niedziela, 14 listopada 2021


 Długi weekend za nami, dla mnie jak zwykle za krótki, chyba dlatego, że zawsze za dużo chcę zrobić, planuję i to i tamto, a przecież tak się nie da. Dlatego też czytam bardzo mądrą książkę Kasi Bem “Sztuka odpuszczania”, gdzie dwa rozdziały mają adekwatne tytuły: Blokujące przekonania: "Działam, więc jestem" i "Musi się coś dziać" ;-). Jest cudownie wydana, kolorowa, i już samo trzymanie jej w ręku jest bardzo relaksujące.




W czwartek, kiedy tylko zwolniłam tempo po intensywnym dniach w pracy, moje ciało poczuło się od rana zmęczone :/. Po leniwym poranku krzątałam się trochę w ogrodzie;  wykopałam selery i ścięłam pietruszkę. Z niej i liści selera zrobiłam wieczorem pesto. A w międzyczasie pojechałam do Beatki z olejkami, którymi jest zafascynowana, a ja, dzięki niej, mogłam się w pełni zatrzymać i znowu się nimi zachwycić. Wąchałyśmy, sprawdzałyśmy na co działają i jaki mają wpływ również na emocje, oraz dzieliłyśmy się wrażeniami. To wszystko w pysznym towarzystwie kawy, herbaty i ciasta jaglano-jabłkowego według przepisu Agnieszki Maciąg. 




W piątek wyruszyliśmy na wycieczkę śladami moich pra- i prapradziadków z Wielkopolski. Drzewa bez liści po drodze i bezkresne pola w porannej mgle tworzyły bardzo tajemniczy i nostalgiczny klimat….Było cicho i pusto…. Wieś, gdzie urodzili się moi przodkowie ze strony taty, to takie miejsce “in the middle of nowhere”, w którym czas się zatrzymał, a może tylko takie miałam wrażenie ze względu na listopadową pogodę. W najbliższym miasteczku poszwendaliśmy się trochę po cmentarzu, gdzie m.in. znalazłam nagrobek ze swoim imieniem i panieńskim nazwiskiem (!). Moja prababcia nazywała się identycznie jak ja z domu, ale to nie był jej grób. W cukierni usytuowanej w małej uliczce prowadzącej do wielkiego kościoła zjedliśmy przepysznego rogala z białym makiem i wypiliśmy kawę. Nie wiem dlaczego, ale te dwie miejscowości przypominały mi klimatem atmosferę małych dolnośląskich miejscowości z książki Joanny Bator “Gorzko, gorzko”. Potem Rydzyna, do której stamtąd jest zabi skok, jak to określiła pani z cukierenki :). W tamtejszej dawnej siedzibie króla Polski Stanisława Leszczyńskiego też czas się zatrzymał… ;-). Gołym okiem widać, że czasy jej świetności definitywnie minęły,  a podczas zwiedzania w środku dosłownie zostałam przytłoczona ciężką atmosferą przeszłości…. Z radością wyszliśmy na świeże powietrze! Teren dookoła jest piękny, z rzucającymi się w oczy dwoma potężnymi wieloletnimi drzewami. Bardzo przypominało mi to miejsce królewski kompleks pałacowo-parkowy w Poczdamie, który odwiedziliśmy jesienią 2018. Gdyby tylko wyremonotować elewacje pałacu i jego pobliskich dawnych oficyn! Pół godzinki drogi i znaleźliśmy się w bardzo przytulnym pałacu w Pakosławiu, gdzie oddaliśmy się wspaniałej uczcie dla podniebienia :-). Pierwszy raz jadłam zupę kwasówkę wielkopolską. Dziś piłam ziołową herbatkę przywiezioną stamtąd - jest wspaniała!!! Wracaliśmy w ciemnościach wąskimi drogami przez lasy żmigrodzkie i w pewnym momencie po lewej stronie zobaczyliśmy stadko saren. W tej scenerii to spotkanie miało wymiar naprawdę metafizyczny! Niezapomniane przeżycie, tak jakbyśmy wkroczyli do ich królestwa. 




Wczoraj żegnałam się z ogródkiem warzywnym i dziękowałam ziemi za jego ostatnie dary: buraczki, marchewki, pietruszkę, niespodziewane ziemniaki i szczypiorek. Przyrządziłam marchewkę po marokańsku z pachnącymi i rozgrzewającymi przyprawami. Czytałam, miziałam koty, śpiewałam po włosku i tańczyłam do energetyzujących kawałków Ghaliego.


Dzisiaj świeciło słońce i wybraliśmy się na marszo-spacer do lasu. Było pięknie, pachniało jesiennie suchymi, nagrzanymi słońcem, liśćmi. Uwielbiam ten zapach! Potem przyjechała mama, zjedliśmy razem obiad - ugotowałam pyszną zupę krem z soczysto pomarańczowej własnej dyni hokkaido i soczewicy, wg przepisu z Jadłonomii - wyszła przepyszna! A na drugie były pieczone warzywka z ogródka z ziołowym sosem jogurtowym :). 

Z wdzięcznością kończę te cztery wolne dni!


niedziela, 7 listopada 2021


Dzisiejsza zimna i deszczowa pogoda świetnie się nadawała na obejrzenie filmu “Spencer”.

Świetnie zrobiony, z genialnie dobraną muzyką, która wyraża więcej emocji księżnej Diany, niż ona sama je wypowiada. To znaczy te emocje doskonale się wyczuwa, mimo że ona dużo nie mówi, ale tak doskonale je odgrywa. Genialna aktorka. W filmie mało się dzieje, ale efekt mimiki Stewart i muzyki w tle jest piorunujący, a momentami wbija w fotel jak najlepszy thriller. Tę muzykę słyszałam jeszcze długo potem. Z kina wyszłam “wypompowana” emocjonalnie. Nie oczekiwałam po nim niczego, nie wiedziałam o czym będzie, wiedziałam tylko, że chcę go zobaczy, a że i tak jechałam do miasta odebrać wylicytowane fanty z kociego bazarku, to połączyłam to z zobaczeniem filmu. Fajnie, że Marta też mogła iść, więc potem razem mogłyśmy o nim porozmawiać. Scena z perłami przy obiedzie jest przerażająca. Kilka innych też. Ten film świetnie pokazuje tragedię Diany. Bardzo mi jej szkoda. Nie mogę przestać myśleć o tym filmie (o niej). Jest świetnie zrobiony, tak niewiele się tam dzieje i mówi (a jak mówi, to szeptem), a jednocześnie tak wiele dzieje się wewnątrz Diany i dookoła niej. Arcydzieło! 


Po filmie poszłyśmy coś zjeść do “Sarah”. Tam z kolei poczułyśmy się jak w książkach Romy Ligockiej. Domowo, pysznie, cieplutko, jak w przedwojennym krakowskim Kazimierzu - remedium na wszystkie smutki. 


Wcześniej w czwartek obejrzeliśmy też “Truflarzy”, dokument o Włochach mieszkających w odległej wiosce na północy, których pasją jest szukanie trufli, z pomocą ich wiernych psów. 

Oba te filmy są ewidentnie w trybie “slow”. 


A wczoraj świętowaliśmy urodziny Marka. Ale po śmierci Izy z Pszczyny miałam średni nastrój do świętowania. Ten film o Dianie dobrze się z tym zgrał. Mam tylko nadzieję, że dzisiejsza noc będzie ok. Ostatnio różnie śpię.  


poniedziałek, 1 listopada 2021

Ostatniej nocy śnił mi się Tata.

Może to po wczorajszej wizycie na cmentarzu, a może to Jego dusza zeszła na ziemię w tę szczególną noc “Dziadów”? Przez te trzy lata Tato śnił mi się dwa razy. No i teraz. Było to przed jakimś wydarzeniem, szłam do mamy, która na mnie czekała, żeby na nie zdążyć. Nagle, schodząc po schodach, obok mnie na stopniu powyżej zobaczyłam nagle Tatę, chyba nawet mnie dotknął w ramię, chwiał się ze zmęczenia i słabości, bo szedł szybko, żeby mnie dogonić. Wzięłam go w ramiona i przytuliłam się mocno, tak, że poczułam bicie jego biednego serca. Biło tak mocno, że miałam wrażenie, że to we mnie bije to serce… Tak jakbyśmy byli zrośnięci, dwie osoby z jednym sercem. Ja z Niego, jego cząstka, a On we mnie. Obudziłam się i bałam się, że zapomnę ten sen, tak jak większość, ale pamiętam go dokładnie do tej pory (wieczór).