Od ostatniego wpisu minęły dwa
tygodnie – nie pisałam, bo całkowicie wsiąkłam w prace ogrodowe ;-). Prawie codziennie
po pracy spędzałam na zewnątrz około 3-4 godzin, dopóki słońce nie zaszło. A potem podziwiałam rozgwieżdżone niebo oraz pełnie i nowie księżyca. Ta wielka otwarta przestrzeń wydaje się tutaj być na wyciągnięcie ręki.
Ścięłam „drewno”
lawendowe, ususzyłam i powiesiłam bukiety i zrobiłam swój pierwszy pachnący woreczek!
Choć wygląda mało fioletowo, pachnie tak niesamowicie intensywnie, że aż mnie w
nosie kręci ;-). Żeby lawenda zachowała kolor chyba nie powinnam była suszyć
jej na słońcu, a przede wszystkim ścinać tak późno, bo już na krzaku kolor jej
wypłowiał. Odkryłam przy okazji gniazdo
os klecanek i obcinając łodygi obok niego, rozeźliłam je i trzy razy mnie
użądliły (dwa razy w ręce, bo nie lubię pracować w rękawiczkach). Dobrze, że
nie spuchło, tylko najpierw nieprzyjemnie zabolało, a potem swędziało (atrakcje
życia na wsi ;-). Zerwałam też „okropnego chwasta”, jak mówi nasz sąsiad, który
pięknie pachnie i jest bardzo użyteczny podczas wielu dolegliwości; mowa tutaj
o krwawniku. Suszę go jeszcze na tarasie. Lubczyk też doprowadziłam do porządku
– jestem zachwycona jego mocnym zapachem, kojarzącym się bez dwóch zdań z
rosołem ;-). Ścięłam młode zielone gałązki, posiekałam i zamroziłam, bo ponoć w
ten sposób zachowuje swoje olejki eteryczne (choć generalnie jestem przeciwna
mrożeniu, gdyż Ajurweda tego nie poleca).
Odrywanie płatków lawendy z gałązek wymaga tyle samo uwagi i koncentracji na „tu i teraz” ile
oddzielanie ziaren ryżu od soczewicy – ćwiczenia proponowanego przez moją ulubioną artystkę sztuki współczesnej – Marinę Abramovic. We wtorek miałam szczęście być na jej wielkiej retrospektywnej wystawie w Toruniu. Rafał jechał służbowo to się z nim zabrałyśmy. Ta wystawa wchłonęła mnie na cztery godziny!!! I przyniosła dużo nowych odkryć, i przemyśleń, i zachwytu. Skojarzenia i interpretacje Mariny są trudne i często mylnie rozumiane przez publiczność. To nie jest tak, że ona uwielbia się okaleczać i cierpieć – wszystkie jej działania coś symbolizują. Bez przeczytania jej biografii pewnie byłabym zagubiona i zszokowana, ale na szczęście na wystawie były świetne opisy poszczególnych performansów i jej innych działań. Pomimo mocnych doznań (filmy video z dźwiękiem, zdjęcia – wszystko ogromnego formatu) z wystawy wyszłam bardzo pozytywnie naładowana odczuwając szczególną więź z Mariną. Czułam się bardzo szczęśliwa, że udało mi się tam być. Wystawa została zorganizowana na najwyższym światowym poziomie. Mogłabym tam siedzieć i pięć godzin, ale Beata i Rob czekali z obiadem (Zuzi wprawdzie oglądanie zajęło tylko dwie godziny ;-).
W piątek z kolei pojechałam do miasta, do cywilizacji J. Ania i dwie inne Anny świętowały swoje imieniny w babskim gronie J. Nie znałam tam nikogo oprócz solenizantki i dwóch innych dziewczyn, które widziałam wcześniej tylko raz w życiu. Po godzinie dołączyła do nas nasza wspólna koleżanka z podstawówki, której nie widziałam sto lat i z którą wiążą się cudne wspomnienia z dzieciństwa J. Miałam wracać do domu o normalnej porze, ale dziewczyny namówiły mnie na tańce i dzięki temu mogłam jeszcze dłużej pogadać z Gosią. Wracając do domu, przy drodze powitał mnie najpierw lis, a zaraz po nim, po prawej dwie przepiękne sarenki. Poczułam się dosłownie jak w bajce!!! Albo w magicznym leśnym świecie, pełnym wspaniałych tajemnic. Na spotkaniu dziewczyny pytały się, co mi „odbiło”, że przeprowadziłam się domu - „nie masz czego innego do roboty, swojego życia, zainteresowań, itp.?”. Dla takiego właśnie widoku. I dla tej ciszy niedzielno wieczornej i porannej też ;-).
Tydzień temu Natalia wróciła z
Niemiec, mieliśmy gości w niedzielę, dostałam drzewko figowe i zamiokulkasa
zamiolistnego :D. Dzisiaj wyjechała na miesiąc do Anglii, sama najpierw
samolotem do Bristolu, tam odebrali ją Jackie i Miles i zawieźli na dworzec
kolejowy. Jestem bardzo wdzięczna za ich pomoc. W Totnes czekała na nią
rodzinka z dziećmi rówieśnikami Natalii i Szwajcarką, która też przyjechała się
tam uczyć. Po odwózce na lotnisko, skorzystaliśmy z tego, że już się wyrwaliśmy do miasta, pojechaliśmy do restauracji na Barkę wykorzystać voucher, który dostałam. Jedzonko było przepyszne, szczególnie wspaniała lemoniada arbuzowa oraz zupa cappuccino z przepyszną pianką na wierzchu :).
Czas najwyższy iść spać – kury już
dawno śpią, a ja przecież teraz z kurami…;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz