo zapominam o problemach codzienności, o dziewięciu zaległych sprawdzianach i kartkówkach Zuzi, o chorobie taty i tego, że mama idzie wkrótce na badania do szpitala, o tym ile rzeczy trzeba zrobić na działce rodziców, o tym jak osacza mnie nagromadzenie rzeczy w małym mieszkaniu, w którym trudno żyć czterem osobom i o tym, co wciąż jest do zrobienia. Z każdym dniem ubywa mi życia, a od jutra znowu przez 5 dni będę marnotrawić codziennie jego osiem godzin na siedzenie w biurze i robienie mało sensownych rzeczy. Ach, czy już powinnam iść na psychoterapię?
O pałacu w Radomierzycach usłyszałam pierwszy raz chyba podczas spotkania z Joanną Lamparską, autorką opisującą tajemnice Dolnego Śląska. Potem oczywiście większość informacji zapomniałam, a teraz, jadąc nad jezioro koło Zgorzelca po niemieckiej stronie przypomniała mi się historia pałacu, do którego pod koniec wojny Niemcy zwozili tysiące tajnych akt, a trzech Polaków zdołało je przejrzeć i część zabrać, nim trafiły do rąk Armii Radzieckiej. W latach 90-tych wszyscy trzej zostali w tajemniczy sposób zamordowany. W 1999 pałac kupił właściciel firmy "Gerda" i wielki budynek zaczął się odradzać z popiołów, ale w 2003 niestety właściciel zmarł, po nim jego żona i remont stanął. Pałac ma piękny nowy dach i elewację, ale w środku ponoć jest pusto. Można go obejść dookoła aleją pięknych starych drzew, w towarzystwie kwaczących kaczek (pałac i zabudowania gospodarcze otacza fosa). Wkroczyliśmy na teren prywatny, ale pragnienie zobaczenia tego kompleksu pałacowego było większe niż strach przed spotkaniem strażnika, którego i tak na szczęście nie było. Były za to ujadające psy za bramą. Historia pałacu jest bardzo ciekawa, a wrażenia niesamowite.


Obok pałacu znajduje się stary młyn, a tuż koło niego bardzo przytulna kawiarnia w stylu wnętrz łużyckich. Bardzo lubię takie miejsca. Jak wracaliśmy z Niemiec z majówki to zatrzymaliśmy się w domu przysłupowym w takim miejscu, bardzo blisko Zgorzelca. Tu było podobnie, tylko przytulniej. Ja chyba mam w sobie coś niemieckiego ;-). Od razu przypomina mi się mieszkanie babci w kamienicy na Nadodrzu, stare poniemieckie szafy i takie wyszywane makatki z mądrościami życiowymi.







Siedzieliśmy na tarasie, piliśmy kawę i przed nami było takie ciekawe drzewo: 
To było w Polsce. Przejechaliśmy most na rzece w Radomierzycach i momentalnie znaleźliśmy się w Niemczech. Naszym celem było sztuczne jezioro powstałe w wyniku zalania dziury po kopalni. Jezioro jest sztuczne, ale wszystko dookoła jest jak najbardziej naturalne, jest chronionym rezerwatem i przypomina stawy milickie z wszelkim dzikim ptactwem. Przeszliśmy drogą kawałek wokół jeziora, łącznie 8 km - część asfaltowa idealna dla rowerów, rolkarzy i fiszek (dobrze, że Zuzia miała chociaż to), a część żwirkowa i naturalna cudna dla pieszych turystów, szczególnie tam, gdzie jest otoczona lasem. Czasami próbuje się na siłę zjednoczyć ludzi różnych narodowości, a wystarczy stworzyć takie miejsce z fajną infrastrukturą i ludzie sami się jednoczą. Słyszeliśmy na przemian język polski, niemiecki i czeski. Niesamowite! Cudnie byłoby się przejechać rowerem wokół całego jeziora.


Do Liberca mieliśmy jechać już wiele lat temu, no a teraz mieliśmy do niego tylko godzinę jazdy. Znaleźliśmy miejsce do zaparkowania przy samym Ratuszu, na Starówce było cicho, leniwie i pustawo. Zuzia bardzo chciała zjeść knedliczki i w ratuszowej piwnicy znaleźliśmy restaurację ze świetną i przemiłą obsługą oraz dobrym jedzeniem. Potem przeszliśmy się dookoła podziwiając austro-węgierską architekturę - chwilami czułam się jakbym była w "małym Wiedniu".




W samochodzie zasnęłyśmy z Zuzią ze zmęczenia i chyba też czeskiego przejedzenia ;-). Dobrze, że Rafał lubi prowadzić samochód i tak dobrze mu to wychodzi. Wdzięczność!!!


piątek, 1 czerwca 2018

Siedzę w domu i próbuję pracować. Laptop jest tak rozgrzany, że ciepło mi w ręce, a powinnam zrobić zadanie do pracy, choć oprócz tego, że muszę dużo klikać, to nie bardzo wiem jak je zrobić...Mam uprościć coś, co jest fajnie zrobione, ale zbyt skomplikowanie i rozbudowanie. Czeka mnie jeszcze napisanie jednego artykułu o "candidate and employee experience" - podsumowanie konferencji Kadry oraz korekta streszczeń artykułów naukowych. Okno otwarte na oścież, na zewnątrz hałas szlifowania - robotnicy naprawiają balkony, bardzo ciepłe powietrze stoi bezwietrznie... Zuzia co chwilę odrywa się od Kochanowskiego i jego twórczości, ma jeszcze do nauczenia się budowy ucha, powtórzenie budowy i chorób oka, przygotowanie prezentacji bohatera I wojny światowej, nauczenia się granic i wzorów strukturalnych pierwiastków, nie wspominając o pierwiastkach z matmy i siłach z fizyki.... Połowa z tego to dla niej abstrakcja....Najgorsze co może być to nauka lub praca w taką pogodę!

Na szczęście czuję się w miarę, bo wczoraj ogarnęła mnie totalna słabość i senność, moje ciało nie chciało się ruszać, ale moja głowa wyrywała się z domu - ta moja dwoistość jest okropna... Ale skończyłam czytać "Panią Furię" - świetna lektura o ciemnoskórej kobiecie, która jako dziecko przyjechała z rodziną z Konga, aby żyć w Belgii. Świetnie napisana, czyta się z lekkością, choć tematy nieraz drastyczne i smutne. Świetny obraz kobiety, emigrantki i osoby czarnoskórej we współczesnym zachodnim społeczeństwie. Są też tam polskie akcenty i wątek kryminalny. Oczywiście samotność i wyobcowanie. Plebankowa (autorka) jest profesjonalistką i uwielbiam ją czytać. Ponoć uczestniczyła w patrolach policyjnych w Brukseli i pojechał do Kinszasy w ramach przygotowań do napisania tej książki. Żałuję, że przegapiłam sztukę teatralną na podstawie tej powieści dwa tygodnie temu (to była jej nagroda w konkursie dramatycznym). 

Resztką sił zwlekłam się z kanapy, żeby zażyć trochę ruchu po południu. Słońce grzało jeszcze mocno, ale jadąc rowerem czuło się czasami bardzo przyjemny wiatr. Pojechaliśmy z Zuzią 10km nad jeziorko koło Mrozowa. Tam relaksik na kocu. Była duża grupa kąpiących się, ale daleko od nas. Potem jednak przyszła grupka Ukraińców z polskim gospodarzem i też się kąpali. Trochę surrealistyczna sytuacja - na takim "za......" międzynarodowe towarzystwo :-).  

Dziś jeszcze Zumba (uwielbiam!) i teatr w Art Hotelu - "Room service", na który wygrałam bilety dla rodziny i przyjaciół.