wtorek, 31 grudnia 2019



Jakoś tym razem podeszłam bez ekscytacji do nowego roku. Może to efekt rozluźnienia w czasie floatingu. Tak cudnie się tam rozluźniłam, że nie miałam siły trzymać kierownicy w drodze do domu ;). Marzyłam tylko, żeby się położyć spać, ale Zuzia namówiła mnie na oglądanie filmów i kryzys przeszedł. Pośmiałyśmy się przy „Friendsach”, spóbowałyśmy oglądnąć pierwszy odcinek serialu o Ani z Zielonego Wzgórza, ale Ania nam się tam średnio spodobała, więc przeszłyśmy do Marii Skłodowskiej vel Karoliny Gruszki (chciałam coś bardzie ambitnego), ale po śmierci jej męża stwierdziłyśmy, że to trochę za smutny film, choć pięknie opowiadał o ich miłości. Skończyło się na wyciskaczu łez – „Sylwestrze w Nowym Jorku”, a potem po północy na rozpaczliwym szukaniu kota, który gdzieś się schował przestraszony wybuchami sztucznych ogni i głośnymi rozmowami przyjaciół Natalii, kiedy wyszli przed dom. Miało być ognisko, gdzie chciałam symbolicznie spalić to, czego nie chcę dalej nieść, ale zadowoliłam się świeczką ;-). Nie chcę dalej nieść zmartwień, lęku i strachu o przyszłość, narzekania, negatywizmu, rozmyślań, itp. 

Niby mam dwa tygodnie wolnego, ale niestety nie mogę sobie pozwolić na całkowite odłączenie się od pracy i miesza się ona z nieśpiesznymi dniami, które jednak bardzo (zbyt) szybko mijają. Mam stertę książek z biblioteki do przeczytania do szkoły, które muszę oddać w połowie stycznia, ale wolno mi to idzie… Czytam trzy, cztery książki naraz – tylko „Kiedy dusza choruje” mnie wciągnęła (o terapii systemowej i ustawieniach rodzinnych Berta Hellingera.) Chyba najwięcej czasu spędzam w kuchni – 16 godzin przed wigilią, a potem trochę mniej codziennie… Może następna uda się gdzieś wyjazdowo – marzyłam o tym wielokrotnie podczas robienia przedświątecznych zakupów, których szczerze nie cierpię…… Jak dobrze, że jest coś takiego jak floating, który pozwala przebodźcowanemu mózgowi na totalny reset i chwilowe odcięcie się od zewnętrznych bodźców. Oprócz tego sauna, aromatyczny masaż, refleksoterapia, spacery do lasu – trzeba zadbać o ciało, żeby wraz z umysłem i duszą stworzyło CUD. Cud życia powszedniego.

niedziela, 15 grudnia 2019


Czas skończyć ten kulturalny grudniowy maraton! J Tylu wrażeń artystycznych, estetycznych, emocjonalnych, słuchowych i wzrokowych nie miałam już dawno i to w takim intensywnym trybie. Jeszcze nie ochłonęłam po jednym wydarzeniu (nie wspominając nawet o jego opisaniu), a tu już trzeba było biec na następne! Szkoda trochę, że te wszystkie interesujące imprezy nie mogły się odbyć na przykład jedna raz w miesiącu, na spokojnie, a nie wszystkie w ciągu jednego tygodnia ;-).
Żałuję, że nie mogłam pisać na gorąco, od razu po. Ale nie byłam w stanie zrobić tego fizycznie. Kiedyś też trzeba spać ;-).

 6.12.2019 Zaczęło się od niesamowitego Preludium Słowiańskiego w wykonaniu Art Color Ballet, grupy wokalnej Strojonych i bębniarzy Wataha Drums. Jak zwykle przy takich niezwykłych wykonaniach zachwycam się pomysłowością i geniuszem ich reżysera/choreografa. Stworzyć coś tak pięknego – to trzeba mieć nieziemską wyobraźnię! Podziwiałam też piękno i wspaniałe, można rzec nadludzkie, możliwości ludzkiego ciała w tańcu. Artyści poprowadzili widzów przez cały rok obrzędów i zwyczajów Słowian, nieodwołalnie powiązanych z porami roku i walką dobrej i złej energii. Towarzyszyły temu zapadające w serce i uszy mocne dźwięki starosłowiańskich pieśni.


7.12.2019 Znów wyszłam wcześniej z zajęć mojej szkoły trenerów rozwoju osobistego, aby kibicować Natalii, która brała udział w XXXXVII Nocnych Spotkaniach Muzyczno-Literackich. Przeżywałam jej występ chyba bardziej niż ona sama, wysyłałam jej złote światło i wizualizowałam. Występowała na końcu i swoją ekspresją „obudziła” mnie i chyba też innych po dość „smętnych” wcześniejszych piosenkach. Publiczność wybierała laureatów i Natalia zdobyła 3 miejsce J.

8.12.2019 W niedzielę Natalia zdobyła Grand Prix w innym konkursie, a mnie - dzięki Gosi, udało się wziąć udział, bez zwalniania się z zajęć, w niezwykle emocjonującym spotkaniu z Breslauerami – bohaterami drugiej części „Kamienic”. Siedziałyśmy w pierwszym rzędzie w wygodnych fotelach i miałyśmy bezpośredni kontakt z gośćmi. Momentami trudno mi było powstrzymać łzy, i z panią siedzącą obok razem pociągałyśmy nosami. Trudno było uwierzyć, że te osoby, których fascynujące, ale w większości tragiczne historie czytałam w „Kamienicach”, siedzą naprzeciwko, uśmiechają się, są bardzo serdeczne i przyjacielskie, i że w ogóle przeżyli to wszystko. Opowiadali o powojennych powrotach do Wrocławia, o szukaniu swoich dawnych domów, o trudnościach politycznych z tym związanych i o wielu wzruszeniach. Po spotkaniu podeszłam do każdego z nich z prośbą o podpis pod ich historią i bardzo żałowałam, że mój niemiecki nie jest tak dobry jak angielski, bo mogłabym im o wiele więcej powiedzieć. Na szczęście dużo więcej rozumiałam, a oni byli otwarci i rozmowni. Szczególnie miła była pisarka pani Monika Taubitz, miałam wrażenie, że znamy się od stu lat. Moja dusza musiała mieszkać w Breslau w tamtych czasach. No bo skąd takie przywiązanie i emocje? Może to być też związane z pamięcią mojego rodu – moja prababcia, która nazywała się tak jak ja przed ślubem, wyjechała z mężem do Niemiec za pracą na początku 20-tego wieku i tam urodziła mojego dziadka. Zmarła dość młodo, bo w wieku 39 lat, i może moją misją jest kontynuacja czegoś, czego ona nie zdążyła skończyć?

10.12.2019 We wtorek natomiast, na zaproszenie polonistki Zuzi, miałam przyjemność i wielką radość uczestniczyć w przepięknym widowisku tanecznym o „Dziadku do orzechu” powiązanym z „Opowieścią Wigilijną”. Scenografia była tak cudowna, że poczułam się jak w bajce i bardzo zapragnęłam, żeby była biała śnieżna zima, a ja znowu małą dziewczynką oczekującą z wielkim przejęciem tego wyjątkowego świątecznego czasu. Kostiumy artystów zapierały dech w piersiach, a ich dopasowanie do scenerii było niesamowite i dawało spektakularny wizualny efekt, jak również sceny baletowe. Muzyka Czajkowskiego była w tym wszystkim najmniej ważna ;-).

11.12.2019 Długo wyczekiwany koncert Mikromusic z dolnej półki był wart po stokroć szaleńczego biegu z tramwaju i wpadnięcia na salę dosłownie w ostatnim momencie. Usiedliśmy i zaczęła się magia. Magia fantastycznych dźwięków kosmicznych instrumentów z dolnej półki, robionych własnoręcznie, czy odgrzebanych z przeszłości oraz boskiego głosu Natalii Grosiak. Znane piosenki brzmiały znajomo, ale całkiem inaczej w nowych niesamowitych aranżacjach. Ich koncerty to jest zawsze magia. Magia dźwięku, świateł i atmosfery. Uczta dla zmysłów!

13.12.2019 No i ostatni wspaniały koncert w tym miesiącu! Toruńska Orkiestra Symfoniczna pod dyrekcją K. Herdzina grałą tak, że można było płynąć. Janusz Radek i inni artyści śpiewali wyjątkowo, a powiewająca na widowni czarno-biała flaga Republiki sprawiała wrażenie, że Grzegorz Ciechowski tam jest, z nami. Wisienką na torcie było koncertowe spotkanie z Małgosią, Kasią i Beatą z FC Janusza oraz cudowny pobyt u Beaty i Roba w ich przepięknej „oazie”, czyli niesamowicie przytulnym domu, niebiańsko oświetlonym z okazji zbliżających się świąt. Był Christmas pudding i  ciągnięcie „crackersów” i wspólny czas pełen pysznego jedzenia i śmiechu J.

15.12.2019 Dzisiaj miał być spokojny i domowy dzień. Zuzia od rana była w szkole i współorganizowała kiermasz charytatywny. Nagle zadzwoniła, że będzie pokaz Zumby z Rafaello, który mnie tam zawezwał ;-).  Po Zumbie był pokaz talentów, w tym Zuzi taniec i śpiew, miłe pogaduchy z paniami nauczycielkami i mamą Zuzi koleżanki, i oczywiście wsparcie chorego Fabiana – kolegi z ich szkoły. Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” jest mi szczególnie bliska od czasu zrealizowania ostatniego życzenia taty, czyli zbierania datków na ten cel podczas jego pogrzebu.

A teraz już tylko została praca i przygotowanie do świąt…. W książce o wysokowrażliwych i nadwydajnych mentalnie przeczytałam, że ich mózgi (czyli też mój!) potrzebują stymulacji, kiedy długo nic się nie dzieje. To by dużo wyjaśniało ;). Na szczęście mam kota, który mnie uspokaja i który właśnie teraz leży mi słodko na kolanach i co jakiś czas nastawia cudny pyszczek do smyrania :-D

sobota, 30 listopada 2019



Daisy we własnej osobie ;)

Kończy się listopad, dla mnie jeden z najbardziej intensywnych miesięcy w tym roku, przynajmniej kulturowo ;). Wiedziałam, że minie jak z bicza trzasnął, ale tak naprawdę to chyba było jeszcze szybciej. Chyba nigdy nie przestanę mieć problemu ze zbyt szybko upływającym czasem i tym, że nie zdążę ze wszystkim. Ćwiczenie uważności i pełnej obecności w danej chwili pozwala przeżyć te chwile w pełni, ale ich nie pomnoży. Żeby zdążyć czytam naraz wiele książek i o każdej mogłabym napisać osobny post. 
Część z nich pozamawiałam w bibliotekach i akurat teraz wszystkie stały się dostępne. Podczas czytania dwóch książek o wysoko wrażliwych i nadwydajnych mentalnie uśmiecham się do siebie i wydaję odgłosy zdziwienia, że ktoś tak dobrze potrafi mnie opisać…..;). Czekam z niecierpliwością na rozdziały mówiące o tym, jak żyć „w takim stanie”. Wczorajszy nabytek z magicznego Książa pozwolił mi znowu zatopić się w czasach Księżnej Daisy, arystokracji, złośliwości losu, burzliwych politycznych wydarzeń w Europie, brytyjskiej rodziny królewskiej, najważniejszych osobistości ówczesnych Niemiec oraz przepięknych książańskich krajobrazów. Pomimo całego tego bogactwa i splendoru piękna, wrażliwa i optymistyczna Daisy nie była tak szczęśliwa, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Jak chyba wszystkie kobiety bez względu na epokę, w której żyją, chciała przeżyć wielką miłość, a tej od męża nie dostała. Będąc angielką na niemieckich ziemiach, których część stała się polska, na własnej skórze odczuła pierwszą i drugą wojnę światową.  „Słowa mocy” Agnieszki „smakuje” się powoli, delektuje się nimi i zastanawia nad swoim własnym życiem…. „Dlaczego dusza choruje” – o systemie jakim jest rodzina i zależnościach jej dotyczących według Berta Hellingera, czytam do szkoły, i tym bardziej zastanawiam się nad swym życiem…. Porządek w rodzinie, wyrównanie, uwikłanie losowe, więzi, sumienie… Nie chcę się w to wgłębiać, bo to przeszłość, a ja już dawno przestałam ją analizować i rozpamiętywać, ale ciekawość zwycięża. "Kolory" natomiast (czyli "prosta instrukcja obsługi człowieka") kupiłam na konferencji w Warszawie - jest napisanym świetnym językiem i bazuje na typologii charakterów wg C.G. Junga., co mnie zawsze interesowało.
Ale listopad to nie tylko książki! To jeszcze wyjazd do Berlina w długi weekend z Magdą i Sławkiem, tamtejsze spotkanie z Ghisem i jego wspaniałą rodzinką, spacer do Charlottenburga, niesamowity koncert Janusza Radka w Imparcie, pogaduchy z (psycho)fankami z jego fanclubu ;), zachwyt nad powojennymi kamienicami, znakomity w każdym calu musical „Aida” w Teatrze Roma, bardzo poruszające filmy Tygodnia Kina Niemieckiego, szczególnie wspólnie oglądane z Martą, trzygodzinne „Obrazy bez autora” – o pełnym tragicznych wydarzeń i zwrotów akcji życiu najpopularniejszego obecnie artysty sztuki współczesnej Gerharda Richtera, ogrody światła w Książu, niesamowita rozmowa z Panią obsługującą petentów w Tauronie, podczas której ta pani opowiedziała mi pół swojego życia, pod koniec przeszłyśmy na „ty”, a po rozmowie wyszłam z wielkim uśmiechem na twarzy, bo była tak bardzo sympatyczna J. To też zapachy Rituals, pachnące kąpiele i słodkie weekendowe nieróbstwo oraz zachwyt, kiedy udało mi się „za dnia” (słonecznego!) wrócić do domu – czułam się wtedy, jakbym na nowo odkrywała ogród, dom i okolicę…i miałam tak dużo energii! J.

Ach….życie! <3 Wdzięczność!!!
                          Pyszne wegańskie pączki w Berlinie, po które ustawiają się kolejki
                Wejście do wietnamskiej knajpki, gdzie spotkaliśmy się z Ghisem i jego rodziną
                                                             Kamienica, ul Miernicza
                                                      Vinyl Cafe z Małgosią z Gdyni (i z Sobótki!)
                                                                Indyjskie jedzenie w Berlinie
                                                   Przedwojenna posadzka ul. Miernicza







poniedziałek, 25 listopada 2019


Skończyłam czytać „Koniec samotności”. Wiśniewski tak bardzo wciąga, tak jakby się tam było w tym opisywanym świecie, że nie można o nim zapomnieć ani na chwilę. W sumie to na chwilę (dłuższą) zapomniałam, kiedy oglądałam prawie że tak samo wciągające i emocjonujące trzy niemieckie filmy: „Moje dzieciństwo i ja”, „Lotte w Bauhausie” i „Die Toten Hosen w trasie – żyje się tylko raz”.

„Koniec samotności” czyta się tak samo cudnie jak książki Musierowicz. Jest niesamowite love story, tajemnica, opis współczesnej sytuacji w kraju i na świecie, przepiękny język, świetne dialogi ludzi z różnych warstw społecznych, i to wszystko okraszone podróżami, językami obcymi, najnowszymi odkryciami naukowymi i emocjami wyciskającymi łzy. Idealne na oderwanie się od codzienności!

Do tego kot…Czytałam wczoraj i dzisiaj na tarasie w słońcu i z bosymi stopami (listopad!), a kot wylegiwał się na moich kolanach. Aż nagle przeczytałam: „Usiadła na ławeczce pod ścianą, kot po chwili przybiegł i wskoczył jej na uda. Głaskanie go sprawiało, że zaczynała czuć się odprężona, uspokojona, wyciszona. To dziwne, ale mruczenie szczęśliwego kota generuje jakiś magiczny eter. Ona go czuje”.

O tak, ja też czuję ten eter ;). Głaskanie kota to najwspanialszy relaks i zatopienie się w obecnej chwili.



czwartek, 21 listopada 2019


Czuję się przebodźcowana – chyba pierwszy raz tak bardzo. I zmęczona. Wracałam dziś do domu 45 minut przez jakieś nieznane wsie, bo autostrada znowu nie była przejezdna. Mżył deszcz, było ciemno. Nie cierpię ciemności!!! Pełna koncentracja przez 45 minut. Boże, jakie to obciążające. Coraz gorzej znoszę takie sytuację, kiedyś to był dla mnie żaden problem. Coraz częściej marzę o tym, żeby odciąć się od tego zgiełku i wyjechać na bezludną wyspę, no… wystarczyłby bezludny las. Coraz bardziej doskwiera mi bycie wysoko wrażliwą. Kiedy żyję z dnia na dzień, skupiam się na tych samych codziennych czynnościach jest ok.  Tylko czasami ogarnia mnie nuda i pragnienie jakiegoś wyjazdu… Ale tylko w myślach! Fizycznie męczy mnie już podróżowanie. Mnie, która przejechała tyle kilometrów… W poniedziałek pakowałam się wieczorem do Warszawy, tylko na dwa dni, a kosztowało mnie to tyle wysiłku umysłowego… To wziąć i tamto, nie zapomnieć o tym… Gdzie minimalizm? Dlaczego potrzebuję tylu akcesoriów? Coraz bardziej mnie to denerwuje, zamiast cieszyć…. Za dużo tego wszystkiego, za duży wybór… Chciałabym po prostu wyjść i się nie oglądać. Mam za dużo na głowie i w głowie, chyba jestem przemęczona, albo te ciemności tak na mnie działają. Spakowałam kosmetyki do woreczka (bagaż podręczny), woreczek wrzuciłam do klapy walizki, no bo przecież za chwilę będę wyciągać na lotnisku do kontroli. Jak wsiadałam do samochodu, to już nie pamiętałam, gdzie jest ten woreczek i szukałam go w domu i w walizce w środku. Nigdzie go tam nie było! Hotel w Warszawie bardzo wygodny i nowoczesny, ale sama konferencja dostarczyła mojemu umysłowi zbyt wielu bodźców. Zbyt wiele książek do przeczytania, które teraz są na topie i wszyscy się na nie powołują, zbyt wiele rzeczy do zapamiętania…. I zbyt mało czasu. Do tego emocje, które sobie zafundowałam na własne życzenie. 

Kiedyś uwielbiałam czytać głęboko poruszające książki, w zasadzie to tylko takie czytałam, tak samo z filmami, teatrem, koncertami, itp… Niosły one wszystkie ogromny ładunek emocji, który wtedy jakby świetnie ze mną rezonował, bo we mnie, tak jak w tych książkach, filmach, sztukach i muzyce było wiele dramatyzmu, dołów, melancholii, tragizmu, smutku, etc…. Teraz odsuwam się od takich emocji, nie chcę ich, bo wiem, że mnie ściągną w dół… Ale dwóch rzeczy nie mogłam się wyrzec w ciągu tych ostatnich dwóch dni (a dodatkowo byłam świeżo po emocjach związanych z występem Janusza Radka w sobotę we Wrocławiu). Na musical „Aida” bilet kupiłam, no bo nigdy nie byłam w Romie, poza tym, świetna okazją z tą konferencją, akurat „samotny” wieczór, etc… Nie przepadam aż tak bardzo za musicalami, szłam bardziej z ciekawości, bez żadnych oczekiwań. I…. zostałam oszołomiona. Pomijając najwyższej klasy wykonanie, scenografię i dźwięk, emocje, które tam były odśpiewywane i odgrywane oraz sama fabuła, wciągnęły mnie tak mocno, że zapomniałam o przysłowiowym bożym świecie. Zawsze byłam ckliwa, ale teraz jestem coraz bardziej (następna cecha wysoko wrażliwych) i ta przepiękna, a jednocześnie tragiczna historia zakazanej miłości rozwaliła mnie totalnie. Byłam zachwycona, ale bardzo poruszona. Przez to, że cały musical był tak przepiękny, tak autentyczny, tak profesjonalnie zrobiony, tak cudowny, to jeszcze bardziej się w tej historii osadziłam i tak mocno ją przeżyłam. 

A wracając, w ostatniej chwili kupiłam na lotnisku „Koniec samotności” Wiśniewskiego, do której niesamowicie mnie ciągnęło już od kilku tygodni. Marzyłam o książce, w którą się wciągnę tak, że zapomnę o wszystkim dookoła – idealnej na podróż! (nie ukrywam, że byłam też bardzo ciekawa dalszego ciągu „Samotności w sieci”). Chodziłam koło niej, jak koło jajka, bo po co kupować, pożyczę, choć jak potem sprawdziłam - w bibliotekach nieosiągalna, na pewno będzie jednorazowa, itp… Po prostu zapomniałam o kunszcie Janusza Wiśniewskiego! Jego styl i bogactwo językowe, zaskakujące zwroty akcji, tajemnice, które się kryją, a potem nagle rozwikłują, znajomość ludzkiej psychiki i wrażliwości, relacji damsko-męskich, ale również na poziomie rodzic-dziecko, która jest na szóstkę, niezwykle trafne opisy współczesności, języki obce, podróżowanie, a przede wszystkie tak przepiękne opisy miłości…. Ach…. No i znowu emocje, wzruszanie się, współodczuwanie…

Chyba muszę już iść spać ;)

A jutro zaczyna się Tydzień Kina Niemieckiego..… Jak ja to przeżyję? ;-)
P.S. Jestem wdzięczna za tę obfitość listopadową!

niedziela, 3 listopada 2019



Tak bardzo fascynuje mnie życie i jego przeżywanie, że nie mogłam się powstrzymać od nabycia książki Jeffa Fostera pt. „Tak! Kochaj to co jest… Całkowite otwarcie się na ból i radość życia”. Autora znam z jego cytatów na FB, które bardzo ze mną rezonują. Książka dotarła w czwartek, akurat na te wolne dni. Teksty w niej zawarte napisane są pięknym językiem, pełnym miłości do człowieka i jego obecnej sytuacji. Bardzo życzliwie i ciepło przekonywują go do całkowitego zaakceptowania sytuacji w jakiej jest „tu i teraz”, bez konieczności ciągłego rozwoju, szukania oświecenia, walki, itp… Słowa Fostera są czystą apoteozą życia przez duże „Ż”. Sprawiają, że się uśmiechasz i oddychasz z ulgą myśląc: „jestem w domu…nigdzie dalej nie muszę iść, tu jest dobrze…” Chciałabym przepisać tu całą książkę, bo wszystko wydaje tak bardzo trafne i potrzebne, i tak cudnie otula człowieka.

„Właśnie tu i właśnie teraz, w tej chwili, nie musisz wymyślać reszty swojego życia, bez względu na to, co kto mówi. W tym momencie nie potrzebujesz żadnych odpowiedzi. One nadejdą, z czasem…., albo i nie…albo być może niepotrzebne pytania odpadną. Nie ma pośpiechu. Życie nigdzie się nie śpieszy. Bądź jak pory roku. Zima nie stara się być latem. Wiośnie nie śpieszy się do jesieni. Trawa rośnie w swoim własnym rytmie. Nawet deszcz nie pędzi na ziemię (…)”
„Lekcje umierania” mówią o towarzyszeniu umierającemu jako wielkim przywileju. Są rozdziały o związkach, o marzeniach, o chorobie, o samotności, o zmianie, odpoczynku, o rozpaczy, stracie, o tym, gdy wszystko idzie źle; w jednym wielkim skrócie – o tym, jak powiedzieć Życiu TAK; są cudowne wiersze i listy pełne miłości, w których autor zwraca się do czytelnika „Przyjacielu”. Bardzo wzruszające i poruszające są jego słowa. Polecam te przepiękną książkę, napisaną w taki sposób, w jaki mówiłaby do Ciebie ukochana osoba w głęboko intymnej relacji.
Potrzebna mi ta akceptacji życia, szczególnie akceptacja zeszłotygodniowej zmiany czasu. Brak mi światła dziennego, kiedy wracam do domu po pracy i chciałabym odpocząć w ogrodzie, tzn. w ogóle go zobaczyć! Brak mi tego światła na zabawy podwórkowe z Kicią, brak mi życiodajnej siły słońca! Budzę się wczesnym rankiem, według starego czasu, a wieczorem zasypiam na kanapie jakby mi ktoś „urwał film”. Ćwiczę energetyczne ćwiczenia w domu, codziennie staram się śpiewać mantry, chodzę na zumbę i jogę (po której jestem osłabiona zakwasami, bo miałam długą przerwę).
W pracy rozmawiam z wieloma kandydatami, szukam m.in. asystenta i każda historia ludzka, której wysłuchuję, jest ciekawsza niż niejedna telenowela, których wprawdzie nie oglądam, ale wiem, że potrafią być wciągające. Musze wybrać jedną osobę – będzie trudno…

Zrobiłam bananowy chlebek z lnianym siemieniem - pachnie cudnie, zapaliłam wszędzie świeczki – migoczą bajecznie, włączyłam dyfuzor z olejkami eterycznymi… Kwiaty w donicach, które cztery miesiące stały na tarasie przywędrowały do jadalni, są duże i zielone i sprawiły, że wnętrze jest przytulniejsze i radosne J.







niedziela, 20 października 2019




Dzisiaj zrobiłam sobie totalny chillout. Wprawdzie przeplatany trochę sprzątaniem i gotowaniem, ale za to zamiast „latać” po ogrodzie pozwoliłam sobie bardziej na jego kontemplowanie i wygrzewanie się w słoneczku. Kiedyś przeczytałam, że warto naśladować kota, jego powolne ruchy, dużo snu i zabawę, dlatego też dzisiaj długo obserwowałam naszą cudną kotkę, żeby uspokoić swoje wieczne poczucie obowiązku robienia czegoś, szczególnie w wolne dni. Jestem tak bardzo wdzięczna za tego cudnego kota, który sam nas wybrał, i tak jak ten dom, spadł nam „z nieba”. Uwielbiam ją głaskać i przytulać i nie mogę przestać się nadziwić, jak spokojnym i oswojonym kotem jest mała Kitty. Reaguje na swoje imię i wołanie, chodzi „przy nodze” i uwielbia nasze mizianie. Jednocześnie jest pozytywnie ciekawska, lubi się bawić, skakać i biegać jak szalona. Udało nam się pojechać do weterynarza bez przenośnej klatki, trzymałam ją na rękach, choć nie byłam do końca pewna, jak się będzie zachowywać podczas jazdy samochodem, czy nie będzie się wyrywać, itp. Na szczęście wszystko poszło dobrze. Weterynarka zachwycała się umaszczeniem naszej Kitki.
Chipa nie ma. I tak sobie myślę, że znowu spełniło się to, co chcieliśmy. Bo chcieliśmy mieć kota, albo nawet dwa. Piotrek i Danusia mieli do oddania małe i długo się zastanawialiśmy nad ich wzięciem. A tu dostaliśmy od wszechświata dorosłego, ułożonego i bardzo przytulaśnego - „gotowego” kotka. Coś pięknego!
Siedząc tak sobie na kanapie i w ogrodzie skończyłam czytać niesamowitą historię Ray Winn i jej męża, którzy stracili dosłownie wszystko i z diagnozą śmiertelnego choroby wyruszyli w drogę 630 mil wzdłuż zachodnio-południowego wybrzeża, z ciężkimi plecakami, 30 funtami zasiłku na tydzień, prawie że głodując i nocując pod namiotem „na dziko”. Autentyczna historia! Pozbywszy się wszystkiego materialnego, odrodzili się na nowo, dogłębnie poznali, co to znaczy „być” i byli, w jedności z przyrodą i bez żadnych otoczek. Kiedy czytałam o tym, jak czasami potwornie marzli, przemakali do suchej nitki, głodowali, czułam ogromną wdzięczność za dach nad głową i nie narzekałam już, że znowu muszę sprzątać ;-). Ta historia jest wspaniałą motywacyjną powieścią, jak żyć pomimo braku środków do życia, jak żyć pełnią człowieczeństwa, kiedy inni odsuwają się od Ciebie, tylko dlatego, że mówisz im, że jesteś bezdomny, daje siłę i nadzieję. Po jej przeczytaniu miałam ochotę wywalić większość ciuchów i przedmiotów domowych…
Tydzień temu świętowaliśmy 18-tkę Natalii ze „starymi”, tzn. z rodziną i przyjaciółmi, którzy towarzyszyli nam w czasie tej 18-letniej podróży. Przed imprezą mnóstwo roboty, a mój perfekcjonizm i dokładność oczywiście dały mi w kość. Pyszne śniadanie i zwiedzanie miasta z Niemcami w piątek przed imprezą oraz wożenie Ghisa do miasta w sobotę wydaje się teraz być takie odległe. Pogoda była przepiękna, a noc z soboty na niedzielę taka ciepła. Wybiegałam przed dom w letniej sukience i dziwiłam się, że tak ciepło. Wtedy, a nie tydzień wcześniej, mogliśmy zrobić garden party…Ale house party też się udało J.
Po raz trzeci w swojej dwudziestoletniej historii zakwitł mój krasnokwiat Katarzyny. I właśnie tu, w nowym miejscu!  
Któregoś poranka, podczas pośpiesznej jazdy z rodzinką do pobliskiej wsi na pociąg, musiałam zwolnić samochód, bo z boku drogi stały trzy Koreanki i robiły zdjęcia nieziemsko czerwonego i zapierającego dech w piersiach wschodu słońca. Myślałam o tym potem cały dzień, a teraz w chwilach presji czasu wraca do mnie ten obrazek. Zatrzymaj się. Zauważ cuda tego świata. One są i niezmiennie będą, pomimo tego, co wydaje się dla Ciebie aktualnie wielkim czy mniejszym problemem. To wielkie okrągłe słońce i różowa poświata nad rozległymi polami daje Ci dystans do problemów życia codziennego i stawia je w odpowiedniej perspektywie. Przypomina, że nie jesteś sam, jesteś częścią czegoś większego i należy Ci się wszystko co najlepsze oraz wszelka pomyślność J.
Śniadanie w mieście? Chętnie, ale wolałabym na tarasie, w ciszy i zielonym otoczeniu, podziwiając taniec traw i wygrzewając się w słońcu. Może dlatego, że jestem nadwrażliwa emocjonalnie, przebodźcowana, a mój mózg za szybko i nadwydajnie pracuje? W końcu ktoś mnie odpowiednio sklasyfikował w tym ciekawym artykule https://zwierciadlo.pl/psychologia/jak-sobie-radzic-z-nadwrazliwoscia-emocjonalna?
Zerwałam końcówkę kwitnącej lawendy z intencją zatrzymania w niej tego pięknego, wyjątkowego lata <3

niedziela, 6 października 2019



„Nieważne jak świat jest na zewnątrz, ważne, jaki świat jest w Tobie”

Dzisiaj 18 lat temu odmieniło się moje życie. Pogoda była taka sama jak dzisiaj – powietrze chłodne, temperatura niska, ale słońce świeciło mocno, a będąc w sali porodowej z wielkimi oknami bez żadnych zasłon, miałam wrażenie, że jest naprawdę ciepło!  W ogóle nie mogę uwierzyć, że od tego wydarzenia minęło już 18 lat!!! W takim dniu powinno się chyba robić jakieś podsumowanie, ja napiszę tylko, że gdybym mogła cofnąć czas o na przykład 12-13 lat, to bym wtedy zwolniła tempo i w pełni cieszyła się swoimi kilkuletnimi dziećmi. Ze swoją dzisiejszą wiedzą i doświadczeniem wiele innych rzeczy zrobiłabym inaczej…No ale dobra, to było i już nie wróci i nie będę się nad tym roztrząsać. Wypełnia mnie totalna wdzięczność za te 18 lat i wiem, że upłynęły one stanowczo za szybko... Pamiętam jak niecierpliwie wyczekiwałam narodzin Natalki, jak wcześniej pisałam do niej w pamiętniku, jak bardzo byłam szczęśliwa, że pojawiła się w naszym życiu. Moja kochana cudowna córeczka! Ogarnia mnie wzruszenie i wielka radość J. I chciałoby się zawołać: czasie zatrzymaj się, nie gnaj tak, pozwól cieszyć się na spokojnie dziećmi, bo zaraz dorosną, a przecież są z nami tylko na chwilę.

Ostatnie tygodnie były intensywne (czy kiedykolwiek będzie inaczej? ;-), a przed weekendem nasze życie przyspieszyło jeszcze bardziej, gdyż rozpoczęliśmy przygotowania do osiemnastkowej imprezy Natalii dla młodych. Najpierw była panika, bo miało być garden party i ognisko, ale pogoda pokrzyżowała jej plany, więc były opcje albo przesunąć na inny termin (ale już nie wszystkim będzie pasować), albo na ostatnią chwilę szukać lokalu. Ale zrobiliśmy małe przemeblowanie, wnętrze ustroiliśmy pięknie girlandami, balonami i swirlami i dzisiaj, po imprezie, N. stwierdziła, że ten dom jest idealny na imprezy ;-). Zmieścił się i stół dla ponad dwudziestu osób i było dużo miejsca do tańczenia i osobne miejsce na sesję foto. Na playliście młodzieży ponad połowę utworów stanowiły hity z naszych młodzieńczych lat – szok! Sama bym się chętnie tak pobawiła! :D. Impreza została uznana za bardzo udaną, jedzenie porozdawane (zrobiliśmy za dużo), tort przewspaniały, a młodzież nawet po sobie posprzątała! ;-). Zrobiłam galerię zdjęć Natki z tych 18 lat – wróciło dużo wspomnień, emocji, łez i radości. Ależ ona miała fascynujące życie… Mam nadzieję, że dalej takie będzie!!!

Szczęście miesza się z małym żalem, że coś, pewien etap życia się kończy i juz nie wróci. Dlatego trzeba się zawsze być tu i teraz i w pełni delektować się bieżącymi chwilami! 
P.S. Wieczorem, chyba zwabiony zapachem grillowanego jedzenia, przyszedł do nas piękny kotek, a raczej kicia :D. Myślałam, że tylko na chwilę, zgłodniały, ale jakież było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy go po powrocie do domu w niedzielę rano. Spał sobie smacznie pod krzakiem jałowca koło drzwi wejściowych. Jest bardzo oswojony, ciekawski, nie boi się i chodzi koło nas, jak pies ;-). Ponoć tak się zachowują wiejskie koty. Uwielbia być głaskany, a futerko ma cudownie mięciutkie.
Kitty pojawiła się w same urodziny Natalki, ale zrobiła jej prezent! Zobaczymy, czy zostanie z nami, czy może zrobiła sobie przerwę od dotychczasowego właściciela...

sobota, 21 września 2019

"Komfort to nie meble, nie dom, nie miejsce. Komfort jest wtedy, gdy dusza jest spokojna." - autor nieznany
Wczoraj i cały tydzień tak zimno, a dzisiaj tak fantastycznie ciepło! Rozkoszowałam się cudownym słońcem i światłem na tarasie i w ogrodzie. Coś przecudownego! Śniadanie zjadłam w słońcu, czytając magiczną książkę „Rok w ogrodzie”. Cudna zieleń dookoła, słońce mieni się w przepięknych wysokich trawach, a na stronach lektury czysta poezja. Zachwyciłam się sposobem opisywania roślin i tego, co dzieje się w ogrodzie w danych miesiącach i dniach, gdyż autor jest czarodziejem! Wyczarowuje tak niesamowite obrazy, że zapomina się o całym świecie i zaczyna marzyć o takim ogrodzie J. Oto jeden z fragmentów:

„Wrześniowe słoneczniki strzelają wzwyż ponad nasze głowy. Zmuszają do patrzenia w górę i akcentują koniec letniego sezonu (…). Jednocześnie najlepsze chwile przeżywają ozdobne trawy, zupełnie inne w swoim wyrazie, zespalające ogród zwiewnymi kwiatami. Późnym latem rzucają cienie, a najwyższe pięknie prezentują się na tle bladoniebieskiego nieba. Nie wyobrażam sobie ogrodu bez nich, bo zmiękczają jaskrawość rudbekii owłosionej, a obciążone rosą, pochylają się nad ścieżką, by skrapiać przechodzących porannym prysznicem. Zatrzymaj się na chwilę i popatrz, jak chwytają wiatr.”



Ja też sobie nie wyobrażam ogrodu bez traw – jestem nimi zafascynowana i je uwielbiam! Przepełnia mnie wdzięczność za tę możliwość patrzenia jak chwytają wiatr, jak się kołyszą i jakie piękne mają kwiaty J.
Dziś znowu cały dzień w ruchu – pranie, wieszanie, rozpakowywanie, chowanie, gotowanie, podlewanie, sadzenie, sprzątanie, zakupy, itp. i aż miło usiąść w końcu spokojnie i rozprostować nogi. Pomimo tego, że mięśnie zmęczone po przebytych tysiącach kroków, czuję na sobie gorące słońce i przed oczyma mam niesamowite światło i połyskującą nim zieleń J.  
PS. Rododendrony znowu kwitną. Ponoć przez to nie będa już kwitnąć na wiosnę, ale co tam, liczy się tu i teraz :-)