czwartek, 28 września 2017

Bilans z dzisiaj:

- rano obudziły mnie wróble fruwające przy karmniku umieszczonym przy oknie balkonowym. Przylatują też sikorki. Wydają ciekawe i głośnie odgłosy, jak dzieci bijące się o jedzenie ;-). Miło zobaczyć te śliczne stworzenia zaraz po otwarciu oczu :-)
- ortopeda przepisał mi zabiegi rehabilitacyjne na zmiany przeciążeniowe w moim kręgosłupie, odcinek lędźwiowy, gdzie przestrzenie między kręgami są ściśnięte z wiadomych powodów wielu godzin spędzonych w tej samej pozycji (głównie siedzącej). Cieszę się, że mi przepisał (w pakiecie opieki medycznej płaconej przez firmę przysługuje mi 10 zabiegów/sesji na rok, więc chciałabym je wykorzystać jeszcze w tym roku), ale z drugiej strony powiedział mi, że to jest nieuleczalne, rehabilitacją mogę tylko spowolnić ten proces i powinnam mieć w roku takie 2 lub 3 serie, żeby za szybko nie doprowadzić do zmian zwyrodnieniowych.
- w pracy same problemy do rozwiązywania, do których miałam mało siły z powodu utrzymującego się stanu kataralnego
- wracając do domu przekonałam się, że moje myśli na prawdę mają moc! Wjeżdżając na autostradę zobaczyłam wielką ilość sunących samochodów przede mną i wyobraziłam sobie, jak ta autostrada będzie wyglądać, kiedy te wszystkie samochody nagle utkną w korku - parę minut potem faktycznie stanęły one wszystkie przede mną, jak w filmie, na szczęście mnie się w ostatniej chwili udało uciec na zjazd z niej... W wielu miejscach, publikacjach, artykułach spotkałam się z tezą, że jak sobie coś realistycznie wyobrazisz, poczujesz, że to już się dzieje, to przyciągniesz to do siebie. Trzeba tylko konkretnie wiedzieć, czego się chce. Ja tym sposobem przyciągnęłam sobie obecną pracę ;-). 
- nie poszłam na spacer do lasu, pomimo tak pięknej pogody, zamiast tego poprzebywałam z rodziną i wzięłam gorącą kąpiel
- książka "Sekretne życie drzew" bardzo wciąga i poraża mądrością tych roślin
- w ciągu tych dwóch dni tacie zrobiono już dużo badań 
- strasznie ciągnie mnie w góry, gdzie będzie słońce, taras, leżak i widok na wzgórza i lasy mieniące się pięknymi jesiennymi kolorami.....

Idę spać, bo sen to zdrowie!!!
    

środa, 27 września 2017

Piję wywar z korzenia jeżówki i próbuję ciasta śliwkowego według przepisu Agnieszki Maciąg http://agnieszkamaciag.pl/ciasto-ze-sliwkami/. Miałam iść spać po przyjściu z pracy, gdyż dopadł mnie lekki katar, a w takich sytuacjach zawsze mój organizm potrzebuje snu, ale jak zwykle zaczęłam się krzątać w kuchni, robić coś do jedzenia, sprzątać, a efektem tego było to ciasto, zrobione chyba bardziej dla domowników, niż dla mnie :). "Kradnę" tu zdjęcie ze strony autorki, ale moje wyglądało bardzo podobnie;-):
Ten katar to pewnie prezent od rodziny, lub może proces oczyszczania rozpoczęty podczas weekendu. Zaaplikowałam sobie pyłek kwiatowy i ziółka do tego (gnojnik i lipę) oraz gorącą kąpiel z solami, olejkami eterycznymi i sodą oczyszczającą (wyciąga toksyny). Trochę szkoda, że nie mogłam wyjść do lasu (piękna pogoda!), tak jak wczoraj. Zamiast tego zaczęłam czytać w wannie "Sekretne życie drzew" i od razu poczułam się, tak jakbym była w lesie! Niesamowite historie dzieją się wśród drzew! Tworzą one społeczność i wspierają się nawzajem przez system korzeni, dźwięki i specjalne zapachy, którymi odganiają pasożyty i ostrzegają się nawzajem. To jedynie namiastka tego, co tam się dzieje. Mądre i piękne istoty te drzewa, a wiadomy pan minister od ochrony środowiska powinien codziennie czytać tę książkę! Mówi się, że przyroda się obroni po tym wszystkim, co robi jej człowiek, ale człowiek bez niej na pewno nie.

Tato dzisiaj dostał się do szpitala wojskowego, po konsultacji z "najwyższym" profesorem. Jestem wdzięczna temu profesorowi, choć chyba jeszcze dzisiaj taty nie widział. Młodsi lekarze długo zastanawiali się nad jego stanem. Zrobili mu już kilka badań i będą jeszcze następne. Mam nadzieję, że ktoś tam w końcu wymyśli coś mądrego. Boję się, że będą tatę męczyć tymi badaniami, a efekt może być taki sam, jak w pierwszym szpitalu. Oby nie.

Od szkolenia w weekend regularnie "zaklinam" rzeczywistość głośno wypowiadanymi afirmacjami - przydaje się to i działa szczególnie rano, kiedy wyjeżdżamy z domu i modlimy się, żeby się nie spóźnić do szkół. Jak na razie działa! :-). Zresztą w innych sytuacjach na drodze też działa (np. szukanie miejsca na parking).




niedziela, 24 września 2017


Szkolenie z Julią skończyło się, a mnie tak jak wczoraj rozpierała pozytywna energia. Byłam u rodziców, wyszłam z Zuzią na spacer, pomogłam dziewczynom w angielskim… Rano ugotowałam wywar mocy (i dodałam pieczone buraczki, więc zrobił się barszcz mocy J), gdyż był on potrzebny – Natalia obudziła się z wielkim katarem i bólem gardła (chyba zaraziła się od Rafała). Zaparzyłam jeżówkę i miksturę na gardło.

Pomyślałam sobie, że fajnie pomagać ludziom wykorzystując te różne naturalne terapie i byłam już prawie gotowa otwierać swą własną praktykę ;-) – tak motywują takie szkolenia! Wiem na pewno, że bardzo mi się podobają te tematy i wiem nieskromnie, że już trochę wiem, ale wiem też, że jeszcze dużo muszę (chcę!) się nauczyć. Może do emerytury ugruntuję swoją wiedzę, a na emeryturze będę sobie tym dorabiać ;). Marzy mi się, żeby pracować w takim holistycznym ośrodku, gdzie jest masażysta znający różne metody pracy z ciałem, homeopata, zielarz, lekarz ajurwedyjski, lekarz tradycyjnej medycyny chińskiej, lekarz medycyny konwencjonalnej (bo często najlepiej sprawdza się połączenie metod konwencjonalnych z niekonwencjonalymi, tzw. leczenie zintegrowane), nauczyciel jogi, tai-chi, nauka relaksacji, medytacja, sauna, itp…..   Ale najważniejsze w tym uzdrawianiu jest to, żeby pacjent sam tego chciał. To jest kluczowe i bez tego niczego się nie da się zrobić.

Chciałabym jutro mieć dzień dla siebie, żeby jeszcze chwilę posurfować po tych alternatywnych światachJ. Cała sztuka teraz, żeby to wykorzystać w codziennym życiu. Na początku każdej sesji robiliśmy różne ćwiczenia: dużo kinezjologicznych na zsynchronizowanie półkul mózgowych i lepszą koncentrację i naukę (coś, co już dawno powinno być w każdej szkole; kiedyś był program pilotażowych w klasach 1-3, ale chyba niewielu nauczycieli używało tej metody); były też ćwiczenia na udrażnianie/aktywizowanie gardła, które pomagają w wyrażaniu się i komunikowaniu, dodają asertywności i odwagi np. w wystąpieniach publicznych, jak również ćwiczenia z terapii czaszkowo-krzyżowej, wizualizacji i medytacji z kolorami i światłem. Było tez pożyteczne ćwiczenie „scentrowania” się, uziemienia, ugruntowania, które powinno się robić codziennie rano i wtedy łatwiej nam się „przechodzi” przez cały dzień. Przeprowadziłam te ćwiczenia potem z Zuzią, żeby lepiej zapamiętała wiedzę o komórkach na jutrzejszą kartkówkę z biologii J. Podczas spaceru Zuzia opowiadała o wczorajszej wycieczce do Książa i o tym, jak dużo pamiętała o Daisy i jej rodzinie, którzy tam mieszkali i dzieliła się tą wiedzą z innymi uczestnikami wycieczki. Ucieszyłam się tym, jak wiele pamięta z naszych wypraw śladami Daisy;-). Szkoda tylko, że nie było jej z nami w Pszczynie i Promnicach, które odwiedziliśmy wracając z Rumunii, bo tam to dopiero jest uczta dla miłośników historii Hochbergów i w ogóle historii.   



sobota, 23 września 2017



W czwartek przyjechała do Wrocławia Julia - nasza wieloletnia znajoma (wraz z rodziną) z Couchsurfingu, aby zrobić warsztaty z autorskiej metody alternatywnego (naturalnego) oczyszczania i normalizacji na podstawie odkryć fizyki kwantowej i zgodnie z boską matrycą pacjenta. Temat ciekawy, szczególnie w kontekście przeczytanej ostatnio przez mnie biografii Marii Skłodowskiej-Curie, której przyjacielem był Albert Einstein. Obiecałam Julii, że będę na tym szkoleniu, ale szłam na nie z małym entuzjazmem. Trochę szkoda weekendu i tego czasu, przecież i tak teraz z tym nie pracuję, rodzina wymaga opieki (chory Rafał), będę musiała zdążyć z przygotowaniem obiadu przed szkoleniem, będę musiała poczynić wysiłek intelektualny, a obecnie najbardziej sobie cenię jak najmniej bodźców, nie wysilanie się bez potrzeby, spokój i ciszę. Ale poszłam, zgodnie z zasadą, że zawsze mogę poznać chociaż jedną nową małą, ale pożyteczną rzecz. Okazało się, że jestem jedyną Wrocławianką, pozostali uczestnicy to lekarka i kosmetyczka z Oslo, fizjoterapeutka i fizyk z Warszawy oraz poganka słowianka z Piły ;-).  Ciekawie było, choć wczoraj ogarnął mnie mały sceptycyzm - jak to wszystko działa, czy to jest nie naciąganie, interpretowanie według siebie i widzenie tego, co chce się zobaczyć?  

Dzisiaj na zajęciach praktycznych odczułam, że chociaż nie znam jeszcze wymiernych efektów tego oczyszczania, to treści, które się pojawiały, był zgodne z moim stanem (przynajmniej moją wiedzą o nim) i że coś w tym jest ;-). Jedna z uczestniczek zdiagnozowała mnie identycznie, jak ja siebie, bez moich wskazówek. Czy to był przypadek? Potwierdziło się, że myśl/intencja jest energią i że wszyscy jesteśmy połączeni z czymś większym i możemy z tego czerpać bez granic. Pomijając wszystko inne, te zajęcia znowu rozbudziły we mnie chęć zajęcia się Ajurwedą, Reiki, ziołolecznictwem i powiązanymi z tym naturalnymi terapiami. To mnie fascynuje! Gdybym mogła rzucić regularną pracę..Ale w tym samym stopniu fascynuje mnie podróżowanie, więc co wybrać (gdy dzieci wyfruną już z domu)??? Odkrycie swojego powołania  to jedna z najważniejszych rzeczy w tej metodzie. Tak samo jak w Ajurwedzie, która ma za zadanie pomóc człowiekowi być w doskonałym zdrowiu, aby mógł realizować swoje powołanie, to do czego został stworzony. Ja nie znam swojego powołania. Padło dzisiaj stwierdzenie, że nie powinno się tego chcieć dowiedzieć za wszelką cenę, gdyż człowiek może być na to jeszcze niegotowy. Może u mnie tak właśnie jest? 

Po oczyszczeniu i normalizacji wróciłam do domu ewidentnie w lepszym nastroju, pełna energii i radości. 

Po powrocie do domu strasznie wołał mnie film o Marii Skłodowskiej Curie. Jakiś czas temu skończyłam książkę o niej i jej córkach i chciałam to dopełnić filmem. Niestety online jest tylko po francusku, w sumie mogłabym oglądnąć, ale to by wymagało ode mnie skupienia, czego już wieczorem, po całym dniu, trudno byłoby mi osiągnąć. Książkę polecam wszystkim. Maria i jej córki miały niesamowite życie, przecierały szlaki innym kobietom na całym świecie, a przy tym były bardzo skromne i pełne pokory.  Fizyka w ich wydaniu była niesamowicie ciekawa!

środa, 20 września 2017



Dzisiejszy dzień był pełen dobrej energii :).

Ta dobra energia płynęła do mnie od innych dobrych ludzi wokół. Tak sobie pomyślałam, że fajnie mieć czas dla siebie i być tylko z sobą sam na sam, ale jednak samotność na dłuższą metę byłaby w moim przypadku nie do zniesienia. 

Rano spotkanie i kawa z Gosią i jej mężem, których córeczce przekazałam trochę książek po dziewczynach. Jak zwykle za krótko i niedosyt... jechałam potem do pracy i rozmyślałam, że jeszcze o tym nie rozmawialiśmy i jeszcze to miałam powiedzieć... Spotkaliśmy się w pięknym miejscu, wokół tyle zieleni...

Potem w pracy rozmowa z 21-letnim kandydatem, z której wyszłam naładowana pozytywnie, że są tacy fajni, sensowni i optymistyczni młodzi ludzie na tym świecie i że tak dużo im się udaje w życiu

Potem równie fajne rozmowy ("pomiędzy") z kolegami z pracy o życiu i relacjach, przeplatane dużą ilością śmiechu i "milusińskie" słowa wsparcia od Beatki :-). 

Przyjechałam do domu i było piękne słońce! Dosłownie rozpierała mnie energia!!! Stwierdziłam, że pójdę pobiegać ;-). Najpierw było trudno (trzy lata przerwy!), ale jak już ogarnęło mnie ciepło na całym ciele, to poczułam się bardzo dobrze :-). Przeplatałam to szybkim marszem, bo jakoś moje ciało samo dążyło do spokoju i bezruchu...Wychodząc na bieganie już zmierzchało i powiedziałam sobie, że chcę zobaczyć sarny. I spełniło się! Wracając z lasu skręciłam jeszcze w moją ulubioną "ulicę", gdzie jest bardzo mało domów, a dużo drzew, krzewów i trawy. I nagle zobaczyłam piękną przebiegającą sarnę! Najpierw pomyślałam, że to owczarek niemiecki, bo w pobliskim domu są dwa, ale podeszłam i zobaczyłam ją dokładniej w wysokich zaroślach. Narwałam ostatnie żółte nawłocie (pasują do słonecznika, którego już miałam w domu), wróciłam pełna energii i zabrałam się za gotowanie cykorii i tego, co czekało w lodówce. Była pyszna! :-)



czwartek, 14 września 2017

Ten obrazek "sprowadza mnie do pionu" w dzisiejszy ponury dzień i ogólnie tydzień. To nic, że chmury układają się ładnie na niebie i są takie puszyste - ich ciemny kolor i gruba warstwa wisząca blisko nad ziemią sprawiają, że czuję się przygnieciona dosłownie i w przenośni. Ja chcę światła! Słońca! Emocjonalnie - zjazd. Jak czytam newsy o tym, co się dzieje w Puszczy Białowieskiej to też załamka.

Znowu gonię czas i nie mogę go dogonić. W poniedziałek po pracy zakupy w Ikei, po części, bez których nie da się zamontować półek, i których nie było w sklepie dzień wcześniej i niestety trzeba jechać drugi raz i tracić dużo czasu. Jestem dziwna, wiem, ale nie lubię tego sklepu i czasu, który się traci na przejście jego ogromnej powierzchni po kilka małych części do zawieszenia półek. Na szczęście ma się męża, który tam pójdzie, a ja w tym czasie mogę siedzieć w restauracji i ćwiczyć język niemiecki czytając miłego maila od Ingrid z Niemiec (Ingrid i Harry-ego nazywaliśmy swego czasu niemieckimi dziadkami naszych dziewczyn;).

We wtorek o 17.00 byłam na pierwszym (bardzo długim) zebraniu rodziców w liceum. Ogólne wrażenie bardzo pozytywne, ale trochę zaniepokoiła mnie tak wielka troska o frekwencję. Nauczyciele twierdzą bowiem, że jak kogoś nie ma na lekcji, to się go nie nauczy. Psychologia uczenia się i motywacji pokazuje coś innego - jak człowiek ma odpowiednią motywację i ciekawość, to nauczy się danej rzeczy o wiele szybciej niż w szkole, gdzie bardzo dużo czasu traci się na inne rzeczy i poza tym jet się w wielkiej grupie (miałam przykład tego we własnym domu, kiedy Natalia uczyła się do egzaminu gimnazjalnego i historię z 3 lat przyswoiła w kilka wieczorów;-). Wyczułam również to, że szkoła z góry zakłada, że uczniom nie zależy na nauce, i że rodzice mają ich motywować, itp. itd, no bo przecież szkoła musi utrzymać swoje miejsce w rankingu! Ale to chyba ogólny trend w tych bardziej znanych szkołach. Wychowawczyni klasy jest biolożką, klasa biologię ma w grupach, a wychowawczyni uczy tylko jedną grupę! Religia jest w środku dnia, a etyka, jeśli w ogóle będzie to dopiero na 8 lub 9 godzinie lekcyjnej. Na szczęście generalnie nauczyciele wydają się być w porządku, rodzice też, a szkoła jest bardzo przytulna i zadbana. Wróciłam do domu przed 20.00. 

A wczoraj jeszcze później, gdyż byłam na kolacji firmowej "z powodu" wizyty naszych dwóch kolegów ze Stanów. Jeden z nich pracuje z nami tymczasowo w projekcie dla UNICEFu. Pochodzi z Etiopii i jest niesamowicie kulturalnym, inteligentnym i ciepłym człowiekiem. Pięknie się wyraża po angielsku. Tak sobie myślę, może naiwnie - co on czuje, kiedy myśli o swoich współrodakach - dzieciach głodujących w jego własnym kraju i kontynencie i porównuje warunki życia w Europie i USA z tymi w Etiopii.

Robi się ciemno, wieje, chłodno, i szare chmury wszędzie. Dzięki podróżom samolotem wiem, że nad tymi chmurami jest przepiękne niebieskie niebo i słońce:). To jest bardzo przydatna i optymistyczna wiedza, która jakoś trzyma mnie jeszcze przy życiu:). Dziś znowu wieczór z głowy - wizyta u dentysty z plombą, która mi wyleciała i którą nie łatwo wstawić...Nie będzie przyjemnie... Ale cóż to w porównaniu z Marią Skłodowską Curie, która dopiero w 1921r , wiele, wiele lat pod otrzymaniu drugiej nagrody Nobla, zainstalowała sobie centralne ogrzewanie w mieszkaniu w Paryżu, a wcześniej bardzo marzła i zakładała do pracy chyba z dziesięć grubych warstw...

Ach, przez chwilę mieliśmy małego czarnego kotka w pracy! Przyplątał się koledze do domu, a ten już jednego miał; na szczęście dziewczyna drugiego kolegi marzyła o takim kocie :-)

P.S. Po wyjściu od Grześka dentysty zaskoczył mnie taki piękny widok:


Pierwszy raz w życiu widziałam tak wielką tęczę (na zdjęciu jest tylko jej prawa strona), i to całą, a nie tylko jej część.





A tak było na Marszowicach:

(od Beatki <3)

niedziela, 10 września 2017

Zawsze o tej porze ogarnia mnie jesienna melancholia, powietrze jest inne, chłodne poranki, w domu zimno przy otwartych oknach… Ach, wszędzie czuć tę jesień! W moim przypadku melancholia łatwo zamienia się w „zjazd” nastroju, szczególnie w weekendy, kiedy próbuję odgruzować pękające w szwach mieszkanie, gotować na parę dni i martwię się o lekcje i zdrowie moich dzieci… Wczoraj jeszcze nie było tak źle, gdyż na jodze rozruszałam mięśnie ściśnięte po długim „siedzącym” tygodniu, i pogoda była cudowna; pojechałam do rynku kupić podręczniki językowe dla dziewczyn i mogłam naładować baterie słońcem. Okazało się, że część książek współtworzyła nasza kochana Beatka Trapnell, więc przyśle je nam ze swoim autografem (anioł!). Jak już byłam w rynku (raz na ruski rok), to musiałam się napić dobrej kawy – wracając do samochodu zatrzymałam się w Charlotte. I przynajmniej podpisałam się w rynku na listach „Ratujmy kobiety” i „Kontrola wyborów”.

(Właśnie przyszła Zuzia i krzyknęła z zachwytem – za oknem jest cudowny różowo-pomarańczowy zachód słońca, więc nie jest aż tak źle ;-) Szkoda tylko, że aparat w telefonie nie oddaje tych wspaniałości…

Rano przemknął mi przed oczyma artykuł o Marii Skłodowskiej- Curie, a że po ostatnio-przeczytanej biografii, bardzo spodobało mi się czytanie o losach nieprzeciętnych kobiet, które musiały sobie jakoś radzić z prozą życia, z radości sięgnęłam po książkę, którą kiedyś nabyłam w Biedronce za 9 zł – „Maria Skłodowska-Curie i jej córki”. Dawno temu, w młodości przeczytałam jej arcyciekawą biografię, napisaną przez jej córkę, ale ta książka jest równie ciekawa i świetnie się ją czyta.

Ugotowałam dzisiaj m.in. aromatyczną fasolkę czarne oczko z pomidorami i wiórkami kokosowymi, świeży szpinak, którego wielką torbę kupiłam wczoraj za jedyne 4.5zł i upiekłam pyszne małe buraki, z których część poszła do rozgrzewającego barszczu. A poza tym zmagałam się z upływem czasu i dołowałam tym, że nie mogę po prostu siedzieć i czytać i nic oprócz tego nie robić. W artykule chwalącym nicnierobienie przeczytałam, żeby podczas nicnierobienia nie zamartwiać się tym, że coś czeka na zrobienie i że brak czasu oznacza tylko brak prawdziwej koncentracji na danych zadaniach, co sprawia, że wszystko dłużej trwa. Ja chyba mam z tym problem, bo nie zdążyłam dzisiaj nawet wyjść na spacer…
Patrzę dookoła na kartony do oddania z rzeczami z pokoju dziewczyn  i nie wiem, jak pozbyć się ich książek oraz młodzieżowych książek z moich czasów, których one, niestety nie będą czytać. Komu i jak je dać? Ciężko znoszę te rzeczy usuwane z pokoju dzieci - z większością kojarzy mi się ich dzieciństwo, (które i tak za szybko minęło) i chcę zatrzymać czas. Ciągle walczą we mnie mój sentymentalizm i wspomnienia (czyli przeszłość) z minimalizmem i życiem w teraźniejszości. Można zwariować z tymi uczuciami…

czwartek, 7 września 2017

Znalezione obrazy dla zapytania sztuka kochania gorszycielki
Skończyłam czytać biografię Michaliny Wisłockiej.

Momentami historia jej życia zapiera dech w piersiach i często wyciska łzy. Generalnie kobieta miała ciągle pod górkę..., oprócz tego chorowała ciężko  praktycznie całe życie ("załatwiły" ją czasy wojenne, a potem apodyktyczny i tyranizujący mąż, który doprowadził ją do choroby serca). W czasie wojny pracowała jako karmicielka wszy, potem uczyła się zachłannie, aby studiować medycynę. W pracy przebijała się przez męski mur; w życiu rodzinnym nie zaznała szczęścia; Komitet Centralny partii wielokrotnie konfiskował jej książkę i nie dopuszczał do druku (a pokątnie wszyscy w tym komitecie ją czytali); córka spędziła pół życia w sanatoriach (dopiero po wielu latach Wisłocka odkryła, że przyczyną problemów zdrowotnych córki jest gruźlica); często waliło jej się całe życie. Miała nowatorskie pomysły, robiła badania naukowe, pomagała setkom kobiet, które nie mogły zajść w ciążę. Powtarzała wszystkim, że bez witaminy M nie będzie dobrej relacji, dobrego seksu - miłość była dla niej  zawsze najważniejsza. Chciała pomóc Polkom znaleźć trochę szczęścia i radości w ich trudnej codzienności. Była kobietą, która nigdy się nie poddała, mimo, że było jej naprawdę ciężko. Ze względu na stan zdrowia zrezygnowała z kariery naukowej. Pod koniec życia biedowała, nie miała na jedzenie. Ale do końca się podkochiwała, choć już wiedziała, że mężczyźni rzadko uszczęśliwiają kobiety. Zawsze też chciała sprawić, żeby wszyscy dookoła czuli się dobrze. "Wierzyła, że ludzie tak naprawdę żyją tylko wtedy, kiedy czują, że są komuś potrzebni, że mogą dać komuś szczęście". Według córki, Michalina Wisłocka kochać umiała, ale nie umiała żyć (w sensie praktycznym).

 Jedna wypowiedź Miśki utknęła mi w głowie:

"Ja uważam, że życie ma smak, a ludzie cwałują jak konie z klapkami na oczach i nic nie widzą. Przecież wszyscy mamy taki sam cel: śmierć. Warto się zatem rozejrzeć wokół, poczuć aromat, bo za chwilę będzie za późno. (...) Każdy dzień ma swoją nitkę szczęścia, nie wolno przechodzić obok niej obojętnie."

Mądra i odważna kobieta!

PS. Córka Wisłockiej twierdzi, że jej matka najprawdopodobniej miała zespół Aspergera, który po niej odziedziczyła i córka i wnuczki.

wtorek, 5 września 2017


Gdy jest tak chłodno, wietrznie i ponuro jak dzisiaj, to cudnie jest pomyśleć sobie, że jeszcze dwa dni temu wygrzewaliśmy się na gorącej Malcie! Pomimo tego, że słońce świeciło na prawdę mocno, "opatulałam" się nim z całą tego świadomością próbując "uodpornić się", najmocniej jak się da, przed jesiennymi słotami, chłodami i smutkami. Pomimo tego, że na Malcie nie jest tanio, że w niektórych miejscach były tłumy turystów, że autobusy jeżdżą jak chcą, na prawdę autentycznie było mi żal wyjeżdżać stamtąd w niedzielę, wiedząc jaka pogoda jest w Polsce...

Bilety kupiliśmy prawie pół roku temu, nie wiedząc, że wcześnie uda nam się pojechać do Rumunii. 
Pomimo, że tak jak Marta, na początku pierwszego dnia pobytu zadawałam sobie pytanie: "Co my tu robimy?", to już po pierwszym dniu zaczęłam wsiąkać w tę maltańsko-tunezyjsko-marokańsko-brytyjską atmosferę. Momentami czułam się jak w Wlk. Brytanii (szczególnie w autobusach), tylko że z dodatkowym bonusem w postaci o wiele bardziej przyjaznej do życia temperatury:). A gdy wgryzłam się w historię tej małej wyspy, to kompletnie wpadłam, gdyż jest ona FASCYNUJĄCA! No i ten nieporównywalny do niczego przecudowny turkusowy, niebieski i zielony (wraz z odcieniami), mieniący się kolor wody oraz jej przejrzystość w tamtejszych zatokach, lagunach i
skałach. Jak z bajki!!! Świat jest tak cudowny!
Czy pojechałabym jeszcze raz? Tak, ale na Gozo! Tam jest sielsko, anielsko, prawie że bezludnie i nic się nie dzieje, ale za to są piękne romantyczne miejsca i krajobrazy (i ruiny kamiennej świątyni sprzed 6 tysięcy lat!)
Przepiękna "kolonialna" architektura, wąskie uliczki, pozostałości po pradawnej cywilizacji, ogromne fortece miasta, nieziemska woda, tajemnicze groty, wspaniała pogoda i fascynująca historia. Jak ktoś lubi, to nie może tam nie pojechać (warto śledzić tanie linie lotnicze, gdyż trafiają się bilety w dobrej cenie).

poniedziałek, 4 września 2017

Choć marzę o śnie nie mogę nie wspomnieć o dzisiejszym szczególnym dniu, kiedy to moja najstarsza latorośl przekroczyła po raz pierwszy progi liceum. 

Syn mojego kolegi z pracy poszedł dziś pierwszy raz do przedszkola. Kolega napisał na FB, że jest z tego powodu dumny, szczęśliwy, ale też smutny. Smutny z powodu szybko upływającego czasu. Co ja mogę powiedzieć? Kiedy to czytałam poczułam się tak samo. Dumna, szczęśliwa i.... smutna. Wciąż mam przed oczyma Natalię, kiedy pierwszy raz szła do przedszkola. Pamiętam jak była ubrana, a dziś już jest licealistką! Kolega na FB napisał, że pamięta pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwszy uśmiech i że się dzisiaj zatrzymał, żeby o tym pomyśleć. Dobrze, że się zatrzymał. Dzięki uważności w pełni uczestniczył w pierwszych trzech latach swojego dziecka.  A ja? Byłam z Natalką pierwsze osiem miesięcy, potem wróciłam do pracy i do drugiej i zaczęło się ganianie i gonienie czasu... Z Zuzią byłam krócej - tylko pięć miesięcy:/ i chciałam, żeby jak najszybciej urosła. Dobrze, że w ramach uważności robiłam chociaż zdjęcia.  Kiedy miałam kiedyś zajęcia z 4 i 5 latkami, poczułam wtedy w sercu bardzo wyraźnie ten upływ czasu i żałowałam, że nie mogłam wtedy wolniej żyć i smakować każdej chwili z nimi, kiedy były w podobnym wieku.

Dziś byłam bardzo wdzięczna, że te pierwsze spotkania w nowych szkołach Natalii i Zuzi potoczyły się dobrze, że z dojechaniem nie było problemów, że się nie spóźniły, że znalazły znajome twarze z innych szkół/przedszkola, że im się podobało. Od jutra zacznie się znowu gonienie czasu i dojazdy, które będa zajmować tak wiele czasu. Tak bardzo życzę nam, żebyśmy mogli odsapnąć i nie musieli stresować się/rozwiązywać problemów szkolnych. Nie chcę już o nic "walczyć"; niech w końcu szkoła się sama zatroszczy o uczniów. Dzisiaj było mi tak lekko na duszy, czułam, że będzie dobrze. Zobaczymy. Życzę wszystkim uczniom dużo optymizmu, radosnych i niezapomnianych chwil i nadziei, że w tym chaosie nie będzie źle. Myślę dzisiaj o moich byłych uczniach:). Tak bardzo chcę wierzyć, że będzie dobrze!!!
Bild könnte enthalten: Text

Potem wprawdzie wjechałam oponą na wielką śrubą i miły pan na światłach wybiegł z samochodu za mną i poinformował mnie o "kapciu" i najlepiej, żebym już nigdzie nie jechała na tym kole. A tak się cieszyłam, że miałam dobry czas, gdyż nie mogłam być za późno w pracy po tygodniu urlopu. Ruszyłam spod świateł i jeszcze dość długo jechałam, bo nie miałam w ogóle możliwości zaparkowania. Potem prawie że biegłam do pracy, a miły starszy Pan przepuścił mnie, ukłonił mi się i życzył miłego dnia! Anioły są na świecie :-).

Po kilku godzinach pracy i swoich rozpoczęciach roku dziewczyny miały do mnie przyjechać, żeby pójść na kontrolę do ortodonty (blisko mojego biura) - Zuzia miała dwie godziny na dojazd, ale pokręciła kierunki i spóźniłyśmy się 15 min, Natalce, która na nią czekała na przystanku, kazałam iść na piechotę - na szczęście jakoś znalazła drogę. Ja biegłam, żeby zdążyć do tramwaju, w którym była Zuzia. Straciłam na to wszystko dużo czasu, ale cieszę się, że mogłam wyjść z pracy i to pozałatwiać bez zbędnych tłumaczeń :) 



niedziela, 3 września 2017

28.08.2017-03.09.2017 Malta!!!


Kiedy jest zimno, tak jak teraz, na rozgrzanie serwuję sobie obraz-wspomnienie, które wbijałam usilnie w pamięć w trakcie jego trwania: siedzę w kawiarni na tarasie w Weid iz-Zurrieq, poniżej znajduje się przystań z łodziami odpływającym do Blue Grotto, a wprost przede mną rozciąga się w nieskończoności cudowne niebieskie morze oraz bezchmurne błękitne niebo. Wieje ciepły wiatr i rozwiewa mi włosy. Jestem w pełni „tu i teraz”, nasycam się tym widokiem i chcę, żeby wiecznie trwał.

A oto krótkie podsumowanie naszego pobytu na tej gorącej wyspie, dla potomnych i tych, którzy się tam wybierają.

Poniedziałek 28.08.2017
Do naszego mieszkania trafiliśmy ok. 1 nad ranem, poszliśmy spać jeszcze później, więc pobudkę zrobiliśmy sobie też później. Jakoś dopadły mnie mieszane uczucia, co do tego miejsca i ogólnie Malty, które natychmiast mnie opuściły po przestąpieniu progów niesamowitej Valetty (całe miasto na liście światowego dziedzictwa UNESCO). Nie planowaliśmy tam od razu jechać, ale tylko tam mieliśmy pewność zakupu 7-dniowych biletów autobusowych (21 EUR; po drodze, w St. Julien, sklep z tymi kartami był zamknięty, mimo reklamy). Spacerowaliśmy wolno główną ulicą Valetty, podziwiając specyficzną, cudowną, kolonialno-afrykańsko-nicejsko-śródziemnomorską architekturę i ciekawe, kolorowe drzwi z zaskakującymi kształtami klamek, aż doszliśmy Fortu St. Elmo, a potem do dzwonu-memorialu i ogrodów Barrakka z zapierającymi dech widokami na morze i fort w Birgu. Byliśmy zachwyceni!!! Warte uwagi: na dworcu autobusowym dwóch sympatycznych Macedończyków sprzedaje pyszną pizzę i Polish Dogs ;) i mówią trochę po polsku.








Wtorek 29.08.2017
Rano wyprawa w poszukiwaniu Lidla w San Gwenn – powrót innym autobusem, ale potem i tak złapaliśmy nasz, który był 10 min wcześniej – autobusy na Malcie jeżdżą tak jak chcą, często są wcześniej, niż podaje rozkład, albo się spóźniają, dlatego też na dojazdy traci się  więcej czasu, niż by się chciało… Jeżdżą też dość wolno, gdyż często się zatrzymują i trasy mają dookoła. O 12.00 byliśmy znowu w Valecie, gdzie umówiliśmy się Martą i jej rodzinką w 175-letniej Cafe Cordina (przepiękne wnętrze!) naprzeciwko Biblioteki i pod czujnym okiem Królowej Victorii, a wcześniej odwiedziliśmy Narodowe Muzeum Archeologii i jego główne bohaterki: Sleeping Lady i Venus, które nieco nas rozczarowały swoim małym rozmiarem ;-). Ciekawe były standardy kobiecości 6 tysięcy lat temu na Malcie, kto chce wiedzieć jakie, musi odwiedzić to miejsce! Po zjedzeniu kilku lokalnych pyszności i wypiciu kawy i smoothies przeszliśmy się znowu do Fortu Św. Elma, dziewczyny robiły sobie w międzyczasie artystyczne zdjęcia, my czasami też;-). Po prostu te drzwi i domy maltańskie bardzo kuszą swoim wyglądem. W poniedziałek poszliśmy od fortu w prawo, teraz w lewo, aż doszliśmy do promu płynącego do Sliemy. Tam Marta zaprowadziła nas najpierw do włoskiego sklepu Carpisa, a potem na obiadokolację w Trattoria Cortina.
Środa 30.08.2017
W końcu czas na pluskanie się w lazurowo-turkusowej i przejrzystej wodzie! Autobus godzinę jechał do Golden Bay (wszystkie piaszczyste plaże są na północy), ale warto było. Spędziliśmy tam trochę czasu z miłym przerywnikiem na pyszną kawę mrożoną i pogawędkę z Macedończykami i Bośniakami obsługującymi plażową kawiarnię. Woda była tak cudowna, że nie chciało się z niej wyjść, ale chcieliśmy też zobaczyć zatokę obok – Ghajn Tuffieha Bay, która miała być jeszcze ładniejsza, ale przez to że była mniejsza, była też bardziej zatłoczona i miała kamienie. Za to widok ze wzgórza (klifów) nad zatoką był porażająco piękny! Wracając, nasz autobus jechał przez Popeye village, więc zatrzymaliśmy się tam na zimne napoje i cudną panoramęJ.


Czwartek 31.08 
Nie lubimy miejsc, gdzie przyjeżdżają tłumy, ale Blue Grotto i okolicznych jaskiń nie mogliśmy pominąć. Dlatego do Weid iz-Zurrieq, z którego odpływają tam łódki, dotarliśmy przed 9.00 rano i przed rozpoczęciem rejsów. Uwielbiam takie momenty – można wtedy podejrzeć codzienne życie lokalnych mieszkańców, podpatrzeć jak się przygotowują do pracy i porobić zdjęcia bez innych ludzi w tle.

Zagadała do nas lokalna mieszkanka, rozkładająca kartki i pamiątki na sprzedaż, spytała, czy jesteśmy z Litwy (!), pochwaliła się, że była w Polsce i dużo podróżowała po świecieJ. Powiedziała, że mamy szczęście, bo w weekendy są tam tłumy, gdyż przyjeżdżają wielkie statki z turystami, które ona widzi z okna swojego domu. Zaciekawiła nas kartka z wielkim rekinem, okazało się, że jej mąż złowił go wiele lat temu, co było wielkim wydarzeniem na Malcie. Nagle podszedł on do nas i pokazał swoje trofeum życia – wielki ząb tego siedmioipółmetrowego rekina, o którym pisały wszystkie gazety. W brzuchu tego rekina był mniejszy rekin, delfin i 70-centymetrowy żółw. Zrobiliśmy sobie zdjęcie z dumnym panem Alfredem. Płynęliśmy pierwszym rejsem, wraz z ojcem i synem, którzy wyemigrowali z Malty do Australii i teraz wrócili.  O rejsie, wrażeniach i widokach nie będę pisać – to po prostu trzeba przeżyć!!! Dla mnie był to jeden z cudowniejszych momentów w moim życiu. Zaszliśmy potem do knajpki Step in, gdzie wypiłam jedną z lepszych kaw na Malcie, a widok z tarasu na niebieskie niekończące się morze pozwalał zapomnieć o całym świecie.

Potem autobusem 201 do Mdiny, średniowiecznego miasta twierdzy, zwanego „Silent City”, otoczonego murami obronnymi z niesamowicie wąskimi i pięknymi uliczkami (taka mała Valetta;). Jakby czas się cofnął! Pochodziliśmy zachwycając się architekturą, ciszą i atmosferą i wstąpiliśmy do jednej z kafejek, nie pamiętam niestety nazwy, ale przy wejściu  stoją i wiszą oryginalne kolorowe zegary i trzeba wejść głębiej, jest tam stosunkowo tanie jedzenie i duży sklep z pamiątkami, też w niższych cenach, niż gdzie indziej. Potem długa trasa do Msidy, obok ambasady USA „in the middle of nowhere” i artystycznej wioski szkła i drewna, gdzie zrobiliśmy zakupy w Lidlu, a potem poszliśmy jeszcze do kawiarni w Sliemie, polecanej przez Martę i spędziliśmy miłe chwile na promenadzie z widokiem na zatokę ("Cafe Compass").




Piątek 01.09.2017
Rano rejs na Gozo (po polsku „radość”) z Cirkewwy, a tam wspaniała przejażdżka autobusem pustymi sielankowymi ulicami i miastami do ruin świątyni Ggantija, najstarszych na świecie wolnostojących budowli (sprzed 6 tys.lat). W autobusie poznaliśmy miłą lokalną angielkę i chińczyka urodzonego i mieszkającego w Paryżu, który jechał tam gdzie my. Potem tą samą linią dotarliśmy do Marsalforn, opisywanego jako urocze rybackie miasteczko, ale nie różniło się ono zbytnio od wcześniej widzianych przez nas zabudowań nad zatokami na Malcie. Zjedliśmy lunch z widokiem na zatokę (Zuzia zamówiła owoce morza!;) i przemieściliśmy się do stolicy wyspy – Victorii, gdzie najpierw poszliśmy w przeciwną stronę od starówki (była skrzynka, a my mieliśmy kartki do wysłania), gdzie lokalni mieszkańcy przysypiali w kawiarni;-). Za to na starówce było bardzo przytulnie – mało ludzi, obok robiąca wrażenie cytadela, bardzo klimatyczny plac San Gorg z fajną knajpką Piazza Cafe (przepyszne tarta cytrynowa!) i sklepikiem House of Gozo, którego właściciel jest miłym Hiszpanem oraz wąska niesamowita uliczka San Gorg z rzeźbami i modlitwami na fasadach domów. Na promie razem z nami płynęły setki dzieci z swoimi drużynami sportowymi – najprawdopodobniej na mecz Wlk. Brytanii z Maltą. Z Cirkewwy pojechaliśmy jeszcze do Tuffieha Bay, żeby zobaczyć spektakularny zachód słońca, którego akurat wtedy nie było widać…. :D.




Sobota 02.09.2017
Z samego rana autobusem do Cirkewwy, aby pierwszym promem o 9.10 popłynąć do Blue Lagoon. Mieliśmy szczęście, bo byliśmy prawie, że pierwsi, więc nie było tłumów i można było delektować się pięknym krajobrazem z cudowną wodą i popluskać się w niej w jako takiej prywatności. Niestety inni zaczęli napływać bardzo szybko, co w sumie na początku nie było uciążliwe, ale potem już tak. Natalia spędziła prawie trzy godziny w wodzie, przepłynęła nawet na drugą stronę. Wróciliśmy rejsem o 12.30, który zabrał nas też do jaskiń. Potem obiad w domu, sjesta i wyjazd do przepięknego Birgu, gdzie znajduje się najstarszy budynek Malty – Fort St. Angelo zbudowany w średniowieczu przez Joannitów, którzy się tam sprowadzili. Birgu o zmierzchu jest cudowne! Doszliśmy do końca fortu podziwiając po drodze super jachty i zastanawiając się skąd one mogą być (jeden z Kajmanów!). Doszliśmy do samego „czubka” fortu, nad wodę, gdzie porobiliśmy sobie ciekawe nocne zdjęcia „on fire”. Wracając wstąpiliśmy do  Cafe Chill, znajdującej się w starym spichlerzu – polecamy! - a Natalia dała upust swojej energii i potrzebie twórczości tańcząc do muzyki jazzowej granej na żywo na zewnątrz pięknego lokalu, gdzie odbywała się prywatna impreza. Jej goście w pewnym momencie zauważyli Natalię i zaczęli bić gromkie brawa i wznosić okrzyki:). Powrót do domu trochę się przedłużył, gdyż z Valetty nie wyjechała ostatnia 13-tka o 23.30, a my zamiast jechać innym autobusem, a potem się przesiąść, naiwnie liczyliśmy, że ona przyjedzie (potwierdził to nawet dyspozytor). Czekaliśmy godzinę w Msidzie, a potem w końcu przyjechała po nas taksówka eCab (coś jak Uber), która długo nie mogła nas zlokalizować.








Niedziela 03.09.2017
Pakowanie, płacenie, zaniesienie bagaży do przechowalni (inny dom tej samej firmy, która nam wynajmowała mieszkanie) i chill-out na naszej plaży J. Odwiedziliśmy też „naszą” lokalną knajpkę „Las Palmas”, do której wcześniej nie mieliśmy czasu zajść. Zamówiliśmy burgery veggie, które były ok, ale nic specjalnego; czytałam sobie Wisłocką. O 14.10 przejazd na lotnisko, o dziwo dotarliśmy szybko i punktualnie i w związku z tym posiedzieliśmy trochę w lotniskowej Cafe Costa zwiedzając pobliską księgarnię (wszystkie książki i gazety po angielskuJ, pijąc kawę i już tęskniąc za gorącym maltańskim słońcem.