niedziela, 14 listopada 2021


 Długi weekend za nami, dla mnie jak zwykle za krótki, chyba dlatego, że zawsze za dużo chcę zrobić, planuję i to i tamto, a przecież tak się nie da. Dlatego też czytam bardzo mądrą książkę Kasi Bem “Sztuka odpuszczania”, gdzie dwa rozdziały mają adekwatne tytuły: Blokujące przekonania: "Działam, więc jestem" i "Musi się coś dziać" ;-). Jest cudownie wydana, kolorowa, i już samo trzymanie jej w ręku jest bardzo relaksujące.




W czwartek, kiedy tylko zwolniłam tempo po intensywnym dniach w pracy, moje ciało poczuło się od rana zmęczone :/. Po leniwym poranku krzątałam się trochę w ogrodzie;  wykopałam selery i ścięłam pietruszkę. Z niej i liści selera zrobiłam wieczorem pesto. A w międzyczasie pojechałam do Beatki z olejkami, którymi jest zafascynowana, a ja, dzięki niej, mogłam się w pełni zatrzymać i znowu się nimi zachwycić. Wąchałyśmy, sprawdzałyśmy na co działają i jaki mają wpływ również na emocje, oraz dzieliłyśmy się wrażeniami. To wszystko w pysznym towarzystwie kawy, herbaty i ciasta jaglano-jabłkowego według przepisu Agnieszki Maciąg. 




W piątek wyruszyliśmy na wycieczkę śladami moich pra- i prapradziadków z Wielkopolski. Drzewa bez liści po drodze i bezkresne pola w porannej mgle tworzyły bardzo tajemniczy i nostalgiczny klimat….Było cicho i pusto…. Wieś, gdzie urodzili się moi przodkowie ze strony taty, to takie miejsce “in the middle of nowhere”, w którym czas się zatrzymał, a może tylko takie miałam wrażenie ze względu na listopadową pogodę. W najbliższym miasteczku poszwendaliśmy się trochę po cmentarzu, gdzie m.in. znalazłam nagrobek ze swoim imieniem i panieńskim nazwiskiem (!). Moja prababcia nazywała się identycznie jak ja z domu, ale to nie był jej grób. W cukierni usytuowanej w małej uliczce prowadzącej do wielkiego kościoła zjedliśmy przepysznego rogala z białym makiem i wypiliśmy kawę. Nie wiem dlaczego, ale te dwie miejscowości przypominały mi klimatem atmosferę małych dolnośląskich miejscowości z książki Joanny Bator “Gorzko, gorzko”. Potem Rydzyna, do której stamtąd jest zabi skok, jak to określiła pani z cukierenki :). W tamtejszej dawnej siedzibie króla Polski Stanisława Leszczyńskiego też czas się zatrzymał… ;-). Gołym okiem widać, że czasy jej świetności definitywnie minęły,  a podczas zwiedzania w środku dosłownie zostałam przytłoczona ciężką atmosferą przeszłości…. Z radością wyszliśmy na świeże powietrze! Teren dookoła jest piękny, z rzucającymi się w oczy dwoma potężnymi wieloletnimi drzewami. Bardzo przypominało mi to miejsce królewski kompleks pałacowo-parkowy w Poczdamie, który odwiedziliśmy jesienią 2018. Gdyby tylko wyremonotować elewacje pałacu i jego pobliskich dawnych oficyn! Pół godzinki drogi i znaleźliśmy się w bardzo przytulnym pałacu w Pakosławiu, gdzie oddaliśmy się wspaniałej uczcie dla podniebienia :-). Pierwszy raz jadłam zupę kwasówkę wielkopolską. Dziś piłam ziołową herbatkę przywiezioną stamtąd - jest wspaniała!!! Wracaliśmy w ciemnościach wąskimi drogami przez lasy żmigrodzkie i w pewnym momencie po lewej stronie zobaczyliśmy stadko saren. W tej scenerii to spotkanie miało wymiar naprawdę metafizyczny! Niezapomniane przeżycie, tak jakbyśmy wkroczyli do ich królestwa. 




Wczoraj żegnałam się z ogródkiem warzywnym i dziękowałam ziemi za jego ostatnie dary: buraczki, marchewki, pietruszkę, niespodziewane ziemniaki i szczypiorek. Przyrządziłam marchewkę po marokańsku z pachnącymi i rozgrzewającymi przyprawami. Czytałam, miziałam koty, śpiewałam po włosku i tańczyłam do energetyzujących kawałków Ghaliego.


Dzisiaj świeciło słońce i wybraliśmy się na marszo-spacer do lasu. Było pięknie, pachniało jesiennie suchymi, nagrzanymi słońcem, liśćmi. Uwielbiam ten zapach! Potem przyjechała mama, zjedliśmy razem obiad - ugotowałam pyszną zupę krem z soczysto pomarańczowej własnej dyni hokkaido i soczewicy, wg przepisu z Jadłonomii - wyszła przepyszna! A na drugie były pieczone warzywka z ogródka z ziołowym sosem jogurtowym :). 

Z wdzięcznością kończę te cztery wolne dni!


niedziela, 7 listopada 2021


Dzisiejsza zimna i deszczowa pogoda świetnie się nadawała na obejrzenie filmu “Spencer”.

Świetnie zrobiony, z genialnie dobraną muzyką, która wyraża więcej emocji księżnej Diany, niż ona sama je wypowiada. To znaczy te emocje doskonale się wyczuwa, mimo że ona dużo nie mówi, ale tak doskonale je odgrywa. Genialna aktorka. W filmie mało się dzieje, ale efekt mimiki Stewart i muzyki w tle jest piorunujący, a momentami wbija w fotel jak najlepszy thriller. Tę muzykę słyszałam jeszcze długo potem. Z kina wyszłam “wypompowana” emocjonalnie. Nie oczekiwałam po nim niczego, nie wiedziałam o czym będzie, wiedziałam tylko, że chcę go zobaczy, a że i tak jechałam do miasta odebrać wylicytowane fanty z kociego bazarku, to połączyłam to z zobaczeniem filmu. Fajnie, że Marta też mogła iść, więc potem razem mogłyśmy o nim porozmawiać. Scena z perłami przy obiedzie jest przerażająca. Kilka innych też. Ten film świetnie pokazuje tragedię Diany. Bardzo mi jej szkoda. Nie mogę przestać myśleć o tym filmie (o niej). Jest świetnie zrobiony, tak niewiele się tam dzieje i mówi (a jak mówi, to szeptem), a jednocześnie tak wiele dzieje się wewnątrz Diany i dookoła niej. Arcydzieło! 


Po filmie poszłyśmy coś zjeść do “Sarah”. Tam z kolei poczułyśmy się jak w książkach Romy Ligockiej. Domowo, pysznie, cieplutko, jak w przedwojennym krakowskim Kazimierzu - remedium na wszystkie smutki. 


Wcześniej w czwartek obejrzeliśmy też “Truflarzy”, dokument o Włochach mieszkających w odległej wiosce na północy, których pasją jest szukanie trufli, z pomocą ich wiernych psów. 

Oba te filmy są ewidentnie w trybie “slow”. 


A wczoraj świętowaliśmy urodziny Marka. Ale po śmierci Izy z Pszczyny miałam średni nastrój do świętowania. Ten film o Dianie dobrze się z tym zgrał. Mam tylko nadzieję, że dzisiejsza noc będzie ok. Ostatnio różnie śpię.  


poniedziałek, 1 listopada 2021

Ostatniej nocy śnił mi się Tata.

Może to po wczorajszej wizycie na cmentarzu, a może to Jego dusza zeszła na ziemię w tę szczególną noc “Dziadów”? Przez te trzy lata Tato śnił mi się dwa razy. No i teraz. Było to przed jakimś wydarzeniem, szłam do mamy, która na mnie czekała, żeby na nie zdążyć. Nagle, schodząc po schodach, obok mnie na stopniu powyżej zobaczyłam nagle Tatę, chyba nawet mnie dotknął w ramię, chwiał się ze zmęczenia i słabości, bo szedł szybko, żeby mnie dogonić. Wzięłam go w ramiona i przytuliłam się mocno, tak, że poczułam bicie jego biednego serca. Biło tak mocno, że miałam wrażenie, że to we mnie bije to serce… Tak jakbyśmy byli zrośnięci, dwie osoby z jednym sercem. Ja z Niego, jego cząstka, a On we mnie. Obudziłam się i bałam się, że zapomnę ten sen, tak jak większość, ale pamiętam go dokładnie do tej pory (wieczór). 

sobota, 30 października 2021

Po 5-godzinnym cudownym spacerze w ramach warsztatu organizowanego przez “Ratujmy Las Mokrzański” i Fundację “Nowa Obecność” w słońcu i bajecznych kolorach złotej jesieni, wieczorem pojechałam z Beatą do “Nowych Horyzontów” zobaczyć film pt. “Moje wspaniałe życie”.

To był mocny film. Wiedziałam, że będzie o kobiecie, która ma dość swojego “wspaniałego” życia, ale myślałam, że będzie on zrobiony bardziej w konwencji komediowej. Agata Buzek, będąca główną bohaterką, jest nauczycielką angielskiego, mieszka z mężem, matką chorą na Alzheimera, synem w przedmaturalnej klasie i drugim synem wraz z jego żoną i małym dzieckiem. Hałas w domu w dzień i w nocy, dziecko płacze, jeden syn puszcza głośną muzykę, drugi kłóci się z żoną. babcia uparcie powtarza to samo, a jedynym miejscem, gdzie Joanna może być sama to łazienka. Wszyscy czegoś od niej chcą, traktując ją jak służącą. Ale Joanna nie protestuje, nie wyraża emocji, choć jej twarz bardzo dużo pokazuje. Zamiast tego, zaczyna romansować z kolegą z pracy...Czekałam z niecierpliwością, kiedy w końcu wybuchnie. Wolność odnajduje w piosenkach Maanamu i….. Nie mogę wszystkiego zdradzić. Od połowy filmy mniej więcej, zastanawiałam się, jakie będzie zakończenie - rozwiązanie obecnej sytuacji. W sumie to nie wiadomo do końca, no bo jak rozwiązać problem kobiety, która pracuje, od której każdy coś chce, i która w swoim własnym domu czuje się niezrozumiana i zniewolona? 

Świetna gra aktorska Agaty Buzek!

piątek, 29 października 2021


Ale cudowna niespodzianka mnie dzisiaj spotkała!!! Jednak FB się do czegoś przydaje ;-) Ok. 14:00 w ramach przerwy dla mojego zapracowanego mózgu, zajrzałam tam i pierwsze co zobaczyłam, to zdjęcie Romy Ligockiej pijącej kawę w drodze do Wrocławia. Jak ja mogłam o tym wcześniej nie wiedzieć!!! Na szczęście los sprzyja wiernym wielbicielom i znalazły się jeszcze dwa wolne miejsca, choć byłam już prawie załamana, że ominie mnie to spotkanie. Tak bardzo chciałam się z nią spotkać na żywo!!! I spełniło się :). 


W ostatniej chwili zdążyłam zamknąć sprawy w pracy i nawet bez problemu dojechałam do rynku. Spotkanie z autorką odbyło się w przytulnej “Prozie” - Wrocławskim Domu Literatury, gdzie byłam już kilkakrotnie, czy to na śniadaniach literackich, czy na spotkaniach z pisarzami i poetami. Od samego początku, od pełnego ciepła i miłości powitania była to fascynująca rozmowa, podczas której pisarka odpowiadając na pytania, zwracała się bezpośrednio w kierunku publiczności, a ja siedziałam dokładnie przed nią. Dzięki temu miałam wrażenie, że rozmawiam z nią w jakiejś kawiarni i jesteśmy tylko we dwie, że mówi bezpośrednio do mnie. Roma Ligocka pomimo wielkiej tragedii, którą przeżyła w czasie wojny (dziewczynka w czerwonym płaszczyku) i również po, jest niesamowicie pozytywną osobą, pełną cudownej energii i ciepła. Można jej słuchać bez końca!!! Cieszę się, że jest dostępne nagranie, na pewno odsłucham go jeszcze kilka razy. Jej zachwyt życiem, jej wiara w ludzi i dobro są zaraźliwe, a jej głęboka mądrość poruszająca. Chłonęłam jej słowa całą sobą. Prowadzący zadał kilka dość trudnych pytań, a z odpowiedzi Pani Romy zapamiętałam to jak mówiła, żeby nie iść przez całe życie jako ofiara (w domyśle holokaustu, ale też każdego innego cierpienia), żeby zaakceptować, że to życie jest pełne dobrych, ale też złych wydarzeń, ludzi, sytuacji i że tak po prostu jest. Dostaliśmy życie, więc trzeba je dobrze przeżyć (a nie trwonić), i tego już uczyli ją od najmłodszych lat jej bliscy w getcie. Było też pytanie o radzenie sobie z traumą, a autorka mocno podkreśliła, że zamiast jej “przepracowywania” (którego to słowa nie lubi), należy ją przed wszystkim przeżyć. 

Małymi kroczkami powoli wracać do życia. 


Potem był czas na indywidualne rozmowy i dedykacje. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Pani Roma przeczytała i zapamiętała mój komentarz na jej FB na temat jej najnowszej książki “Siła rzeczy”, a dokładnie na temat ogrodu jej Babci Anny i mojego wtedy przytłoczenia pracami w ogrodzie. Te fragmenty w książce z pamiętnika babci pomogły mi przestać narzekać na nawał pracy, a zamiast tego docenić tę wielką obfitość i czerpać z niej radość. Anna nie wiedziała, że za dwa miesiące będzie musiała zostawić ogród i z całą rodziną opuścić dom, by już nigdy tam nie wrócić. Wierzyła, że jak ona i jej rodzina niczego złego nie zrobili, to nikt im niczego złego nie zrobi… Jakże się mylili…. Ostatni niewinni i naiwni…


Zapamiętałam też jak mówiła, że najlepsze książki pisze się po 50-tce, więc wszystko jeszcze przede mną! :D


Jako że dawno się nie widziałyśmy, po spotkaniu poszłyśmy z Martą do Cafe de France, żeby pogadać :D


Dalej jestem w szoku, że udało mi się porozmawiać z Romą Ligocką face to face i była to cudna rozmowa.

Zaprosiłam ją do naszego ogrodu <3



niedziela, 10 października 2021

 Czas pożegnać się z latem już na dobre… Nie mogłam uwierzyć dzisiaj rano, że na trawie widzę szron. Potem na przejażdżce rowerem przez pola i las też to poczułam, ale na szczęście słońce mocno świeciło. 

Wczoraj ręce pachniały mi miętą, bazylią, majerankiem, kiedy przygotowywałam je do suszenia :). Wcześniej zanurzałam twarz w tych ziołach, nagrzanych słońcem i było bosko… 


Ścięłam przecudne kolorowe koleusy, wzięłam do domu i spróbuję je rozmnożyć, zerowej temperatury niestety nie przeżyją…. Tak mi było szkoda ścinać rośliny, wiele jeszcze kwitło, rosło, przylatywały do nich trzmiele, pszczoły i inne owady, ale zostawiłam dla nich obficie kwitnącą lawendę - naprawdę trudno uwierzyć, że w nocy dzisiaj będzie zero stopni :(((. Róże i pelargonie kwitną jak szalone, ogórki wciąż rosną, pomidory czerwienieją… Zerwałam je wczoraj, małe cukinki, które już nie dorosną, resztę fasolki, dynie, kwiaty dyni, szczypiorek, słoneczniki, papryki; zostały jeszcze tylko w ziemi buraki i marchewki…. Przez cztery ostatnie miesiące nie kupowaliśmy żadnych warzyw, wszystko było z własnej uprawy i tak bardzo jak jestem za to wdzięczna, to smutno mi, że to już się kończy... Zostaną przetwory w słoikach, moje pierwsze ever - kiszone i  marynowane cukinie i ogórki, przecier pomidorowy, keczup cukiniowy i marmolada z pomidorów :-). To była bardzo pracowita wiosna i lato, a teraz trzeba się przygotować psychicznie do jesieni… Wrzosy już wsadzone w ziemię, dziś posadziłam je też do skrzynek na tarasie, żeby rozchmurzały jesienną pluchę. W tym roku stosuję terapię kolorem ;-). Przez to że ostatnio było tak długo ciepło, cały czas miałam wrażenie, że to jeszcze wrzesień, tak bardzo zatrzymywałam lato... 







Wraz z latem odchodzi spokój w pracy, gdzie szykuje się dużo zmian, które mi się nie podobają. Myślałam, że zostanę tam w spokoju do emerytury ;-), ale chyba znowu czeka mnie rewolucja…


Natalia skończyłą okrągłe urodziny - to następna rzecz, w którą trudno mi uwierzyć, i dzisiaj z tej okazji była rodzina na obiedzie. 

A na mieście demonstracje wsparcia dla Unii Europejskiej. Gdyby nie FB, to nawet bym nie wiedziała, co się dzieje poza pracą, w której spędzam średnio 10-11 godzin i poza ogrodem, w którym spędzam resztki pozostałego czasu i gdzie dochodzę do jako takiej równowagi po pracy.


niedziela, 3 października 2021



Siedząc tak dużo w domu można łatwo zapomnieć jaką frajdę dają koncerty na żywo. 

Dzisiaj mogłam to sobie przypomnieć, bo wszakże nie samym ogrodem człowiek żyje ;-)

A koncerty jazzowe, jeśli nie są totalną improwizacją, mają to do siebie, że po ich zakończeniu jeszcze

długo wybrzmiewają w Tobie. Jestem bardzo wdzięczna za możliwość przeżywania muzyki

i zazdroszczę wykonawcom tych uniesień podczas grania.


Dzisiejszy koncert w ramach “Jazz Time” we wrocławskim klubie “Formaty” miał dwie części.

W pierwszej wystąpił Consolidation Quintet, a w drugiej wspaniali muzycy z Tubis Trio. Nagłośnienie

było super, więc już po pierwszym utworze miałam wrażenie, że jestem w samym środku tych dźwięków.

To jest niesamowite uczucie i wspaniały relaks - takie płynięcie z muzyką…. Utwory były i szybsze

i wolniejsze i można było zapomnieć o wszystkim dookoła, choć mój mózg snuł odległe plany dotyczące

przyszłego roku (nadchodzą zmiany u mnie w pracy, które niekoniecznie będą mi się podobać

i wymyślam już Plan B). 

Ale druga część to był dopiero ogień!!! Maciej Tubis jest chyba najszybszym pianistą, jakiego kiedykolwiek widziałam i słyszałam, a jego kompozycje tak niesamowicie energetyczne, że prawie cała skakałam na krześle do muzyki, a z twarzy nie schodził mi uśmiech. Tam to dopiero można było wejść w trans “tu i teraz”! Coś pięknego! Gorąco polecam.

A wcześniej prace ogrodowe (jeszcze dojrzewają pomidory koktajlowe, i wciąż rosną małe ogóreczki) -

“ogarniałam” truskawki i ich “dzieci”, które same się zasadziły (we włókninie!), gotowanie kremu

z buraczków i innych warzyw według Jadłonomii - wszystko z ogródka, a rano cudna przejażdżka

rowerem przez pola i lasy (ok. 10km). Musiałam przewietrzyć głowę - dzięki skupianiu się na pokonaniu

przeszkód na drodze i jeździe pod górę mogłam się wyciszyć. I nałapać endorfin!!!   

niedziela, 8 sierpnia 2021

 

W czwartek nasza Pandzia przeszła za tęczowy most i biega sobie teraz wolna  

po zielonych łąkach. Nasza najmądrzejsza, najspokojniejsza, najodważniejsza 

i najbardziej ciekawa kocia córeczka z całego swojego rodzeństwa. Mistrzyni Zen  

z najdłuższymi wibrysami i brwiami, z cudownymi czarnymi i białymi łatkami i czarnym  

“wąsikiem” pod noskiem. Była z nami tylko i aż 1 rok, 3 miesiące i …. dni.

 Pierwsza wchodziła na dach, pierwsza wchodziła na samą górę regałów w garażu, zawsze pierwsza

w nowych kartonach, skrzynkach, w taczce. Cieszyła się śniegiem jak dziecko, całowała i lizała swoje

rodzeństwo, żyła w zgodzie z każdym z nich, przytulała się do nich na kanapie lub łóżku - była jak ich

mądra starsza siostra, szczególnie zżyty z nią był Lucek. Zaskakiwała sąsiadów pojawiając się w ich

łazienkowym oknie wszędzie wlazła, pomimo psów!) , siadała z godnością na środku ścieżki do domu

i kontrolowała otoczenie. Była dumna, spacerowała z godnością, a w niespodziewanych sytuacjach

obserwowała wydarzenia i nie uciekała, kiedy nie było do tego powodu. Wskakiwała na kolana Rafała,

kiedy siedział przed komputerem i obserwowała ekran, a jak nie było komputera, to trącała go łebkiem

i łapką, i koniecznie trzymała ją na jego ręce lub klatce piersiowej - musiała go czuć :-).  Jako jedyna

ze swojego rodzeństwa i wszystkich znanych mi kotów miała spojrzenie człowieka, które było mądre,

skupione i poważne. To ludzkie spojrzenie sprawiało, że patrząc na nią myślałam o moim tacie.

Miała nietypowe żółto-pomarańczowe oczy, które parę godzin przed odejściem robiły się coraz bardziej

szare…. Jej stan pogarszał się z godziny na godzinę w ciągu 10 godzin, a leki podane przez

weterynarza nie zdążyły zadziałać.  Miała duszności spowodowane bólem brzucha - nadostrym

zapaleniem woreczka żółciowego, do którego najprawdopodobniej doprowadziło zatrucie w wątrobie….

Te duszności rano to było takie oddychanie jak przez nos, wraz z zimnymi uszkami i łapkami, co mnie

od razu zaalarmowało, a po wizycie u wetki, to już było coraz częstsze otwieranie pyszczka, żeby

złapać powietrze…. Serce mi pękało, jak patrzyłam, kiedy biedna Pandzia idzie powoli do miski z wodą,

a potem z wysiłku załamywały jej się łapki… I ta bezsilność jak jej pomóc… W panice zaczęłam szukać

małej strzykawki, w końcu znalazłam i mogłam dać jej troszkę wody, kiedy nie miała już siły nawet pić

ze spodeczka. Wciąż jeszcze była nadzieja, czekaliśmy na przesiewowe wyniki z krwi, ale ja czułam

intuicyjnie…. Przeczytałam kiedyś, że koty, kiedy odchodzą, szukają sobie ustronnego miejsca, i ona

też tak robiła. Już rano położyła się w kącie, w którym nigdy wcześniej nie leżała, a pod koniec weszła

za łóżko Zuzi, kiedy przyszła Natalia, to wyszła, tak jakby chciała się z nią zobaczyć, a potem przeszła

pod biurko w jej pokoju, piła tam troszkę wody ze spodeczka, następnie położyła się pod ścianą, z boku

łóżka Natalii. Tak bardzo, bardzo mi smutno i przykro, że tak cierpiała, bidulka nasza kochana. O 17:00

pojechaliśmy do weterynarza, były już wyniki, temperatura jej mocno spadła, dostała kroplówkę, miała

jeszcze siłę przegryźć rurkę od wenflonu, a pod koniec kroplówki ugryzła Rafała rękę, na którego

kolanach siedziała (tak chyba na pożegnanie) i przestała oddychać. Serduszko jeszcze jej biło, ale kiedy

lekarz chciał ją reanimować, już przestało. Tak bardzo chciałam na zawsze zatrzymać pod ręką ciepło

i miękkość jej puszystego futerka. Wtulałam twarz w jej ciepłą i miękką szyję.   

Pandusia dała nam bardzo dużo miłości, radości i pociechy i na zawsze będzie w naszych sercach. Była naprawdę wyjątkowym kotem (nawet z samego wyglądu!). Kiedy dziś rano ją opłakiwałam, zrobił się nagle mały wiatr i otworzyły się nagle drzwi tarasowe do środka, do domu. To była ona, na stówę. Do 72h po opuszczeniu ciała energia Pandy była z jej rodzeństwem i z nami. One ją czuły i były z niej dumne. 

Bardzo trudno uwierzyć, że fizycznie nie ma Cię już z nami. Dziękujemy Ci Pandziu za wszystko,  

za to że byłaś i za dar Ciebie. Byłaś dla nas wielkim Darem. Biegaj sobie szczęśliwie po zielonych  

łąkach i opiekuj się z góry swoim rodzeństwem.  

         

















 



poniedziałek, 19 lipca 2021


Rugia 18-24.07.2021

Dreschvitz jest małą wsią z pięknymi domkami, przez którą przechodzi główna droga do większych miejscowości. W zasadzie nie widzieliśmy tam żadnych innych ludzi. Po śniadanku na tarasie z tyłu domu Rafał przygotował rowery i wyruszyliśmy w trasę, przed siebie! Kawałek główną drogą, potem w lewo na Moordorf - Unrow - Klein Kubitz - Gross Kubitz - bajkowe wakacyjne domy po prawej stronie - małą wioskę  Mursewiek i przez most na Wyspę Ummanz, gdzie zatrzymaliśmy się w jej pierwszej i głównej miejscowości Waase.


Chciałam, żebyśmy podjechali do kawiarni, o której wszyscy pisali w necie, ale jak się okazało w informacji turystycznej - była ona zamknięta, jak kilka innych miejsc (pewnie  z powodu koronawirusa). Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy przed siebie w lewo do Tiki Bar, o którym wspomniała nam pani z informacji, w odpowiedzi na pytanie, gdzie możemy coś zjeść. Po drodze minęliśmy Zuckerkuss Cafe (zamknięta) i dojechaliśmy do samego wybrzeża, gdzie znajdował się wielki camping dla windsurferów. I potem dalej wzdłuż morza, aż zobaczyliśmy znak w prawo od głównej drogi do Tiki Baru, gdzie zjedliśmy przepyszną pizzę i (ja) lokalną rybę z musztardą, która okała się rybą w puszce ;-). Po krótkim odpoczynku, ruszyliśmy przez Markow z wiatrem we włosach przez bezkresne przestrzenie ze złotym zbożem i morzem w oddali, poszukując żurawi, wszak Ummanz to wyspa żurawi, ale chyba jednak nie w lipcu ;) i dojechaliśmy z powrotem do Waase, gdzie kupiliśmy lokalne landrynki z rokitnikiem. Ta wyspa to cudowna i bardzo zielona oaza spokoju, wielkich połaci zboża, natury i wiatru….Wracając zatrzymaliśmy się na kawę i najpyszniejsze ciacho z agrestem i bitą śmietaną siedząc w słoneczku w Bauernhof Kliewe, gdzie wszędzie dookoła były różne zwierzęta. W ich wielkim sklepie kupiliśmy też naturalne mydła z rokitnikiem.

Wracając inną drogą, przez Landow, zatrzymaliśmy się na sesję zdjęciową z kucykami :). 

Ale to nie był koniec tego pięknego dnia. Odstawiwszy rowery, pojechaliśmy do nadmorskiego Binz, gdzie było przepięknie - magiczny zachód słońca, mało ludzi, morze, woda, cudnie oświetlone molo i budynki, oraz pyszne lody ;-). Dom Zdrojowy wyglądał jak z bajki!


niedziela, 18 lipca 2021



Wakacje!!!

Pragnęłam bardzo pobyć parę dni nad morzem, ale żeby nie musieć jechać bardzo daleko lub lecieć, bo wiadomo - covid, obostrzenia, testy, ewentualny lockdown, itp…. Miesiąc temu, w desperacji, że jeszcze nie mamy nic zaplanowanego, wymyśliłam, że najłatwiej pojechać do Rugii, która nie jest daleko, a jest nad morzem i zapewne nie będzie tam wielu ludzi i obostrzeń. I to był strzał w dziesiątkę!!!!!


Na miejsce przyjechaliśmy o wiele później niż planowaliśmy, czyli o 22:00 zamiast o 15:00, ale trzeba było podlać wszystkie rośliny i wykonać wszystkie inne powinności ogrodnicze przed wyjazdem. Droga była cudna, ruch mały, szczególnie po przekroczeniu granicy koło Szczecina - tam to już było prawdziwe pustkowie i ciągnące się kilometrami falujące od wiatru łany zbóż. Uwielbiam taką wielką przestrzeń z wszystkich stron!


Pani gospodyni Sonia okazała się bardzo miła; myślała wprawdzie, że będzie nas dwoje, ale szybko przygotowała posłanie na trzecie łóżko. Czekała na nas cierpliwie, aż dojedziemy do jej Ferienwohnung.


cdn. :)

poniedziałek, 5 kwietnia 2021


Minął następny miesiąc… tak mało piszę, wiem… Jakoś odrzuca mnie od komputera, nie chcę tyle siedzieć w internecie, chcę być w prawdziwym świecie… Szkoda, bo tyle cennych i cudnych momentów ucieka bezpowrotnie, niezapisane “na papierze”, ale przeżyte w moim sercu na 100%... Nie pamiętam ich, dopiero jak widzę zdjęcia, albo czytam wspomnienia, to widzę ile pięknych rzeczy się działo… Takie małe, drobne, zachwyt przyrodą, kotami, te wspaniałe książki, które czytałam, porywająca do życia muzyka, niesamowita cisza, którą tak bardzo lubię i której potrzebuję, małe domowe wygody, sesje Theta healing z Renią, podczas których dusza fruwa z radości, a buzia sama się śmieje, i potem długo człowiek płynie na tej fali, nie chce narzekać, jest bardziej w tu i teraz, zachwyca się każdą małą rzeczą, żyje bardziej świadomie…


Marzec to był miesiąc w koronie, którą po kolei wszyscy przechodziliśmy, lekko, a ja na końcu i w sumie najdłużej...Trzy tygodnie kwarantanny, bo test wyszedł negatywny i już nie mogłam wytrzymać, więc wyszłam do ogrodu poobcinać krzewy i coś porobić, a wiało i padało, więc porządnie zmarzłam. No i mnie dopadło, ewidentnie spadła mi odporność, bo wcześniej przez prawie trzy tygodnie żyłam w wielkiej bliskości z moją rodzinką i nic mi nie było. Dzięki koronie zatrzymałam się i całkowicie odrzuciło mnie od komputera i FB. Na szczęście w pracy mało się działo, zdążyłam zamknąć parę spraw w ciągu dnia przed nocnym atakiem korony, bo przeczuwałam, że mnie to właśnie wtedy dopadnie. Nie miałam objawów typowo infekcyjnych, ale na początku nie mogłam dobrze spać i przez to czułam się zmęczona i słaba. Potem spałam już dobrze, ale słabość została i ciągnęła się dwa tygodnie. 


Odczuwałam i odczuwam wielką wdzięczność, za zdrowie, za życie, za rodzinę, za dom, za dobro, za wspaniałych ludzi na mojej drodze i za cuda dnia codziennego. Każde słabsze samopoczucie to okazja do zatrzymania się i doceniania tego, co jest. 

Unosiłam się w wielkiej cudownej pozytywnej energii życzeń i niespodzianek urodzinowych i naprawdę wtedy czułam się też fizycznie zauważalnie lepiej. 


Aby zaspokoić choć trochę tęsknotę za ciepłem i podróżami w wybitnie szarej marcowej aurze zaczęłam czytać “Oko świata” o Istambule i Turcji, “Zbuntowanych” o Indiach, “Czerwony śnieg na Etnie”, wszystkie wspaniale napisane, bardzo wciągające i przenoszące mnie do tych wyjątkowych miejsc. Odnośnie Istambułu, to z serca polecam również bardzo piękną i magiczną książkę reżysera Ferzana Ozpetka, pt. “Rosso Istanbul”. Dostałam ją z przepiękną, odręcznie napisaną dedykacją od właścicielki wydawnictwa.


Ale moim najcudowniejszym i najwspanialszym odkryciem jest niesamowity gościu, Włoch z urodzenia, ale obywatel świata, azjofil, poszukiwacz sensu życia i śmierci, charyzmatyczny podróżnik, reporter, orędownik pokoju, znawca Indii i indyjskiej starożytnej wiedzy o życiu, wielki i skromny nauczyciel życia, pogodzony ze swoim losem, kiedy zachorował na nowotwór - Tizianio Terzani. Jakiś czas temu mignęła mi gdzieś recenzja którejś z jego ostatnich książek, ale stwierdziłam, że będzie to kolejna pozycja o tym samym, ale niedawno znowu natrafiłam na jego nazwisko. Przed samym ponownym zamknięciem bibliotek Rafał zdążył mi wypożyczyć jego dwie wspaniałe grube książki “Nic nie zdarza się przypadkiem” i “Powiedział mi wróżbita”. Wczoraj wieczorem skończyłam tę pierwszą. Ponad 700 stron wspaniałej, mądrej, wartościowej literatury - podróży po świecie, ale przede wszystkim do samego siebie, po diagnozie raka, pisanej w czasie, który według “najlepszych” amerykańskich ekspertów medycyny konwencjonalnej nie miał być dany autorowi. Bardzo, ale to bardzo chciałabym mieć tę książkę na własność dla siebie, żeby móc do niej wracać, podkreślać najważniejsze fragmenty i się nimi delektować. Można ją kupić w drugim obiegu, za około 300zł. Jest warta swojej ceny, ale wolałabym nówkę, tylko moją. Przed samą śmiercią Tiziano Terzani prowadził rozmowy z synem o swoim życiu, o śmierci i o życiu - przekazał mu swoisty testament. Coś niesamowitego! Syn nagrywał ich rozmowy i potem je spisał i wydał pt. “Koniec moim początkiem”, na podstawie której nakręcono również film, który dzisiaj obejrzałam po włosku. Ach, jak żałowałam, że nie znam więcej słów, kiedy dialogi były bardziej złożone… Chciałabym też przeczytać go w oryginale, choć tłumaczenie polskie jest najwyższej klasy i czyta się je z wielką przyjemnością, dosłownie delektując się każdym słowem i przenosząc się całą sobą do miejsc, o których pisze autor. Tak bardzo zapragnęłam pojechać w Himalaje i pomieszkać trochę w odosobnionej chatce, stapiać się z naturą i zachwycać spektaklem świateł odgrywanym nieustannie w szczytach gór. 


W międzyczasie, wczoraj, skorzystaliśmy z chwilowej pięknej pogody i poszliśmy z mamą na spacer po wsi (ja po miesięcznej przerwie), a potem, kiedy goście już odjechali, huśtałam się na tarasie w cudnym hamaku, w którym tak dobrze mi się siedzi i wygrzewałam się w słońcu, czytając Terzaniego. Było bosko! 




niedziela, 7 marca 2021




Chyba nie będę mogła dzisiaj zasnąć….


Ach, jak cudnie było wyrwać się z domu i pojechać na koncert Janusza Radka do Ząbkowic Śląskich!

W końcu! Czułam się jak na wakacjach, jak na cudnej wycieczce do wspaniałej krainy :-D.

Rynek ząbkowicki ma cudny klimat, co było wspaniałym dopełnieniem tej bajecznej uczty muzycznej.

Byłam na tylu koncertach Janusza, że przestałam je już liczyć, a jego utworów słuchałam niezliczoną

ilość razy, a wciąż, za każdym razem, nieustannie i zawsze wprawiają mnie w zachwyt. Tego nie da się

opisać słowami, to trzeba poczuć i przede wszystkim zanurzyć się w tych cudownych dźwiękach.

Za każdym razem są inne aranżacje, które niezmiennie zapierają dech w piersiach, tym razem utkwiły

mi w pamięci niesłyszane wcześniej solówki gitary i perkusji w dwóch utworach halinowych. Nie mówiąc

oczywiście o akrobacjach głosowych samego Mistrza, i o tym, jak czule i osobiście opowiadał o swoich

emocjach i przeżywaniu utworów, które wykonuje!!! Uwielbiam te "przerywniki" między piosenkami, te

niesamowite opowieści Artysty, które tworzą niepowtarzalną atmosferę, a tym razem jeszcze

dodatkowo mówił dużo i wspaniale o Halinie (Poświatowskiej) i jej utworach!


To był przepiękny, wzruszający i wyjątkowy wieczór!

A kawa w drodze powrotnej też smakowała wyjątkowo :-)