wtorek, 25 lutego 2020


Zbieram się do napisania o naszym zwiedzaniu południowowłoskich miasteczek, ale dziwnie jest się zachwycać się Włochami, kiedy wszystkie media piszą o zachorowaniach na koronawirusa. Bardzo współczuję Włochom tej trudnej sytuacji.

Środa, 19.02.2020
W Bari zatrzymaliśmy się w mieszkaniu na Starówce, na Strada Filioli. Naprzeciwko nas, trochę z boku codziennie rano pani rozkładała stragan z warzywami i bardzo głośna rozmawiała z sąsiadkami, nawet wręcz krzyczała. „Mariiiaaa!” było na porządku dziennym plus jeszcze „Ciao belissima” J. Wydawałoby się, że ściany w historycznych domach są grube, ale jednak przekonaliśmy się, że nie zbyt bardzo. Nad nami mieszkała chyba osoba na stałe przywiązana do łóżka i rano o ok. 6:30 nie tylko budziły nas dzwony z pobliskiego kościoła, ale również jęki sąsiada. No cóż…. Włosi bardzo lubią wspólnotę, sąsiedztwo, a rodzina jest dla nich odskocznią i pomocą wtedy kiedy absurdalne przepisy prawa włoskiego dają im w kość. Za to od 12:00 ulice i odgłosy cichły, lokalsi znikali na sjestę (nawet w zimie!), przez co my nie raz i nie dwa zostaliśmy „na lodzie”, wtedy kiedy byliśmy najbardziej głodni. Pokrywało się to z tym, co przeczytałam w relacji Chrisa Harrisona., ale jakoś łudziłam się, że sjesta jest tylko, kiedy jest upał ;-).
Dzięki sjeście za to, nie było tłumów, a my często czuliśmy się tak, jakby te miasteczka, które zwiedzaliśmy były tylko dla nas, zaszywaliśmy się w wąskich uliczkach na starówkach i odkrywaliśmy różne ciekawe rzeczy. Nieustannie zachwycałam się przecudną roślinnością, która tak pięknie prezentowała się na tle białych ścianach. Fajnie też było odkrywać jedyną czynną kawiarnię, gdzie byliśmy jedynymi gośćmi, ale za chwilę za nami nadciągali inni… Zdecydowanie number one to było Ostuni, Locorotondo i Matera.
Do Ostuni dotarliśmy pod koniec pierwszego dnia zwiedzania, po uprzednim odwiedzeniu Polignano a Mare, które zachwyciło nas zapierającymi dech widokami morza i turkusowej wody, pięknie umaszczonymi kotami wylegującymi się w słońcu w opuszczonych skrzynkach na rośliny i małymi białymi domkami. Słońce, spokój, wiatr… Mały placyk z kościołem i starym „palazzio”, gdzie można było posiedzieć przy stoliku na zewnątrz. Następny przystanek to oddalone o parę kilometrów Monopoli, gdzie spędziliśmy tylko godzinę, docierając do malowniczego portu i starówki w celu znalezienia najlepszej panzerotterii w okolicy („Madia”), która niestety była zamknięta (a Google twierdził coś przeciwnego!). Rozczarowani postanowiliśmy jechać dalej, do Ostuni, z nadzieją znalezienia jakiejś otwartej knajpki. Na szczęście po drodze uratowali nas bardzo mili panowie z O’ Capitano, którzy serwowali dania kuchni neapolitańskiej i zagrzali nam i zapakowali na wynos różne rodzaje przepysznej lazanii.  
A Ostuni…. było jak z bajki, białe przepiękne miasteczko na wzgórzu. Autobus z dworca wysadził nas na wielkim placu Liberta z przepięknym ratuszem i kościołem obok, stamtąd poszwendaliśmy się chwilę po uliczkach starówki, a potem przeszliśmy na drugą część placu i drogą w górę zawędrowaliśmy do przytulnej katedry z przepiękną rozetą na fasadzie, a potem do najbardziej instagramerskich drzwi (na życzenie Zuzi ;), gdzie odbyła się odpowiednia sesja fotograficzna :D. Następnie zapuściliśmy się w wąskie uliczki starówki (tam to naprawdę można się pogubić!), a za nami jak zwykle pojawili się ludzie, którzy myśleli, że my wiemy gdzie idziemy i pytali nas o drogę ;-). Zaczęło padać, choć miało dopiero w nocy, i wróciliśmy na główny plac rozglądając się za kawiarnią. Jedna była czynna („Casbach”!), a pani kelnerka czy właścicielka machała do nas zachęcająco przez okno. Stojący na ulicy jedyny tubylec też nas tam skierował. Kawiarnia znajduje się na trzech piętrach, weszliśmy na górę i mogliśmy podziwiać piękny widok głównej ulicy i placu w Ostuni otulonego blaskiem latarni i deszczu. Było bardzo nastrojowo. Około 19–tej mieliśmy powrotny pociąg, a trzeba było jeszcze zlokalizować przystanek autobusu w kierunku dworca kolejowego.  Nie było to łatwe, ale w internecie jest wszystko, nawet aktualny rozkład jazdy tego lokalnego autobusu! Nie wiedzieliśmy natomiast, w którym miejscu jest przystanek i o której dokładnie autobus się tam pojawi, gdyż na tym rozkładzie była podana tylko godzina odjazdu autobusu z pierwszego przystanku tej trasy. Pani kelnerka pomogła nam z lokalizacją przystanku i czekaliśmy tam dłuższą chwilę. Pomimo deszczu nie przeszkadzało mi to w ogóle, podczas gdy  na co dzień szkoda mi każdej takiej minuty, w czasie podróży delektuję się wtedy obserwacją lokalnego życia. Tutaj podziwiałam mnogość odmian Fiata 500 pojawiających się co chwilę na ulicy oraz życie pobliskiego komisariatu policji. Zbliżał się czas odjazdu pociągu, a autobusu jak nie było, tak nie było. Kiedy już przyjechał, okazał się małym mini-busem i ledwo się wszyscy pomieściliśmy, bo w środku byli już pasażerowie z wózkiem i dziećmi. Dzięki temu, że kierowca pędził po mokrych i ciemnych drogach, zdążyliśmy, przy czym okazało się, że naszego pociągu w ogóle nie było, ale był następny - za 11 minut. 
Kiedy wróciliśmy do Bari deszcz nie padał i po drodze do domu zaszliśmy do supermarketu. Gdybyśmy z niego wyszli szybciej, to nie złapałaby nas burza. Na szczęście schowaliśmy się pod daszkiem jednego z ekskluzywnych sklepów przy głównym deptaku i obserwowaliśmy tubylców, co chwilę nagabywani przez hinduskich sprzedawców parasolek. Kiedy deszcz chwilowo osłabł postanowiliśmy ruszyć do domu, ale nie przewidzieliśmy, że na starówce ten deszcz będzie płynął po śliskich kamieniach, no i potem musieliśmy suszyć buty i spodnie. Nasza parasolka leżała sobie bezpiecznie w walizce (bo deszcz miał być w nocy!). Potem jeszcze kilkakrotnie pogoda zaskakiwała nas szybkim tempem zmian, ale w samym słońcu było bardzo ciepło. Rano i wieczorami przydały się rękawiczki.
Rano zaczęliśmy dzień spacerem po starówce, dojściem nad morze i śniadaniem na Piazza del Ferrarese, gdzie wypiłam moje pierwsze z wielu najlepsze na świecie cappuccino.
Garść wskazówek:

Bilet kupiliśmy do Monopoli, po drodze wysiedliśmy w Polignano a Mare i na ten sam bilet wsiedliśmy do Monopoli (kupione na stacji są ważne 4 godziny od pierwszego skasowania). Na peronach są żółte kasowniki, gdzie obowiązkowo trzeba skasować bilet przed wejściem do pociągu. Do Ostuni pani w kasie kazała nam kupić osobny, a potem powrotny na całą trasę (można płacić kartą). Pociągi są bardzo wygodne i ciche, ale na tej trasie nie ma informacji w środku jaki będzie następny przystanek. Bilet do Monopoli 3,30 EUR, z Monopoli do Ostuni – 2,50 EUR Ostuni do Bari – 5,80 EUR. Linia Trenitalia, dworzec w głównym budynku (obok są dworce innych linii). Supermarket (nazwa DOK) z tyłu dworca jest największy i można tam kupić przepyszny lokalny ser Scamorza – polecam lekko wędzony, kształt – długie paluszki.

W Ostuni na dworcu czeka autobus, który zawozi pasażerów do centrum, jest on skomunikowany z godzinami przyjazdów i odjazdów pociągów. Przystanek w stronę dworca jest ok. 500 metrów w głąb głównej drogi, którą się przyjeżdża z dworca, stojąc na placu Liberta twarzą do katedry trzeba iść w prawo główną drogą i minąć kolumnę z rzeźbą. Koło przystanku, który jest po lewej stronie ulicy, znajduje się komisariat policji.























niedziela, 23 lutego 2020



Po bardzo intensywnym czasie w pracy, a szczególnie dniu, kiedy pracowałam 14 godzin nadszedł czas na całkowite oderwanie się od niej i krótki wypad do Apulii w południowych Włoszech. Udało nam się jeszcze przed koronowirusem ;-). Upałów nie było, ale błękit nieba i morza oraz biel domów wynagrodziły chwilami bardzo zimny wiatr, a w pierwszym dniu nawet ulewny deszcz. Kiedy szukałam lotu, gdzie moglibyśmy wykorzystać punkty zebrane w Wizz Airze, to najcieplejszą opcją z Wrocławia było Bari, choć akurat podczas naszego pobytu temperatura spadła i wiało. Dobrze, że w ostatniej chwili wzięłam rękawiczki! ;-). Jak zwykle nie miałam żadnych oczekiwań co do odwiedzanych miejsc, chciałam się tylko wyrwać z ciągłej pracy. Niesamowitą frajdę dała mi lektura cudownej książki „Miłość w Apulii” – powieści obyczajowej, przewodnika i romansu w jednym, pełnej niesamowitego humoru i obserwacji lokalnego życia, napisanej przez Australijczyka, który zakochał się we Włoszce i przyjechał za nią na sam obcas włoskiego buta. Odnosiłam się często do tej książki podczas różnych sytuacji w naszej podróży, jej fragmenty same przychodziły mi do głowy w odpowiednich momentach. Polecam ją wszystkim, nie tylko italomaniakom J.

Bari nas urzekło. Bardzo przypominało nam Niceę, może dlatego, że też jest nad morzem. Piękna promenada, palmy, przytulne i nie za duże budynki, a przez sam środek wielki deptak prowadzący do uroczej starówki, gdzie mieszkaliśmy. Życie na starówce to osobny temat ;). Stamtąd, rzut beretem do przepięknej katedry Św. Mikołaja i normańskiego zamku, gdzie ponoć przebywał Franciszek z Asyżu, a potem właścicielką była Bona Sforza, królowa Polski. A za nimi rozciąga się błękit Adriatyku……

Bari ma ciekawą historię, jest czyste i eleganckie, a jednocześnie bardzo przytulne, przyjazne i nieprzytłaczające. Dzisiaj miał tam być papież, premier i prezydent Włoch. Myśleliśmy, że w związku z tym wczoraj będą tłumy i zablokowane ulice, ale chyba większość ludzi przyjechała dopiero dzisiaj, po naszym wyjeździe. W zasadzie to te cztery dni mogliśmy spędzić tylko tam, ale my oczywiście jak zwykle musimy bardzo intensywnie ;). W środę byliśmy w Polignano a Mare, Monopoli i Ostuni. W czwartek w Locorotondo i Alberobello. A w piątek w Materze. Każde z tych miejsc jest wyjątkowe, może oprócz Monopoli (przynajmniej dla nas). Ale o tym napiszę w najbliższych dniach.

Kicia nie odstępuje nas ani na chwilę. Spragniona pieszczot, miziania, przytulania i miłości (na zdjęciu niżej przed komputerem;). Bałam się, że może jej nie będzie, kiedy wrócimy. A ona wyszła nam na powitanie, kiedy zajechaliśmy w nocy. Tak mało potrzeba do szczęścia, wystarczy jeden mały kotek ;).

niedziela, 9 lutego 2020



Kolejny weekend spędzony w Szkole Trenerów Rozwoju Osobistego za mną. Zmęczona fizycznie i pozytywnie „przeorana” psychicznie, ale jak zwykle naładowana dobrą energię grupy i wykładowców. To naprawdę wydaje się być innym światem. Może dlatego, że nasze studia zbliżają się ku końcowi, każdy zjazd staje się coraz bardziej wartościowy i emocjonujący. Może to zżycie grupy, albo nasza coraz większa otwartość na trudne tematy – przecież wszyscy tam dołączyliśmy, aby pracować nad swoim rozwojem.  Mnóstwo myśli, słów, spostrzeżeń kołacze się w mojej głowie i pewnie będzie jeszcze długo, może na zawsze i mam nadzieję, że coś z nimi zrobię, przepracuję jej jakoś, żeby odczuć konkretny efekt (moc radości, małymi kroczkami na szczyt, zrzucenie bagażu, nadodpowiedzialność, prawo Cirila Parkinsona, mentalność, że coś jest zawsze do zrobienia…). Jedna z wykładowczyń zrobiła nam ciekawe ćwiczenie, a potem interpretowała nasze odpowiedzi. Mnie określiła jako wulkan możliwość, wielki potencjał, ale….. z cieniem. I on mnie blokuje. Kobieta widziała mnie dwa razy w życiu, nawet z nią dłużej nie rozmawiałam, ale chyba ma rację…. Zastanawiam się tylko nad dokładnym sprecyzowaniem tego cienia, a może jest ich więcej?

W sobotę mieliśmy 10-minutowe wystąpienia o swojej pasji przed kamerą. Nie było to łatwe doświadczenie! Szczególnie dla kogoś, kto mówi tak szybko i rusza się tak dużo jak ja ;-) Mówiłam o podróżowaniu na zasadzie hospitality exchange, czyli naszych 12-letnich doświadczeniach z przyjmowaniem podróżników pod swój dach, jak również „surfowaniem po ich kanapach”. Napisałam sobie swoją przemowę, ale połowy nie powiedziałam z wrażenia… Z innych wystąpień dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, więc było inspirująco: o jodze, o czterech kolorach – typach osobowości, o olejkach eterycznych, o ruszeniu do działania, dzięki tu i teraz, o poradzeniu sobie ze strachem, o diecie Kwaśniewskiego, naturalnym leczeniu wzroku, motywowaniu kobiet do pełni życia…. Tak, życie jest fascynujące... :)

Wczoraj też po zajęciach poszliśmy na koncert wspaniałego gitarzysty Jessego Cooka. To był już chyba nasz siódmy raz. Siedzieliśmy na wysokim balkonie i trochę inaczej odbierałam tę muzykę, szczególnie na początku koncertu i może też dlatego, że w jego zespole byli całkiem nowi muzycy, których nie znaliśmy, a do tamtych już się przyzwyczailiśmy i bardzo ich polubiliśmy. Na szczęście, w końcu muzyka i energia jej grania wciągnęły mnie w siebie i już nie było ważne, kto ją wykonuje. Byłam jedyną osobą, która wstała z fotela i kiwała się na stojąco, kiedy pod koniec Jesse „zarządził” Rumba party i ludzie na parterze wstawali i podchodzili pod scenę. Były dwa bisy i bardzo fajne rytmy. Jesse nawet śpiewał trzykrotnie, byłam w szoku, choć to kompletnie nie to samo, co wspaniały Chris Church, który robił to na jego koncertach podczas tylu lat… Było magiczne „Say something”, „Fall at your feet” i kawałek, którego nie znałam, do którego śpiewania zaprosił publiczność. Tak sobie myślę, może zmienił całkowicie skład zespołu, żeby dać szansę innym (młodym) muzykom, wpuścić trochę świeżości? Jeden z nich jest młodym mistrzem gitary, który wygrał wiele konkursów wykonując właśnie utwory Jessego. Drugim jest wybitny wirtuoz gry na skrzypcach z Ukrainy, który naprawdę jest wirtuozem! Cudne dźwięki instrumentów, piękna muzyka, cudne rytmy, ale już chyba tak nie szaleję z nim, jak kiedyś :D. Wszystko płynie i się zmienia, nic nie jest stałe…    

A dziś po zajęciach było takie piękne słońce, a mnie ciągnęło do ruchu. Pojechałyśmy z Z. na przejażdżkę rowerową po wsi i trochę przez las, ale nie dało się za długo jeździć, bo mocno wiało. A w ogrodzie na hortensjach pojawiło się już dużo pączków… Później zrobiłam sobie pachnącą i gorącą kąpiel w soli Epsom - pożyteczne z przyjemnym.