niedziela, 31 marca 2019

Wczoraj miałam jeszcze napisać o spacerze po lesie po odprowadzeniu Zuzi na urodziny koleżanki, podczas którego czułam się jakbym się zanurzyła w leśnej kąpieli, wraz z wiewiórkami i dzięciołem, które tam spotkałam, i o tym, jak usiadłam przy stole z kubkiem herbaty w ręce pod wielkim rozłożystym i zielonym fikusem beniaminkiem i poczułam się totalnie tu i teraz, spełniona, szczęśliwa, kompletna i pełna wdzięczności. Tak mało człowiekowi potrzeba do szczęścia, wystarczy odrobina słońca! ;-), i już zmienia się nastrój i zwiększa energia. Zrobiłam potem miód z młodą pokrzywą za namową Agnieszki Maciąg. Trochę z tym było zabawy, płukanie, suszenie, blendowanie…
Dziś już było mniej energii, bo zapomniałam o zmianie czasu i budzik nastawiłam na za wcześnie…. Potem przejadłam się pysznym tortem urodzinowym Zuzi, poszłam na spacer z rodzinką odprowadzić mamę na przystanek i padłam podczas czytania. Ten tydzień był szalony… W piątek jeszcze, po późnym powrocie z koncertu, imprezowaliśmy na urodzinach Karoliny w bardzo fajnym pubie. Potańczyliśmy do muzyki z lat 80-tych – wróciły wspomnienia z różnych potańcówek!

Apropo’s szczęścia i mojego zadania domowego na temat własnego kodu szczęścia skończyłam czytać „Szczęście – poradnik dla pesymistów” oraz „Kod szczęścia” R. Wisemana. Ta pierwsza w wielkim skrócie mówi o tym, żeby zaakceptować życie takim jakie jest z niepewnościami, wątpliwościami, smutkiem, porażkami, itp. – po prostu zmienić nasze przekonania i stosunek do spraw, których większość z nas przez całe życie stara się uniknąć i nie starać się na siłę być szczęśliwym. „Prawdziwa pewność leży w absolutnej akceptacji niepewności”, „Przyczyną cierpienia są tak naprawdę przekonania, jakie mamy na temat doświadczeń” (za stoikami), „Nic nie jest złem ani dobrem samo przez się, tylko myśl nasza czyni to i owo takim”, mówi Hamlet Szekspira. I jeśli porównać życie do wędrówki to „dobry podróżnik nie ma stałych planów i nie upiera się, by gdzieś dotrzeć” (Lao Tze), tylko czerpie i kształtuje swe życie z doświadczeń po drodze. „Kod szczęścia” natomiast podaje konkretne i bardzo praktyczne Cztery Prawa Szczęścia wraz z ich 12 regułami.  W wielkim skrócie są to:

1.Wykorzystuj przypadkowe okazje jak najlepiej. Szczęściarze tworzą, zauważają i wykorzystują przypadkowe okazje.
2. Słuchaj swojej intuicji. Szczęściarze podejmują trafne decyzje, słuchając swojej intuicji i przeczuć.
3. Spodziewaj się najlepszego. Takie oczekiwania  wobec przyszłości pozwalają szczęściarzom spełniać marzenia i realizować ambicje.
4. Zamień pecha w szczęście. Szczęściarze potrafią przekształcić swojego pecha w szczęście.  


Dzisiaj nasza Zuzia obchodziła 15-te urodziny. Trudno uwierzyć, że to już tyle lat. Oglądaliśmy zdjęcia „z maleńkości”. Pomimo tylu problemów to życie wtedy wydaje się teraz cudną beztroską, ale równocześnie czymś bardzo odległym, tak jakbym otwierając albumy ze zdjęciami otwierała filmy z „innej epoki”, a zamykając je, kończyła je oglądać, bo to już przeszłość. Tak się nauczyłam żyć w teraźniejszości, że rzadko wracam do wspomnień, a kiedyś była to moja ulubiona działalność umysłowa ;). Życzę Ci Zuzieńko wiecznej wiosny w sercu!

sobota, 30 marca 2019


Tyle we mnie myśli do napisania, tyle wrażeń…. A pogoda sprawia, że moja wyobraźnia zaczyna tworzyć niestworzone obrazy, a serce, dusza i umysł rwą się w przestworza i chcą podróżować, może być blisko, ale koniecznie, żeby był ruch… Loreena śpiewa o średniowiecznych żeglarzach, o tęsknocie, marzeniach, a ta muzyka sama w sobie jest cudowną podróżą….Rozbrzmiewa nieziemsko, porywa duszę do zaprzeszłych czasów, legend o królu Arturze, Celtach, Istanbule i Pani z Shalott (Lady of Shalott) z poematu Alfreda Tennysona, którą to mogłam podziwiać rok temu o tej porze na wystawie w National Gallery rok w Londynie. (Za Wikipedią: „Poemat opisuje historię damy z zamku na wyspie Shalott. Podlega ona klątwie zmuszającej ją do bezustannego tkania zaczarowanej sieci. Nie wolno jej też wprost oglądać świata na zewnątrz, więc widzi tylko jego odbicie w lustrze. Pewnego razu, widząc przejeżdżającego obok zamku Lancelota, zakochuje się w nim. Po raz pierwszy przestaje tkać i wygląda z zamku przez okno, co ściąga na nią śmiertelny skutek klątwy. Opuszcza zamek znajdując łódź, na której wypisuje swoje imię, i śpiewając płynie z nurtem rzeki do Camelotu. Im bliżej celu, tym bardziej słabnie i umiera nim łódź dociera do zamku. Zebrani na przystani rycerze oraz damy wraz z królem ze zdziwieniem obserwują niezwykłe zjawisko. Wszystkich ogarnia zabobonny strach, z wyjątkiem przejętego jej urodą Lancelota, który prosi Boga o zbawienie Pani z Shalott”).

Loreena na żywo brzmi tak samo bosko, jak na płytach. Kiedy mówi jej głos brzmi bardzo miękko, nisko i nastrojowo. Kiedy śpiewa swoim anielskim głosem i gra na różnych cudownych instrumentach (harfie, fortepianie, akordeonie) – słuchacz relaksuje się, wycisza i przenosi do innego wymiaru, do świata pełnego baśni, romantycznych ballad, wierszy W.B. Yeats’a, J. Keatsa, historii o drzewach, zwierzętach, podróżnikach, żeglarzach, rycerzach, damach, ich tęsknotach i miłości. Jej koncert na żywo to było jedno z najcudowniejszych przeżyć. Siedzieliśmy w piątym rzędzie i widziałam ją i muzyków jak na dłoni, przede mną siedziała dziewczynka, więc nikt mi nie zasłaniał. Kolory padające na scenę zapierały dech w piersiach, tak samo jak brzmienia instrumentów (fletu, wiolonczeli, kontrabasu, perkusji, banjo, oud, skrzypiec i gitar) i łagodne przechodzenie melodii z jednego instrumentu na drugi. Loreeny słuchamy od 10 lat, ale dopiero teraz mogliśmy zobaczyć ją na żywo, za co jestem niezmiernie wdzięczna. To był mój prezent na urodziny Rafała, tym bardziej udany, że Akustyka Domu Muzyki  Tańca w Zabrzu jest wspaniała, więc była to uczta i dla oczu i dla uszu. A przede wszystkim dla duszy. Kiedy Loreena żegnała się z publicznością, zwracała się do nas jak do dobrych przyjaciół, z takim ciepłem i troską, że aż miałam łzy w oczach, a jedna ze słuchaczek przed nami całkiem się popłakała.

Jakże to było o wiele bardziej delikatne i uduchowiające w porównaniu z muzycznym spektaklem „Puls” o Halinie Poświatowskiej pokazywanym we wtorek w ramach 40-go Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Wszystko byłoby super, gdyby nie zbyt głośne nagłośnienie. W pierwszej chwili miałam odruch ucieczki, tak było głośno. Kuliłam się na fotelu, jak przed jakimś ciosem, ta głośność napinała moje mięśnie. Łudziłam się, że po kilku pierwszych utworach ktoś powie akustykowi, że jest za głośno. Niestety. Efekty wizualne były przepiękne, tancerze i „akrobaci” na sznurach - cudowni, wszystko na najwyższym poziomie, ale wiersze Haśki wykonywane przez znanych artystów było bardzo źle słychać, a niektóre w ogóle. Najlepiej brzmieli Renata Przemyk, Katarzyna Emose i Skubas (mój ulubiony z Mikromusic J) oraz Jarzębiny. Zastanawiałam się przez całe to przedstawienie, jak zareagowałaby na te dźwięki sama Haśka…(była nawet wersja hip-hopowa!). Ale w końcu głośna, żywa, dynamiczna muzyka to życie, a ona chłonęła je jak szalona. I była otwarta, tolerancyjna, ciekawa świata.



niedziela, 24 marca 2019


Jak to Niemcy często podkreślają składając życzenia urodzinowe – niedawno zaczęłam kolejny rok swojego życia. Zaczęłam go średnim porannym nastrojem, który szybko zmienił się na lepsze podczas warsztatów będących częścią konferencji o wellbeingu. Pierwsze zajęcia były o tym jak mieć energię na wszystko i mózg odporny na stres, a podczas drugich uczyłam się, jak występować publicznie;). Zazwyczaj podchodzę z ostrożnym entuzjazmem do prowadzących takie warsztaty, a ci byli naprawdę świetni, autentyczni, serdeczni i profesjonalni. Bawiłam się wybornie na tych warsztatach, szczególnie na wystąpieniach publicznych, gdzie 3 godziny minęły jak 15 min! Niesamowite, jak łatwo można wpływać na uwagę ludzi, trzeba tylko znać różne techniki ;). Z wielkim „bananem” na twarzy i radością w sercu wyszłam z tych warsztatów,  a że zaparkowałam rano koło groty solnej, postanowiłam z niej skorzystać, tym bardziej, że nie musiałam płacić za wejście, gdyż honorują tam karty Multisport. Spędziłam w niej cudne 45 min w pełnym relaksie z uzdrawiającą mantrą Ra ma da sa na uszach – byłam bardzo szczęśliwa, że zrobiłam coś dla mojego dobrostanu :D. Poza tym czułam się jak za czasów studenckich, czułam się wolna, bo miałam czas, żeby zrobić coś dla siebie, bez wyrzutów sumienia – dzieci ogarnęły rzeczywistość, mąż w delegacji, nie musiałam iść do pracy… żyć, nie umierać! :-D. Mama prosiła mnie, żebym ją odwiedziła w tym dniu, potem pojechałam na chwilę do domu, chciałam zobaczyć Zuzkę choć na godzinkę, bo potem wychodziłam z Nati i Michałem na koncert do Vertigo – dostali kiedyś bilety. Niedawno byliśmy w Vertigo i jakoś mi się średnio podobał koncert, ale tym razem warto było jechać. Też blues, ale jaki inny. Rodzajów muzyki chyba jest nieskończona liczba! To była radosna, dynamiczna, nastrajająca optymistycznie i motywująca do życia muzyka. A w domu czekały na mnie piękne kwiaty m.in. od… kochanej Beaty (rymuje się ;), która zrobiła mi niesamowitą, cudowną niespodziankę J.
A na piątek mieliśmy zaplanowany pokaz premierowy ekranizacji książki Joanny Bator „Ciemno, prawie noc”, prosto po fantastycznej zumbie. Film bardzo mroczny, mocny, momentami przerażający i wtedy, jak dziecko, zamykałam oczy. Odwykłam od takich filmów, od takich scen, od takiego zła. Książkę czytałam (już!) pięć lat temu, kiedy tylko wyszła, wywarła na mnie ogromne wrażenie, szczególnie jej historyczny (Księżna Daisy) i transgeneracyjny wątek, ale od tego czasu zmieniłam się i świadomie zaczęłam odcinać się od ciężkich filmów i książek, gdzie niska energia aż powala. Według Ajurwedy choroba zaczyna się od niewłaściwego używania zmysłów, czyli np. wzroku i oglądania potworności.   Dostrzegłam za to bardzo dobrą muzykę oraz tłumaczenie na angielski, na którym chyba podświadomie się skupiałam, żeby nie widzieć wyraźnie złych rzeczy, które pojawiają się w tym filmie. I bardzo szybko o nim „zapomniałam” – po prostu obejrzałam, podzieliłam się wrażeniami z Rafałem i już więcej o nim nie rozprawiałam i nie rozmyślałam – może dlatego, że przeczytałam wcześniej książkę i chciałam po prostu zobaczyć jej ekranizację. Po filmie było też ciekawe spotkania z reżyserem Borysem Lankoszem i jego żoną. Padały bardzo inteligentne i wyszukane pytania z publiczności. A przed filmem spotkaliśmy tamże naszych długoletnich dobrych znajomych J.
Wczoraj natomiast pojechaliśmy na bardzo oryginalny koncert/performans w ramach Przeglądu Piosenki Aktorskiej. To miało być rodzinne wyjście z okazji zbliżających się urodzin Zuzi. I było, choć Zuzia większość go przespała ;), bo obudziła się rano trochę podziębiona i niewyspana. A muzyka duńskiej grupy artystów wygrywana pod wodą, w akwariach, była iście usypiająca i bardzo relaksująca. Dźwięki wydobywające się z podwodnych instrumentów i różne „eksperymenty” wodne były bardzo interesujące, a cały pomysł bardzo innowatorski. Na koniec na scenę przed akwariami zaczęła z góry lecieć woda, co w połączeniu z grą świateł dało niesamowity efekt. A ja wciąż się zastanawiam, w jaki sposób dwie piękne Dunki były w stanie śpiewać pod wodą.
Dzisiaj spędziliśmy leniwą niedzielę z przytulaniem, gotowaniem, jedzeniem i robieniem ćwiczeń do egzaminu z angielskiego. Bardzo nas one usypiały… W ramach odstresowywania zrobiłam Zuzi wieczorem wizualizację na temat jej totemicznego zwierzęcia mocy, co jej się bardzo spodobało, mimo, że wcześniej nie pałała do tego ćwiczenia entuzjazmem. W obecnych czasach nauka zarządzania stresem i energią jest niezbędna i powinna być nauczana od pierwszych dni w szkole, a nawet w przedszkolu. Na konferencji widziałam, jak te metody samorozwojowe, z których ja korzystam i o których się uczę, wchodzą do biznesu i jak wielkie firmy już to realizują.  

środa, 20 marca 2019


Dzisiaj jest międzynarodowy dzień szczęścia, a za pół godziny zacznie się wiosna. Dziś byłam na konferencji o Wellbeingu, potem na zebraniu u Zuzi w szkole; po mieście jeździłam tramwajami, zmarzłam i do domu dotarłam o 19:00 głodna i „przebodźcowana” (jak to kiedyś określił jeden z kandydatów po rozmowach kwalifikacyjnych). Pod koniec konferencji skorzystałam z cudownego zabiegu relaksacyjnego na specjalnym prawdziwie „odlotowym” fotelu masującym jak fizjoterapeuta, na którym siedzi się ze specjalnymi słuchawkami i okularami. To było coś pięknego, prawie że „odlot” :-D. Szkoda, że nie mam takiego fotela na co dzień – dzięki częstotliwości różnych fal można się na nim wprowadzać w odpowiedni stan – relaksu, gotowości do nauki, zapamiętywania, pobudzenia, dobrego snu, itp.  Jedna z prelegentek, pracująca dla Discovery i TVN opowiadała o tematach bardzo mi bliskich - o zarządzaniu swoją energią, o chińskiej gimnastyce Chi kung, oddychaniu, itp. Było tez dużo o medytacji.  Niesamowite jak te alternatywne tematy wchodzą do biznesu. 

W ramach swojego własnego wellbeingu wzięłam gorącą kąpiel, do której planowałam wsypać dużo soli Epsom (relaks mięśni i profilaktyka przeciwko przeziębieniom, a zmarzłam wracając do domu!, ale niestety moje przebodźcowanie spowodowało, że suma summarum, po długim odpakowywaniu wiadra z solą, zapomniałam ją dorzucić… To już chyba czas na sen…. J

sobota, 9 marca 2019


Ostatni tydzień był pełen zdarzeń, czas przyśpieszył, a w piątek chyba obudził się zielony tygrys, używając terminologii Feng shui, gdyż Rafał miał wypadek samochodowy, pierwszy raz w życiu. Przejechał całą Polskę, i to nie raz, a tu w samym mieście autobus wjechał na jego pas nie zauważając go i jechał tak przygniatając go coraz bardziej do betonowej bariery. W efekcie jego samochód (na szczęście służbowy) znalazł się na barierze, zatrzymał się tam, a potem spadł na bok na przeciwległą jezdnię. Dobrze, że samochody jadące tą jezdnią widziały tę sytuację i zdążyły zwolnić, bo inaczej byłaby tragedia. Ja jechałam tą trasą do pracy parę minut wcześniej i widziałam ten autobus stojący na światłach za mną. Byłam już w biurze, kiedy zadzwonił telefon, ale była to tylko krótka rozmowa, bo to było tuż po wydostaniu się z przewróconego samochodu. A potem tylko słyszałam i widziałam dwa wozy strażackie jadące na sygnale, policję i wielki korek, który się od razu utworzył…. Kolega jechał do tamtędy do pracy i wstawiał zdjęcia oraz na bieżąco informował o sytuacji na drodze nie wiedząc, że tam jest mój mąż. Nie wiedziałam co robić, czy iść tam, czy nie, na szczęście dodzwoniłam się do Rafała i trochę uspokoiłam. Nie mogłam się skupić na pracy, ale dobrze że miałam dużo rzeczy do zrobienia, to jako tako się trzymałam, ale jak z niej wyszłam to wszystko zaczęło do mnie docierać już bez żadnych filtrów. Na szczęście nic mu się nie stało. Kierowca autobusu twierdził, że go nie widział, ale policjant łagodnie mówiąc wyśmiał tę wersję. Po samym wypadku ludzie okazali się niesamowici, dzwonili na 112, przybiegli do Rafała z pomocą, okazało się też, że za nim jechała policjantka w cywilu i wszystko widziała, zebrała telefony od innych świadków i dała też swój. Mówiła, że nigdy w swojej długiej karierze w drogówce nie widziała czegoś takiego. Przyjechało radio i telewizja. 

Jak tego wszystkiego słuchałam, to czułam się jak w filmie akcji, a potem, jak w dramacie. Ludzie byli w szoku, że Rafał wyszedł z tego cało. Jechałam po pracy samochodem i w ogóle się nie śpieszyłam. To, że się spóźniłam na zajęcia w szkole trenerów w ogóle nie było ważne. Uświadomiłam sobie ponownie, że życie jest bardzo kruche. Jesteś, a za chwilę już może Cię nie być. Zdołowało mnie to, nie miałam siły iść na te zajęcia, ale dobrze, że poszłam, bo tam są treści motywujące do życia…

A wieczorem jeszcze przygotowywałam się do prezentacji z relaksacji na dzisiaj i do zaliczenia z psychologii komunikacji. Wbrew zmęczeniu i wczorajszym wydarzeniom, test napisałam najlepiej z grupy (szok!), a ćwiczeniami z relaksacji wszyscy byli zachwyceni J. Zrobiliśmy energetyzującą gimnastykę z jogi kundalini, ugruntowaliśmy się (ćwiczenie A. Lowena), oczyściliśmy dziewięcioma oddechami i zaśpiewaliśmy przepiękną uzdrawiającą mantrę. Szybko zleciał dzisiejszy długi dzień w szkole. Było bardzo ciekawie. Jutro ciąg dalszy J, a na zadanie domowe mamy napisać swój własny kod szczęścia (i spełnienia)….

niedziela, 3 marca 2019


To był bardzo męczący tydzień – rozmawiałam z siedmioma kandydatami do pracy, wdrażałam dwóch nowych pracowników, wysłałam dwie oferty pracy plus bieżące sprawy…, weekend też pełen wrażeń, odwiedził nas Ian z Anglii, wczoraj wzięliśmy go na rodzinne urodzino-imieniny mamy, gdzie mógł się napić wódki z moim wujkiem ;-), a dzisiaj byliśmy w Lubiążu, gdzie zachwycił się wielkością i potęgą klasztoru cysterskiego, oraz (razem z nami) tym, że duża część elewacji została odnowiona! Wygląda przepięknie!!! Zjedliśmy lunch w karczmie i pojechaliśmy zobaczyć wspaniałe budynki zabytkowego szpitala psychiatrycznego (jaka szkoda, że większość z nich niszczeje…), a potem w okolicy odkryliśmy stary młyn i dom przysłupowy łużycki (szok!) – myśleliśmy, że takie domy są na pograniczu polsko-niemieckim w okolicy Zgorzelca, a tu taka niespodzianka J. Odkryliśmy też malowniczo położoną nową ścieżkę rowerową prowadzącą stamtąd do Wołowa, zbudowaną w miejscu trasy dawnej kolejki wąskotorowej. Na pewno wrócimy tam z rowerami, kiedy będzie cieplej. Znaleźliśmy też piękne miejsce, które niedługo będzie nasze – moja mapa marzeń zaczyna się spełniać! J  

Zbliża się wiosna! :-)