niedziela, 28 lipca 2019


Od ostatniego wpisu minęły dwa tygodnie – nie pisałam, bo całkowicie wsiąkłam w prace ogrodowe ;-). Prawie codziennie po pracy spędzałam na zewnątrz około 3-4 godzin, dopóki słońce nie zaszło. A potem podziwiałam rozgwieżdżone niebo oraz pełnie i nowie księżyca. Ta wielka otwarta przestrzeń wydaje się tutaj być na wyciągnięcie ręki.

Ścięłam „drewno” lawendowe, ususzyłam i powiesiłam bukiety i zrobiłam swój pierwszy pachnący woreczek! Choć wygląda mało fioletowo, pachnie tak niesamowicie intensywnie, że aż mnie w nosie kręci ;-). Żeby lawenda zachowała kolor chyba nie powinnam była suszyć jej na słońcu, a przede wszystkim ścinać tak późno, bo już na krzaku kolor jej wypłowiał.  Odkryłam przy okazji gniazdo os klecanek i obcinając łodygi obok niego, rozeźliłam je i trzy razy mnie użądliły (dwa razy w ręce, bo nie lubię pracować w rękawiczkach). Dobrze, że nie spuchło, tylko najpierw nieprzyjemnie zabolało, a potem swędziało (atrakcje życia na wsi ;-). Zerwałam też „okropnego chwasta”, jak mówi nasz sąsiad, który pięknie pachnie i jest bardzo użyteczny podczas wielu dolegliwości; mowa tutaj o krwawniku. Suszę go jeszcze na tarasie. Lubczyk też doprowadziłam do porządku – jestem zachwycona jego mocnym zapachem, kojarzącym się bez dwóch zdań z rosołem ;-). Ścięłam młode zielone gałązki, posiekałam i zamroziłam, bo ponoć w ten sposób zachowuje swoje olejki eteryczne (choć generalnie jestem przeciwna mrożeniu, gdyż Ajurweda tego nie poleca).
















Odrywanie płatków lawendy z gałązek wymaga tyle samo uwagi i koncentracji na „tu i teraz” ile
oddzielanie ziaren ryżu od soczewicy – ćwiczenia proponowanego przez moją ulubioną artystkę sztuki współczesnej – Marinę Abramovic. We wtorek miałam szczęście być na jej wielkiej retrospektywnej wystawie w Toruniu. Rafał jechał służbowo to się  z nim zabrałyśmy. Ta wystawa wchłonęła mnie na cztery godziny!!! I przyniosła dużo nowych odkryć, i przemyśleń, i zachwytu. Skojarzenia i interpretacje Mariny są trudne i często mylnie rozumiane przez publiczność. To nie jest tak, że ona uwielbia się okaleczać i cierpieć – wszystkie jej działania coś symbolizują. Bez przeczytania jej biografii pewnie byłabym zagubiona i zszokowana, ale na szczęście na wystawie były świetne opisy poszczególnych performansów i jej innych działań. Pomimo mocnych doznań (filmy video z dźwiękiem, zdjęcia – wszystko ogromnego formatu) z wystawy wyszłam bardzo pozytywnie naładowana odczuwając szczególną więź z Mariną. Czułam się bardzo szczęśliwa, że udało mi się tam być. Wystawa została zorganizowana na najwyższym światowym poziomie. Mogłabym tam siedzieć i pięć godzin, ale Beata i Rob czekali z obiadem (Zuzi wprawdzie oglądanie zajęło tylko dwie godziny ;-).


W piątek z kolei pojechałam do miasta, do cywilizacji J. Ania i dwie inne Anny świętowały swoje imieniny w babskim gronie J. Nie znałam tam nikogo oprócz solenizantki i dwóch innych dziewczyn, które widziałam wcześniej tylko raz w życiu. Po godzinie dołączyła do nas nasza wspólna koleżanka z podstawówki, której nie widziałam sto lat i z którą wiążą się cudne wspomnienia z dzieciństwa J. Miałam wracać do domu o normalnej porze, ale dziewczyny namówiły mnie na tańce i dzięki temu mogłam jeszcze dłużej pogadać z Gosią. Wracając do domu, przy drodze powitał mnie najpierw lis, a zaraz po nim, po prawej dwie przepiękne sarenki. Poczułam się dosłownie jak w bajce!!! Albo w magicznym leśnym świecie, pełnym wspaniałych tajemnic. Na spotkaniu dziewczyny pytały się, co mi „odbiło”, że przeprowadziłam się domu - „nie masz czego innego do roboty, swojego życia, zainteresowań, itp.?”. Dla takiego właśnie widoku. I dla tej ciszy niedzielno wieczornej i porannej też ;-).
Tydzień temu Natalia wróciła z Niemiec, mieliśmy gości w niedzielę, dostałam drzewko figowe i zamiokulkasa zamiolistnego :D. Dzisiaj wyjechała na miesiąc do Anglii, sama najpierw samolotem do Bristolu, tam odebrali ją Jackie i Miles i zawieźli na dworzec kolejowy. Jestem bardzo wdzięczna za ich pomoc. W Totnes czekała na nią rodzinka z dziećmi rówieśnikami Natalii i Szwajcarką, która też przyjechała się tam uczyć. Po odwózce na lotnisko, skorzystaliśmy z tego, że już się wyrwaliśmy do miasta, pojechaliśmy do restauracji na Barkę wykorzystać voucher, który dostałam. Jedzonko było przepyszne, szczególnie wspaniała lemoniada arbuzowa oraz zupa cappuccino z przepyszną pianką  na wierzchu :).


Czas najwyższy iść spać – kury już dawno śpią, a ja przecież teraz z kurami…;-)

niedziela, 14 lipca 2019

Ten weekend spędziłam głównie w ogrodzie wyrywając chwasty ze ścieżek brukowych i robiąc bukiety z lawendy. Lawendy narosło tyle, że mogłabym sprzedawać drewno lawendowe, jeśli ktoś by chciał kupić ;-). A wycięłam dopiero jakiś mały ułamek! Odsłoniłam pobliskie rośliny, które zasłaniała lawenda. Jejku, teraz jak piszę o niej, to czuję jej zapach... Coś pięknego! Powiesiłam 4 bukiety na tarasie, ale nie wiem co zrobię z całą resztą - może takie woreczki z pot-pourri? Ścinanie lawendy przyniosło mi dużo satysfakcji, nie wiem, dlaczego, ale uwielbiam robić takie rzeczy, takie, które wymagają wytrwałości i konsekwencji, mimo, że są powtarzalne... To chyba ma w sobie coś z medytowania... Człowiek skupia się tylko na jednym, żeby uzyskać określony efekt, nie myśli o niczym innym, jest tylko tu i teraz :-). Tutaj życie jest takie proste... ściąć to i tamto, wyrwać chwasty, wyczyścić ścieżkę brukową, zapomnieć się w zapachu lawendy, poobserwować z zadaszonego tarasu deszcz padający na rośliny, zachwycić się tęczą (pojawiła się już chyba pięć razy!), zachodem słońca i cudnym niebem... Jest się tak blisko ziemi, a to ma najlepszy odprężający efekt, tak blisko roślinek i wszelkich owadów oraz ptaków. Przypominają mi się lata dzieciństwa i młodości, wakacje spędzane na wsi, spacery po łąkach i obserwacje żyjątek. Nie mogę uwierzyć w to szczęście, kilkakrotnie w ciągu tych dwóch dni złapałam się na tym, że uśmiecham się do niego pełną gębą. Leżenie na leżaku i obserwowanie zachodu słońca to mój hit. A wieczorem, nim padnę po takiej dużej ilości świeżego powietrza, rozkładam się wygodnie na niesamowicie wygodnej kanapie, czytam i słucham miękko płynącej muzyki :-). Niczego więcej mi nie potrzeba... 






PS. Skończyłam czytać biografię Simony Kossak, sławnej przyrodniczki i leśniczki, wnuczki Wojciecha Kossaka. Jej traumatyczne wychowanie i ciężar nazwiska to temat na osobny wpis, coś niewiarygodnego i smutnego. A jej życie spędzone w Puszczy Białowieskiej wraz z oswojonymi dzikimi zwierzętami to bajka, choć bez wygód, prądu i drogi dojazdowej! Niesamowita osobowość i historia.

czwartek, 11 lipca 2019





Pozdrawiam ze wsi sielskiej anielskiej! Dzisiaj było znowu cieplutko, więc mogłam się bawić w ziemi ;-). Moje ręce powoli zaczynają przypominać ręce ogrodnika, dzisiaj odkryłam, że mam trzy kolce pod skórą na palcu po wczorajszym wieczornym obchodzie i przekładaniu jakiejś bardzo kolczastej rośliny za płot na miejsce, z którego przyszła. Nie mogę za długo „wylegiwać się” na tarasie, bo zaraz wzywają mnie rośliny ;-). Sąsiedzi dzisiaj zmotywowali mnie do wyrywania chwastów spomiędzy kamienistej ścieżki. Chciałam trochę posiedzieć w promieniach słońca, ale jakoś tak źle się czułam widząc i słysząc ich krzątaninę w ogrodzie, więc za chwilę robiłam to co oni ;-). Poznaliśmy się w końcu i rozmawialiśmy dłuższą chwilę – okazali się bardzo sympatyczni.

Przewieźliśmy dzisiaj w końcu sprzęt audio i włączyliśmy jedyną płytę, którą tu mieliśmy – utwory Nouvelle Vague z ich ostatniej płyty – gra sobie teraz przytulnie J.

We wtorek przed 19-tą poszłam z mamą na konsultację kardiologiczną do profesora, a profesor wysłał nas do szpitala, żeby mamę dokładnie przebadać. Mama spanikowała, ale ja jakoś nie. Byłam wdzięczna, że tak szybko ją przyjęli, że pielęgniarka na oddziale była niesamowicie życzliwa, że od razu pojawił się przemiły lekarz i przywitał z nami trzema, tzn. też z Zuzią, która była wtedy ze mną cały dzień (pracowała ze mną!) i że mamy taki łatwy dostęp do szpitala. Pojechałyśmy jeszcze ją spakować i z rzeczami z powrotem do szpitala. Do domu dotarłyśmy ok. 22:00, po 14 godzinach od wyjścia z niego. Po drodze zachwycałam się przecudnym kolorem nieba i rozmieszczeniem chmur – to naprawdę było nieziemskie ;-). 
Było chłodno i ciemno, ale to nie przeszkodziło mi w wypiciu herbatki na tarasie, musiałam się tam znaleźć chociaż na chwilkę i „uziemić” po całym dniu latania ;-). Tak niewiele trzeba do szczęścia!!! Obserwuję sobie owady, ptaki, okoliczne koty, które nas odwiedzają i pięknego psa sąsiadów. Prawie jak Simona Kossak, której biografię właśnie czytam, jednocześnie z „Ziołami i zwierzętami” jej autorstwa. Ale teraz już czas spać!

poniedziałek, 8 lipca 2019



Dzisiaj po pracy zwiedzałam z Zuzią okolicę. Poszłyśmy przez pola i las do pobliskiej wsi.
Niesamowite niebo nad nami, złote dywany na polach i zapach iglaków w lesie - zachwyt, totalny zachwyt!

"Above us only sky" ;-)




piątek, 5 lipca 2019
















Po kilku bardzo intensywnych dniach wypełnionych pakowaniem, znoszeniem, wnoszeniem, rozpakowywaniem, układaniem, sprzątaniem jesteśmy od poniedziałku w naszym nowym pięknym domku z jeszcze piękniejszym ogrodem! :-). Któregoś wieczora usiadłam na tarasie mając przed sobą nasze lawendowe (mini) pole, obserwowałam krzątającą się po kuchni rodzinę i dosłownie zostałam przygnieciona (pozytywnie!) ogromem szczęścia. W końcu mogłam odetchnąć pełną piersią. Udało się! Udało się sfinalizować wszystkie formalności, dom nie kryje jakichś niemiłych niespodzianek - jest po prostu wspaniale!!! Mój stres był spowodowany tym, że decyzję o kupnie tego domu podjęliśmy dosłownie w pięć minut, bo przed i za nami "czyhali" już inni potencjalni nabywcy. Pierwszy raz w życiu podejmowaliśmy decyzję (i to taką decyzję!) w tak szalony sposób!!! Cud, że w ogóle ją podjęliśmy, bo w błahych sprawach potrafimy być maksymalnie niezdecydowanie, a co dopiero w takiej kwestii! Gdybyśmy jednak tego nie zrobili, to do tej pory walczylibyśmy między sobą o dostęp do łazienki ;-). Boże kochany, jaka ja jestem szczęściara! Dzięki warsztatom z Maciągową i zajęciach w szkole coachingu byłam w stanie podjąć tak szybką decyzję i..... zaufać, że wszystko będzie dobrze. Nie było to łatwe, bo czarne myśli nachodziły mnie dość często, szczególnie kiedy Rafała samochód został zgnieciony przez autobus z drugiego pasa. Zdałam sobie wtedy sprawę, że śmierć to moment i w ten moment może człowieka nie być. Zastanawiałam się, czy to nie jakiś znak, żeby to jednak odpuścić. Po tym wypadku wszyscy świadkowie i służby dziwiły się, że Rafałowi nie stało się dosłownie nic. Ktoś z firmy lawetowej powiedział wtedy, że to oznacza, że na pewno uda nam się kupić ten dom :-). 

Nie wierzyłam w to, jeszcze nawet w ten poniedziałek i wtorek, kiedy już tam zamieszkaliśmy. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na wakacjach, że ktoś z naszych znajomych couchsurferów na świecie po prostu wynajął nam ten dom na wakacje ;). Dopiero w środę poczułam się zadomowiona. Cisza i spokój tam są bezcenne!!! Ogród i rośliny jeszcze bardziej! Na tarasie można robić warsztaty  jogi lub tańczyć zumbę ;-).  Uwielbiam spędzać czas na pielęgnacji roślin, a jak to zazwyczaj bywa, zawsze jest coś do roboty i jestem cały czas w ruchu, ale na szczęście praca z ziemią jest bardzo uziemiająca. W poniedziałek odwiedzili nas już jedni sąsiedzi, wczoraj na spacerze spotkaliśmy następnych :-). 

Chyba tata z góry nad tym wszystkim czuwał. Mama, kiedy zobaczyła ogród powiedziała od razu, że tacie tak się marzyło takie miejsce.... Może udało się to wszystko właśnie dla niego, żeby zrealizować jego marzenie? W zeszłym tygodniu przeczytałam fascynującą książkę "Sekrety przodków" o pamięci rodowej, przekazach transgeneracyjnych, wpływie przodków i rodzinie jako systemie i po tej lekturze jestem zdolna uwierzyć, że naprawdę coś w tym jest.

Ta książka natchnęła mnie, żeby w końcu spisać jak najwięcej się da z dziejów moich przodków i korzystając z urlopu  odwiedziłam dzisiaj najstarszą siostrę taty, aby wypytać ją o wspomnienia z dzieciństwa, o dziadków, pradziadków, ich rodzeństwa, o przyjazd do Wrocławia. Trochę mnie to wyczerpało emocjonalnie. Tato pochodził z biednej rodziny, ciężkie wojenne i powojenne czasy. To jak oni wtedy żyli wydaje mi się teraz abstrakcją. Wcześniej nagrałam też opowieść mojej mamy, bardzo podobne dzieje. Zaczęło mnie zastanawiać, jak tacie udało się wyrwać z tej biedy, po niełatwej szkole, poszedł na studia i z małym dzieckiem w domu uczył się po nocach i jednocześnie pracował. Było to możliwe też dzięki mamie. Dzięki nim poznałam wartość wykształcenia i jestem tu gdzie jestem. Kiedy tata był mały, to jakiś sąsiad przechodząc powiedział, że z niego to na pewno będzie uczony lub ksiądz, i to się po części spełniło;-). Podziwiam tatę za jego determinację i motywację do zmiany swojego losu i jestem mu za to niezmiernie wdzięczna. Wielki żal tylko, że nie mogę mu tego osobiście powiedzieć. Nie narzekał, nie żalił się, wielokrotnie zmieniał się na lepsze i konsekwentnie trwał w swoim postanowieniu, szedł do przodu. Chyba po nim mam tę ciągłą motywację do samorozwoju ;-). Często mówił: "Do odważnych świat należy". Bardzo za nim tęsknię.

Hellinger mówił, żeby uznać i uszanować swoich rodziców, jacykolwiek by byli, inaczej nie będzie dobrze w Twoim życiu.