Rumunia cd.
05.08.2017 - sobota
Rano pyszna kawa, czułe (przeciągające
się) pożegnanie i grupowe zdjęcia z cudną rodzinką Jurca. Silviu podarował nam
na drogę przepyszne duże winogrona, które dostali od sąsiadów – były ich trzy
różne rodzaje. Potem jechaliśmy 100km autostradą do Sibiu (Sybina), gdzie akurat
wtedy był tam zlot potomków Sasów, którzy zostali tam sprowadzeni w
Średniowieczu i wielu nadal mieszka. Przyjechał nawet prezydent Rumunii - Iohaniss Klaus. Zaparkowaliśmy za darmo pod
starówką (Strada Turniuli (wieżowa), ale potem zwiedzając widzieliśmy, że
miejsca parkingowe były płatne).
Sybin może i jest ładny (na pewno zabytkowy),
ale byłby o wiele ładniejszy, gdyby nie tłumy ludzi ubranych w stroje ludowe igadających
w śmiesznym saksońskim niemieckim. Upał niemiłosierny, 38st., w mieście jeszcze
bardziej odczuwalny), warszaty przed największym kościołem, mnóstwo straganów z
jedzeniem i pamiątkami, głośno grające orkiestry i występy Sasów na wielkiej
scenie na jednym z trzech rynków (piata mara = duża, piata mica = mała – język rumuński
wcale nie jest trudny ;-) . Dość zmęczeni tym wszystkim szukaliśmy miejsca,
żeby usiąść i coś zjeść. Po drodze
natknęliśmy się na księgarnię niemiecką, w której kupiliśmy widokówki i
kalendarze na prezenty (Pani sprzedawczyni mówiła do nas po niemiecku, mimo, że
była Rumunką, a ceny okazały się o wiele droższe niż potem w Brasovie (pewnie
wywindowane dla Niemców). Zatrzymaliśmy się w restauracji Enzo ristorante na
sałatki, zupy grzybowe i pizzę. Było gorąco, ale i tak chłodniej niż na
zewnątrz. Wracając do samochodu, przez przypadek zobaczyliśmy wielką kolorową
cerkiew - katedrę. Przeszliśmy wzdłuż średniowiecznych murów, schodami w dół i
w górę - bardzo to wszystko przypominało średniowieczny Tallinn. Szukaliśmy
trzeciego rynku (Piata Mica), którego wcześniej nie widzieliśmy, a był on tuż obok
rynku, w którym zaczęliśmy zwiedzanie. Chcieliśmy go znaleźć, bo tam było muzeum
farmacji, znajdujące się w dawnej aptece, w której pracował założyciel homeopatii
(wstęp 10 lei/dorosły, 2.5 lei/uczniowie, pani pyta o legitymację). W muzeum-aptece
są cztery sale z interesującym sprzętem, a dla mnie najciekawsze buteleczki z
lekarstwami homeopatycznymi.
W końcu z ulgą i niedosytem wydostaliśmy się
z Sybina, kierując się na Brasov (Braszów) drogą nr 1. Po drodze do Fogarasu
znajdują się same warte zwiedzenia miejsca, w każdej miejscowości są fortyfikowane
kościoły, a w oddali wysokie góry fogaraskie ze śniegiem na szczytach i sławną trasą
fogaraską.
Zatrzymaliśmy się w Fogarasu, gdzie znajduje się przepiękna wielka twierdza.
Jest to chyba jedyne miejsce, do którego trafiliśmy bez żadnych problemów
(Fogarasz jest dość mały). Było cudne światło, spokój, mało ludzi, gęste drzewa
dookoła, a twierdza otoczona fosą, w której pływały czarne i białe łabędzie.
Spokój. Jakby zatrzymać czas i zrobić stopklatkę – to można by namalować
przepiękny obraz leniwego małomiasteczkowego życia.
W Braszowie powitały nas częste
i wąskie muldy na głównej przelotowej drodze do Bukaresztu oraz dość wysokie
góry wyłaniające się z każdej strony. Do domu Radu i Andrei, którzy mieszkają w
Sacele, na przedmieściach (trzeba zjechać z tej przelotówki), dotarliśmy na
21.00, gubiąc się po drodze bardzo blisko nich. To Sacele to coś jak wrocławskie
Bielany). Mieszkają w super nowym eleganckim dom, gdzie dostaliśmy 2 pokoje i
swoją łazienkę, a śniadania jedliśmy na tarasie z widokiem na ogród. Cudo! W
pierwszych planach mieliśmy jeszcze pojechać na starówkę do Braszowa, ale
byliśmy już zbyt zmęczeni. Pogadaliśmy sobie za to długo z gospodarzami na tarasie
przy arbuzie i narodowym deserze Rumunii, czyli pączkach (domowej roboty).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz