niedziela, 27 sierpnia 2017

Zostałam stłamszona liczbą pudeł i przedmiotów z pokoju dziewczyn, które zajęły przestrzeń całego mieszkania.... Dobiło mnie to psychicznie i fizycznie... Od około 15.00 (kiedy wróciła Zuzia) dziewczyny zaczęły przeglądać te pudła i robić z nimi porządek. Część poszła na śmieci, część do oddania młodszym kuzynom, część do oddania dzieciom p. Urszuli. Ale i tak zostało baaaaardzo dużo. Tzn. bardzo dużo jak na możliwości ich "nowego" pokoju, gdzie niestety nowe łóżka zajmują jego lwią część. Przy segregowaniu Natalia z zimną krwią, czasami maskującą żal, przyjęła strategię wyrzucania większości, "bo się nie zmieści" i "terroryzowała" Zuzię, żeby zostawiała jak najmniej. Zuzia z bólem serca rozstawała się z większością rzeczy, bo to pamiątki, prezenty, wspomnienia z poszczególnych miejsc. Mnie samej też nie było łatwo - pozbywając się rzeczy z ich dzieciństwa mój minimalizm uciekł daleko w las -"płakałam" za tym, że to dzieciństwo już się kończy/kończyło się, jak również przez to, że nie mamy miejsca, żeby te pamiątki z dzieciństwa zatrzymać, te momenty, które już nigdy nie wrócą. Smutne to, że człowiek nie ma takiej możliwości; smutne, że dziewczyny nie mogą mieć osobnych pokoi i urządzić ich po swojemu. Wiem, że najważniejsze to, co w środku człowieka, doświadczenia, a nie przedmioty, ale pamięć jest ulotna i większości się nie pamięta.  Problemy pierwszego świata.......  Z drugiej strony straszne jest to, ile rzeczy mogą zgromadzić dzieci. Większość to rzeczy, które dostały od innych, lub związane ze szkołą. Z wszystkim się zawsze ograniczaliśmy, a przez lata i tak się tego strasznie dużo nagromadziło... Książki, gry, filmy, notesy i notesiki, kalendarze, torebki, figurki i dziesiątki innych rzeczy.... 

Od rana miałam chandrę i byłam przytłoczona pudłami i liczbą rzeczy do zrobienia (jeszcze tłumaczenie). Potem się dowiedziałam, że z powodu ciężkich chorób zmarli Adam Wójcik i Grzegorz Miecugow. Tego ostatniego będę kojarzyć nie z TV, ale z Trójką. Trójka też umiera z powodu propagandy politycznej, już dawno jej nie słuchamy. 

Nic nie jest wieczne.... 

czwartek, 24 sierpnia 2017

Jak ja kiedyś mogłam lubić zgiełk miasta? Albo było spokojniej i mniej ludzi, albo ja się tak bardzo zmieniłam. Musiałam dzisiaj podjechać na dworzec autobusowy, aby odebrać Natalię wracającą z obozu. W okolicach Swobodnej i Ślężnej utknęłam w korku i z przerażeniem obserwowałam tłumy ludzi, znajdujące się po dwóch stronach ulicy i przechodzące przez pasy. Wybudowano tam mnóstwo wielkich biurowców, kilka budynków jest jeszcze niedokończonych, no i to gigantyczne centrum handlowe na miejscu dawnego dworca autobusowego. Kiedykolwiek tam przejeżdżam, czuje się źle i jak w obcym mieście. Tam nie jest już "swojsko", tak jak kiedyś. Ulica Sucha praktycznie nie przejezdna, autobusy wjeżdżające na tymczasowy dworzec, i zatrzymujące się na ulicy, hałas, "smród" spalin i dymu papierosowego, tłumy ludzi....

Zaparkowałam na parkingu podziemnym na dworcu. Potem długo nie mogłyśmy stamtąd wyjechać - krótkie światła, a tyle samochodów. 

Czułam się chora. Całą sobą marzyłam, żeby natychmiast znaleźć się w lesie i w ciszy. Zjadłam zupę, załadowałam pralkę rzeczami Natalki i poszłam na długi spacer do lasu. Jak dobrze, że jest las. Ten, kto wycina drzewa nie wie, co robi!!! 

Z jednej strony miasto ułatwia życie (szkoły, szpital, wydarzenia kulturalne, itp.), a z drugiej - może człowieka wykończyć. Marzę o domu pod lasem. Człowiek powinien żyć blisko ziemi, nie w "pudełku" w bloku. Powinien móc co rano stąpać boso po trawie - "uziemić się". 


środa, 23 sierpnia 2017

Ale się cieszę! Po ostatnich dwóch dniach biegania i załatwiania i prawie dwóch miesiącach czekania Natalia została dzisiaj przyjęta do liceum, do którego chciała, ale w pierwszym naborze zabrakło jej 0,2 punkta, a Zuzia będzie w klasie u właściwego wychowawcy :-). Po spotkaniu z panią dyrektor liceum, która okazała się bardzo miłą osobą, byłam pozytywnie nastawiona, ale nie chciałam sobie robić za wielu nadziei. A jednak! Bóg mnie wysłuchał, lub/i zadziałało przyciąganie :-).

Po tygodniu załatwiania (wiązało się to też z odwiedzaniem oddziału, gdzie każdy mnie ignorował) znalazły się też zaginione badania taty; dzięki dobrej duszy - pani zajmującej się dokumentacją medyczną.

Nieważne, że kolor na ścianie wyszedł dość odległy od tego, który widniał na wzorniku w sklepie.... Problemy pierwszego świata, jak to mówi mój kolega z pracy. Kolor sam w sobie ładny - może spodoba się dziewczynom..

Zuzia spędziła dziś cudne chwile karmiąc konie i jedząc pyszne lody - dzięki cioci Madzi!




niedziela, 20 sierpnia 2017


Ale jestem szczęściara! Odkopujemy dzisiaj różne dawno nie słuchane płyty; akurat leci Tears for Fears z cudnej płyty Elemental i przypomina mi się, że miałam szczęście przechodzić pod ich mieszkaniem/studiem przebywając w niesamowitym Bath przez dwa tygodnie w 2009 roku!

Dzisiaj od rana na nogach. Kupiliśmy w końcu farby do pokoju dziewczyn – nie było to łatwe, gdyż wzorniki wiszą wysoko, a obsługa bardzo niechętna do pomocy, ale jakoś się udało wybrać. Wybór tego wszystkiego, ta straszna ilość produktów w marketach może doprowadzić do wściekłości lub depresji... A ile śmieci potem z tego powstaje... Później pojechaliśmy do rodziców – jak miło zobaczyć tatę w domu, wyglądającego w miarę normalnie i funkcjonującego, tak jakby wszyskto było w porządku. Porozmawialiśmy, wypiliśmy herbatkę, Rafał próbował wymienić halogeny w łazience - było cudownie. Od środy próbuję wyciągnąć ze szpitala brakujące wyniki z jednego badania taty – potrzebuje na wtorek na konsultacje, a badań nie można znaleźć… W środę po wizycie w szpitalu mieliśmy tatę zawieźć do lekarza, a padł nam akumulator. Wytrzymał osiem lat od zakupu! Dobrze, że nie zdarzyło się to w Rumunii :-).

Wiem, dzisiaj niedziela, powinniśmy nic nie robić i odpoczywać, ale to rzadkość mieć cały dzień, w którym można ogarnąć mieszkanie. Robiłam porządek z roślinami na balkonie, a Rafał rozkładał folię ochronną. Pomalował dziś sufit! W międzyczasie robiłam też porządek z gazetami/magazynami i z książkami – wygospodarowałam jedną półkę i teraz wszystkie książki mają swoje miejsce J (i to nawet stoją obok siebie tematycznie!). Ciężko było mi pozbyć się gazet i czasopism przywożonych z różnych części świata: Indii, Niemiec, Francji, Dubaju, Włoch, Słowenii, Anglii, Litwy i Portugalii, chętnie bym je sobie poprzeglądała ze względów językowych, ale cóż, kiedy będzie na to chwila, otworzę internet, bo tam też je znajdę. Część zostawiłam dla dziewczyn, albo oddam nauczycielkom niemieckiego/angielskiego. Chcę jeszcze przejrzeć zaległe „Urody życia” i inne czasopisma, które Rafał weźmie ze sobą do rodziców, jak pojedzie po Zuzię. Ucząc się niemieckiego nagromadziłam nieziemską ilość książek i materiałów; to samo z Ajurwedą i książkami do samorozwoju…. Rozkładając deskę do prasowania w wąskim przesmyku między łóżkiem, a drzwiami (większość mieszkania zajęta kanapami i rzeczami dziewczyn) uśmiechałam się w myślach do Beatki i jej pięknego pokoju pralniczo-prasowalniczego. To nasze mieszkanie nie jest aż takie małe, prasowało mi się bardzo wygodnie ;-).

Mój niezłomny i niesamowity brat zdobył dzisiaj 9-te miejsce w swojej kategorii w triathlonie w Mistrzostwach Polski (duma!), a Zuzia spędziła cudowny czas w stadninie z ciocią Madzią i Antosiem :-).

Ach, i dzisiaj energia nowiu księżyca wraz z jutrzejszym zaćmieniem słońca! Polecam: http://agnieszkamaciag.pl/w-jaki-sposob-dobrze-wykorzystac-energie-nowiu-ksiezyca/

sobota, 19 sierpnia 2017

Dziś rano byłam w laboratorium pobrać krew (w końcu trzeba sobie kiedyś zrobić badania;-), a że było blisko do Magnolii, to poszliśmy na przepyszne śniadanko do pobliskiej Bema Cafe. Potem odebraliśmy mały statyw i spełniliśmy marzenie Zuzi kupując selfie sticka - tak żeby w końcu cała rodzina była na zdjęciach na naszych wspólnych wyjazdach!;-)

W domu ugotowałam w końcu zupę z pokrzywy, wg. tego przepisu, wykorzystując piękną pokrzywę, która wyrosła nam na balkonie ;). Choć nie wygląda, zupa była pyszniejsza od śniadania!

                   A taki rysunek malutkiej Natalki znalazłam pakując stare "graty" dziewczyn:

Rozczuliłam się! :)

piątek, 18 sierpnia 2017


" Trzeba wreszcie zrozumieć, że szczęście leży na drodze, a nie u celu, i im mniej za nim gonimy, tym na koniec więcej otrzymujemy."

/Michalina Wisłocka, "Sztuka kochania"/

Obejrzeliśmy w końcu "Sztukę kochania" - historię Michaliny Wisłockiej. 
Ciągle jestem pod wielkim wrażeniem! Film piękny, gra aktorska Boczarskiej - rewelacyjna! Zasmucił mnie tylko los Wisłockiej, czas wojny i późniejsze losy Krzysia, który był od niej zabrany przez swoją prawowitą matkę - przyjaciółkę Miśki, z którą mieszkali Miśka i jej mąż - przystojny Stach. Jak na czasy powojenne, życie w trójkącie to była odwaga! Na początku było im wszystkim cudownie, ale potem zaczęło się sypać. Najbardziej ucierpiały dzieci: Krysia - córka Michaliny i Krzysiu, którzy zostali rozdzieleni, a od urodzenia byli razem. Wisłoccy z Wandą wymyślili, że oficjalnie będą to ich dzieci - bliźniaki. Wisłockiej nie było dobrze w łóżku ze Stachem, dlatego podkreślała, że ona jest duszą i dopiero po spotkaniu miłości swojego życia stwierdziła z pełnym przekonaniem, że ciało jest tak samo ważne jak dusza. W związku ze Stachem, ona była duszą, a Wandzia ciałem..., a Stach oprócz tego jeszcze miał kilka innych kochanek, które ukrywał przed Miśką i Wandzią.
Znalezione obrazy dla zapytania sztuka kochania książka pdf
Wisłocka była niezwykle odważną i innowatorską kobietą, ambitną lekarką, pionierką edukacji seksualnej, siłaczką, która chciała pomóc polskim kobietom. Kilka lat walczyła z partią i szowinistami o wydanie swojej książki, w końcu jej pacjentki zebrały się razem, uruchomiły znajomości, użyły podstępu i się udało! 

Była samotna, tak jak wszyscy geniusze i nie zaznała typowego szczęśliwego życia rodzinnego. Nie wiem, czemu, ale bardzo ją polubiłam. Zamówiłam sobie jej świetnie napisaną biografię, której fragmenty czytałam, i której już nie mogę się doczekać.   

wtorek, 15 sierpnia 2017

Dzień z pewnością był piękny, ale ja obudziłam się w dziwnym nastroju. Było mi bardzo smutno. Pół godziny jak zwykle odwlekałam wstanie z łóżka. Potem postanowiłam poćwiczyć jogę, ale miałam zakwasy z przedwczoraj i ciężko mi było się rozciągnąć. Nie poprawiło mi to w ogóle nastroju, a włączyłam sobie sesję na jego polepszenie. Zdołowałam się tylko słabością i sflaczałością mojego ciała i zirytowałam powolnością prowadzącej instruktorki.  Potem trochę mi się polepszyło, gdy odezwała się kobieta w sprawie mojego wczorajszego ogłoszenia o oddaniu piętrowego łóżka dziewczyn. Ale myślała, że barierka będzie wyższa. Za chwilę odezwała się następna pani, która bardzo się ucieszyła, że łóżko jeszcze jest dostępne (wzięła nawet stare materace!). Przyjechała o 15.00 i daliśmy jej jeszcze trzy szafki, zabawki, pościel i parę innych rzeczy. Ma trójkę dzieci (samotna matka) i na szczęście dużo miejsca w mieszkaniu (stare budownictwo). Cieszyłam się bardzo, że mogliśmy pomóc ludziom w potrzebie, bo szkoda by było wyrzucać te meble na śmietnik. Chociaż raz FB okazał się przydatny! ;) Jedna z córek Urszuli (8 lat)  jest chora na tarczycę i przez hormony stała się otyła – miałam łzy w oczach, jak opowiadała, że kiedy przytrzymała drzwi starszej pani, ta jej odpowiedziała „Dziękuję grubasko”. Nim oni to wszystko odebrali, przez pięć godzin sprzątaliśmy i chowaliśmy do worków zawartość szafek (niestety dziewczyn nie było i nie mogły segregować na bieżąco). Załamałam się ogromem tej zawartości! Odkąd przestałam regularnie sprzątać pokój dziewczyn, to to wszystko tylko narastało. Nie wiem, jak to się zmieści w nowych szafkach, których będzie mniej, niż teraz. "Uroki" małego mieszkania! Będąc minimalistką przerasta mnie taka ilość przedmiotów. Część przejrzałam pod kątem oddania córkom Urszuli, ale po chwili się poddałam, bo wytrącało mnie z równowagi zastanawianie się, co zostawić, a co nie. To samo mam z książkami! Nie kupuję już nowych, jedynie naprawdę wyjątkowe i rzadko, ale i tak te co mam, już są poupychane. Marzę o trochę większej przestrzeni, żeby ją poczuć i nie musieć czuć się przytłoczoną przedmiotami, których i tak mamy mało (!). Marzę o czasach, kiedy byłam mała i kiedy wszystkiego dookoła było bardzo mało. Miałam jedną czy dwie lalki i jednego pieska pluszowopodobnego. Obecnie mając dzieci trudno być minimalistą.

Urszula godzinę wynosiła meble wraz z bratem, potem ja godzinę gotowałam super barszcz z ekologicznych buraczków od Piotrka i Danusi z niedzieli, a potem następną godzinę kserowałam karty informacyjne i wyniki badań z leczenia taty. Jak już zaczęłam kserować, to weszłam na moje kursy online z ajurwedy i wydrukowałam zaległe lekcje, dla siebie i Dominiki. Dochodziła już 20.00 i poszliśmy na godzinny spacer do lasu, zeby się trochę przewietrzyć. Nie wiem, kiedy zdołam przeczytać i wdrożyć w życie te lekcje online, naprawdę nie wiem. Są tam ciekawe rzeczy, gotowe przepisy na odchudzanie z ajurwedą, dużo też fajnych treści o psychologii. Tylko czy jest tam informacja, jak zmieścić to wszystko, całe życie w ok. 15 godzinach pojedynczego dnia (Ajurweda zaleca pójście spać najpóźniej o 22.00, żeby serce i wątroby mogły się zregenerować)? Osiem godzin pracy, godzinę lub więcej na dojazd, godzinę na zakupy, godzinę na gotowanie, godzinę lub więcej na załatwienie spraw w mieście (w poniedziałek w Castoramie musiałam sama sobie wystawiać fakturę w fakturomacie, co oczywiście zabrało mi dużo czasu) lub odwiedzenie rodziców, mycie naczyń, sprzątanie, codzienne ćwiczenia, medytację, spacer, czytanie, mycie się (najlepiej z wyciszającym automasażem), pranie i prasowanie? A jak wypadnie coś nadprogramowego typu wizyta u lekarza i czekanie, większe czy pilne zakupy, pomoc dzieciom w lekcjach, pomoc rodzicom, itp.? A jakiś film, koncert? Nie wiem, jak to zrobić. Ponadto, z całą powagą stwierdzam, że nie służy mi powietrze Wrocławia. W Rumunii przez 12 dni, dzień w dzień wędrowałam kilka kilometrów w 40-stopniowym upale, jedząc minimalnie, zwiedzając, czytając o odwiedzanych miejscach, konwersując z tubylcami i krótko śpiąc. Odkąd tu jesteśmy z powrotem, zaczyna mnie znowu ogarniać zmęczenie, senność i brak sił. Nie chcę jutro spędzać ośmiu godzin w  zamknięciu, kiedy lato w rozkwicie i niedługo już zamieni się w jesień! Tak bardzo chciałabym mieć czas usiąść w spokoju, przeczytać wszystkie zaległe książki i gazety i się ich pozbyć. Wyprać całą pościel, kiedy dziewczyn nie ma, wyprasować wszystko na spokojnie, ogarnąć kwiatki na balkonie. Nie nadążam i nie czuję się z tym dobrze. Miałam dzisiaj kończyć opis wakacji w Rumunii. Będę pisać go w częściach i publikować fragmenty, nie da się inaczej :/. 

poniedziałek, 14 sierpnia 2017



Przepiękny ten obrazek. Nie mogłam go nie wstawić. Uwielbiam wschody i zachody słońca, te kolory, ten blask! I wciąż jeszcze jestem pod wrażeniem blasku Rumunii... Mam nadzieję, że jutro uda mi się wstawić szczegółowy "dziennik z podróży". A teraz idę spać, aby rano wcześnie zacząć piękny nowy dzień :-). Lista "to do" już zrobiona, ale jak zwykle chyba się z nią nie wyrobię;-). 
Jakoś do mnie nie dociera, że jutro wolne, dziś byłam w pracy po urlopie i już tak wsiąkłam, że psychicznie jestem gotowa ciągnąć to dalej, regularnie, choć wczoraj wieczorem z trudem to sobie wyobrażałam. Koledzy pytali, czy wypoczęłam - fizycznie się zmęczyłam, ale tak lubię, a psychicznie odcięłam od bieżących, codziennych spraw w 98% - to czego doświadczaliśmy na wakacjach było tak ciekawe, że w pełni zajęłam tym mózg, również kontemplowaniem przyrody! Uwielbiam podróże w nowe miejsca!!! Kiedyś z Włoch przywiozłam zakładkę z takim cytatem Św. Augustyna: 

"Świat jest książką i ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną stronę".

niedziela, 13 sierpnia 2017


Mieliśmy okazję "przedłużyć" sobie krajobraz rumuńskiego Maramureszu spędzając dzisiaj trochę czasu w pięknym ogrodzie i drewnianym domu naszych wieloletnich cudownych znajomych w malutkiej wsi koło Obornik Śl. Zieleń ogrodu, koty, cisza i spokój są tam pozytywnie porażające... Danusia jest psychologiem i ma w sobie wielki spokój i radość, pomimo kilku tragedii rodzinnych, których doświadczyła; była też jej siostra Ewa i mama, a Piotr pracuje od samego początku z Rafałem. Rozsiewają dobrą energię, ciepło i spokój. To miejsce to jak raj na ziemi. Piękne wysokie brzozy i sosny posadzone przez nich kilkanaście lat temu, cudne kwiaty, warzywniak za domem. Dostaliśmy pyszne pomidorki, ogórki, przepiękne buraczki i cukinie. Wdzięczność, wdzięczność, wdzięczność!
Jak zobaczyłam taką gęstwinę hortensji to aż się wzruszyłam ;)

A rano joga z Agnieszką Maciąg i na śniadanko scone'sy z kardamonową herbatką;-)

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Rumunia cd.

07.08.2017 poniedziałek

Prejmer, Brasov, Viscri, Sighisoara

CDN.





08.08.2017
Targu Mures - Hoteni

09.08. Hoteni - Polska

sobota, 5 sierpnia 2017

Rumunia cd.
05.08.2017 - sobota

Rano pyszna kawa, czułe (przeciągające się) pożegnanie i grupowe zdjęcia z cudną rodzinką Jurca. Silviu podarował nam na drogę przepyszne duże winogrona, które dostali od sąsiadów – były ich trzy różne rodzaje. Potem jechaliśmy 100km autostradą do Sibiu (Sybina), gdzie akurat wtedy był tam zlot potomków Sasów, którzy zostali tam sprowadzeni w Średniowieczu i wielu nadal mieszka. Przyjechał nawet prezydent Rumunii  - Iohaniss Klaus. Zaparkowaliśmy za darmo pod starówką (Strada Turniuli (wieżowa), ale potem zwiedzając widzieliśmy, że miejsca parkingowe były płatne). 

Sybin może i jest ładny (na pewno zabytkowy), ale byłby o wiele ładniejszy, gdyby nie tłumy ludzi ubranych w stroje ludowe igadających w śmiesznym saksońskim niemieckim. Upał niemiłosierny, 38st., w mieście jeszcze bardziej odczuwalny), warszaty przed największym kościołem, mnóstwo straganów z jedzeniem i pamiątkami, głośno grające orkiestry i występy Sasów na wielkiej scenie na jednym z trzech rynków (piata mara = duża, piata mica = mała – język rumuński wcale nie jest trudny ;-) . Dość zmęczeni tym wszystkim szukaliśmy miejsca, żeby usiąść i coś zjeść. Po drodze natknęliśmy się na księgarnię niemiecką, w której kupiliśmy widokówki i kalendarze na prezenty (Pani sprzedawczyni mówiła do nas po niemiecku, mimo, że była Rumunką, a ceny okazały się o wiele droższe niż potem w Brasovie (pewnie wywindowane dla Niemców). Zatrzymaliśmy się w restauracji Enzo ristorante na sałatki, zupy grzybowe i pizzę. Było gorąco, ale i tak chłodniej niż na zewnątrz. Wracając do samochodu, przez przypadek zobaczyliśmy wielką kolorową cerkiew - katedrę. Przeszliśmy wzdłuż średniowiecznych murów, schodami w dół i w górę - bardzo to wszystko przypominało średniowieczny Tallinn. Szukaliśmy trzeciego rynku (Piata Mica), którego wcześniej nie widzieliśmy, a był on tuż obok rynku, w którym zaczęliśmy zwiedzanie. Chcieliśmy go znaleźć, bo tam było muzeum farmacji, znajdujące się w dawnej aptece, w której pracował założyciel homeopatii (wstęp 10 lei/dorosły, 2.5 lei/uczniowie, pani pyta o legitymację). W muzeum-aptece są cztery sale z interesującym sprzętem, a dla mnie najciekawsze buteleczki z lekarstwami homeopatycznymi. 
W końcu z ulgą i niedosytem wydostaliśmy się z Sybina, kierując się na Brasov (Braszów) drogą nr 1. Po drodze do Fogarasu znajdują się same warte zwiedzenia miejsca, w każdej miejscowości są fortyfikowane kościoły, a w oddali wysokie góry fogaraskie ze śniegiem na szczytach i sławną trasą fogaraską. 

Zatrzymaliśmy się w Fogarasu, gdzie znajduje się przepiękna wielka twierdza. Jest to chyba jedyne miejsce, do którego trafiliśmy bez żadnych problemów (Fogarasz jest dość mały). Było cudne światło, spokój, mało ludzi, gęste drzewa dookoła, a twierdza otoczona fosą, w której pływały czarne i białe łabędzie. Spokój. Jakby zatrzymać czas i zrobić stopklatkę – to można by namalować przepiękny obraz leniwego małomiasteczkowego życia. 
















W Braszowie powitały nas częste i wąskie muldy na głównej przelotowej drodze do Bukaresztu oraz dość wysokie góry wyłaniające się z każdej strony. Do domu Radu i Andrei, którzy mieszkają w Sacele, na przedmieściach (trzeba zjechać z tej przelotówki), dotarliśmy na 21.00, gubiąc się po drodze bardzo blisko nich. To Sacele to coś jak wrocławskie Bielany). Mieszkają w super nowym eleganckim dom, gdzie dostaliśmy 2 pokoje i swoją łazienkę, a śniadania jedliśmy na tarasie z widokiem na ogród. Cudo! W pierwszych planach mieliśmy jeszcze pojechać na starówkę do Braszowa, ale byliśmy już zbyt zmęczeni. Pogadaliśmy sobie za to długo z gospodarzami na tarasie przy arbuzie i narodowym deserze Rumunii, czyli pączkach (domowej roboty). 

piątek, 4 sierpnia 2017

Rumunia cd.
04.08.2017 - piątek
To był piękny dzień, spędzony na łonie natury i w miejscach sprzed ponad 2 tysięcy lat J
Przy porannej kawie zapytaliśmy się Gheorgiu i Silvia o pozostałości twierdz dackich i rzymskich. To był kolejny cel naszej podróży do Rumunii. Okazało się, że kilka z nich znajduje się zaledwie 10km od ich domu, w Costesti! Przejechaliśmy całą wieś i dopiero na samym końcu zobaczyliśmy znaki na „situ arheologicul”.
Fascynuje mnie ta historia. To, że można zobaczyć miejsca, gdzie żyły tak odległe plemiona i jak żyły, jest niesamowite. To sprawia, że historia zaczyna „żyć” i staje się bardzo bliska. Teren Rumunii znajduje się na styku wpływów kultury romańskiej i słowiańskiej – to jest jeszcze bardziej niesamowite. Powtarzałam dziewczynom, że mogą tu doświadczyć w zasadzie historii całego kontynentu europejskiego (najpierw starożytni Dakowie i Rzymianie; potem Królestwo Węgierskie, najazdy Turków, Austro-Węgry i w końcu Państwo Rumuńskie, a potem dyktatura Ceausescu i komunizm).
Królestwo Dackie obejmowało obszar obecnej Rumunii, powstało w 60 r. p.n.e. przez zjednoczenie pod egidą króla Burebisty (fajne imię ;-). Rozkwitło za panowania jego syna Decebala i wtedy też Dakowie zostali najechani przez Rzymian, którzy poczuli się zagrożeni ich rosnącą potęgą. Na szczytach gór/wzgórz Dakowie zbudowali system fortecy ochronnych, a w Sarmiseghetuzie założyli stolicę, i ją też otoczyli murami obronnymi.

Nie mając za bardzo pojęcia, co będzie w tym „situ arheologicul’ zaparkowaliśmy na parkingu obok drogowskazu mówiącego o tym, że do twierdzy Blidar są tylko dwa kilometry. Co to dla nas! Nie przewidzieliśmy tylko, że te dwa kilometry pięły się dość stromo w górę. Ale pocieszające było to, że wspinając się cały czas byliśmy w cieniu i wśród starych, rozłożystych drzew, a droga nie była monotonna, tylko cudowna! Wyobrażałam sobie Rzymian, którzy tak jak my zdobywali to miejsce ;-) i zastanawiałam się, jak to wszystko wtedy wyglądało. Po drodze zagadały do nas dwie Rumunki, myśląc, że jesteśmy stamtąd J. Fajnie było porozumiewać się szczątkowym rumuńskim, powtarzając tylko „frumoso, frumoso”, czyli pięknie ;-) i na migi.

Na szczycie (ok. 600 mnpm), obok starożytnych murów, przywitały nas snopki siana w kształcie charakterystycznym dla Rumunii. Pochodziliśmy, porobiliśmy zdjęcia i usiedliśmy na dłuższą chwilę pod drzewem w cieniu. Wracało się o wiele szybciej. Na dole byliśmy już bardzo głodni. Dobrze, że jest tam kilka budek z jedzeniem, jest też restauracja, ale tam pewnie byśmy dłużej czekali. Podeszliśmy do najbliższej budki – pani w środku piekła wielkie naleśniki z różnymi nadzieniami. Po rumuńsku nazywają się „Clatite uriase” i bardzo przypominają nasze, choć smak mają mniej słodki, a bardziej słony. Najłatwiej zapamiętać, jak po rumuńsku jest ser: „branza” to biały (na początku myślałam, że to bryndza, czyli owczy;-) i cascavel – zółty (fajnie brzmi). Każdy z nich kosztował 10 lei – ja wzięłam z białym serem i rodzynkami i mój był najsmaczniejszy. Te z cascavelem były za słone. Pod twierdzę po drugiej stronie, do której również są dwa km, podjechaliśmy samochodem, ale od parkingu trzeba by jeszcze trochę iść, więc zrezygnowaliśmy. Gheorgiu powiedział nam o wielu ciekawych miejscach, a wspinaczka, która zajęła nam trochę czasu, nie była planowana…
Stamtąd przejazd ok. 30 km do Sarmisegetusy Regii drogą wijącą się pomiędzy górami, które wyłaniały się dosłownie obok tej drogi. Przepiękne światło i widoki. Zaparkowaliśmy przed nową drogą, niedawno wyłożoną kamieniami i podeszliśmy jeszcze z 10 min (zakaz wjazdu). To, co zobaczyliśmy i możliwość wyobrażenia sobie, jak to mogło wyglądać dwa tysiące lat temu, było niesamowite. Przy każdym miejscu jest duża tablica z opisem w kilku językach, co tam było, lub mogło być w przeszłości. Ogromne mury, najpierw dackie, a potem rzymskie, a w środku pozostałości po osadzie, po wielkiej drodze, którą szły procesje do części sakralnej, gdzie znajdowało się kilka świątyń. Takie Stonehenge, tylko bardziej rozbudowane. Ta zabudowa jest pięknie zsynchronizowana z ukształtowaniem terenu i przyrodą. Po części mieszkalnej z przodu, idzie się krótko przez las lekko pod górę (nie wiedząc, co tam będzie) i nagle otwiera się przed człowiekiem wielka zielona „polana”, jakby osobna osada, podzielona na mniejsze „polany”, gdzie znajdowały się poszczególne świątynie. I znowu ogarnia człowieka „nieziemski” spokój i chęć do kontemplacji. Można na te pozostałości po świątyniach patrzeć z góry, stojąc wyżej od nich, z miejsca, do którego się dotarło, lub można zejść na dół pomiędzy ruiny i poczuć ten spokój jeszcze bardziej J. To było jedno z najpiękniejszych miejsc w Rumunii, jakie odwiedziliśmy.
Wracając do samochodu zagadała do nas Polka – spytała się, czy moglibyśmy ją zabrać samochodem i podrzucić do jej domu, było to po drodze. W kilka osób wynajmowali wielki dom pomiędzy górami i, jak to ładnie określiła: „siedzą i gapią się w niebo”. Przyleciała z Warszawy do Cluj Napoca i zachwycała się rozwojem cywilizacyjnym Rumunii, mówiąc, że Polska jest w kilku aspektach „do tyłu”. Było już coraz mniej czasu, a jeszcze chcieliśmy podjechać do podobnego rangą miejsca, tylko, że założonego przez Rzymian – do stolicy zbudowanej przez nich w prowincji Dacji (po zwycięskim najechaniu Daków Rzymianie stworzyli tu swoją następną prowincję; wojny dackie są zilustrowane na Kolumnie Trajana w Rzymie, którą oglądałam w 2011, nie wiedząc, że to one;). Ulpia Traiana, bo o niej mowa, zamykała się o 20.00 i niestety zabrakło nam może z pół godziny, żeby ją też odwiedzić. Skręciliśmy natomiast w kierunku na Densus (stamtąd jest 10 km do dawnej stolicy rzymskiej), aby zobaczyć najbardziej osobliwy kościółek prawosławny, który został zbudowany z płyt, części ołtarzy i rur kanalizacyjnych z czasów starożytności i panowania Rzymian na tych ziemiach. Coś niesamowitego!




CDN. 

czwartek, 3 sierpnia 2017

Rumunia - cd.
3.08.2017 - czwartek 


Rano przepyszna kawa z Gheorghiu i Valericą oraz polskim mlekiem („lapte”) z Lidla. Potem pojechaliśmy krętymi górskimi drogami z przepięknymi widokami do miejscowości Hunedoara (ok. 30 km), żeby zobaczyć ogromny średniowieczny zamek Castelul Corvinilor – jeden z głównych celów naszej wyprawy do Rumunii. Znalazłam ciekawy opis tego miejsca (źródło: http://zajacpodrozny.blog.pl/2014/08/12/hunedoara-zamek-bajkowy-krajobraz-przemyslowy :

„Hunedoara słynie w Rumunii (i trochę poza jej granicami) z dwóch powodów: hutnictwa i średniowiecznego zamku uznawanego za najpiękniejszy w Transylwanii. Hunedoara na północnych obrzeżach (i nie tylko) przypomina jedno z miast Górnego Śląska lub Wałbrzych. I podobnie, jak w Wałbrzychu, odrażające i odrzucające większość odwiedzających miasto, kryje skarb w postaci wspaniałego zamku. (…) Bajkowa warownia zupełnie nie pasuje do – mijanego po drodze – pejzażu z filmów science-fiction; kominów, blach i szarych bloków. Zdaje się nie pasować do mroczno-romantycznej wizji dzikiej Transylwanii, posępnych, wysokich gór, lasów, odludzi spływających krwią ofiar Włada Palownika zwanego Drakulą. Hunedoarski zamek wydaje się jednak na to nie zważać i roztacza wokół siebie niezwykłą aurę, niczym z francuskich pieśni średniowiecznych, legendy o królu Arturze i „Gry o tron”, pnie się w niebo strzelistymi wieżami, jakby próbując wybić się nad miasto, nad kominy, nad przeciętność, zwyczajność i nudę.
Castelul Corvinilor, jak zwany jest po rumuńsku, powstał prawdopodobnie w XIV wieku, ale to Jan Hunyady – węgierski magnat, wojewoda siedmiogrodzki, gubernator i regent Węgier i bohater narodowy, który zasłynął zwycięstwem nad Turkami podczas oblężenia Belgradu w 1456 r. – uczynił z zamku po 1440 r. potężną twierdzę z podwójnym pierścieniem murów obronnych oraz kilkoma wieżami – prostokątnymi i kolistymi, które były zupełną innowacją w ówczesnych czasach w Transylwanii.”
Nam nie rzucił się tak bardzo w oczy industrialny charakter miasta, lecz wielkie niedokończone „rezydencje” cygańskie na wjeździe, które zewnętrznymi dekoracjami przypominały trochę kraje azjatyckie ;-).

Nie widzieliśmy też żadnych bloków, tylko wielki budynek byłej fabryki metalurgicznej położony dosłownie „za rogiem” zamku, oraz duże hale i kominy na obrzeżach miasta. 
Do wejścia zamku była kolejka, w środku też trochę ludzi, głównie lokalsów. Obeszliśmy zamek dookoła (trasa zwiedzania jest ponumerowana), szukaliśmy przez dłuższą chwilę telefonu Natalii, który jakiś dobry duch zaniósł do kasy (uff…J), porobiliśmy zdjęcia i Rafał stwierdził, że musimy tam wrócić, kiedy światło się przesunie, żeby zrobić sobie wspólne zdjęcie z zamkiem w tle. Byliśmy wykończeni upałem. Schodząc do samochodu (jak się ma szczęście, to się znajdzie miejsce na głównej ulicy, przebiegającej pod zamkiem) byliśmy też bardzo głodni (można powiedzieć: wycieńczeni ;).

Nagle zobaczyliśmy budynek z napisem „Werk” i patrząc na okoliczne stoliki z parasolami stwierdziliśmy, że w środku może być klima (uff…J) i nawet coś do jedzenia! Można śmiało powiedzieć, że ta restauracja jest prawie taką samą atrakcją jak zamek. Świetny przykład architektury industrialnej z przepięknie urządzonym wnętrzem z cegieł. Nowoczesne designerskie lampy i klimatyzacja regulowana indywidualnie przy każdym stoliku (nie wiało z góry!). Tam było cudownie. Jedzenie też dobre, choć małe porcje. Dziewczyny zrobiły sobie sesję w tych wnętrzach i były zachwycone.
Po tych atrakcjach pojechaliśmy nad jezioro Cincis, gdzie Zuzia się wykąpała. Zatrzymaliśmy się na szczycie wzgórza i z zapartym tchem podziwialiśmy widok na to jezioro. Rewelacja! Z góry też dobrze było widać, gdzie znajdują się plaże. Jedna należała do campingu i to była pierwsza dostępna z drogi. Wejście po 1 lei. Było cudnie leniwie…
Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze raz w centrum Hunedoary - szukaliśmy marketu, ale znaleźliśmy piekarnię z dobrym pieczywem J. Potem też był Penny Market, gdzie kupiliśmy napoje, a wyjeżdżając z parkingu „oniemieliśmy”: przed samochodami, na małym pasie trawy parkował wóz z końmi!;-)

W lokalnych marketach zawsze próbuję znaleźć lokalne, niesieciowe produkty. Nie jest łatwo, ale zawsze znajdzie się coś fajnego (głównie na prezenty). W tych rumuńskich jednak nie było zbyt dużego wyboru. Był syrop z rokitnika z cytryną - naturalny (bardzo dobry w smaku!), jak również krem z olejem z rokitnika rodzimej produkcji.

W domu pogaduchy i piwo z Silviu i Ricardo w ogrodowej altanie. Był cudny ciepły wieczór J