poniedziałek, 30 lipca 2018


To niesamowite ile energii można mieć po niecałej godzinie ćwiczeń! Rano postanowiłam iść po pracy na jogę Dominiki na 18:00. Po pracy, jak tylko wsiadłam do samochodu to ogarnęła mnie senność i mój umysł zaczął robić wszystko, żeby znaleźć jakiś powód, żeby nie iść na ćwiczenia. Na dokładkę przejechałam z pracy bardzo szybko (było niewiarygodnie pusto na drogach) i trochę szkoda było mi czekania. Ale jednak poszłam. Było kameralnie. Ćwiczyłyśmy rozciąganie i wzmacnianie bioder, ud, pośladków - w zasadzie prawie wszystkie ćwiczenia mogłyby być wykonywane na zwykłych zajęciach fitnesu. Nie był flow vinyasy, ale mięśnie od pasa w dół się pięknie porozciągały. W domu wypakowałam walizki, posprzątałam, zjadłam, włączyłam najnowszą płytę Florence i potańczyłam do bardziej dynamicznych piosenek. Miałam chwilę dla siebie, bo chata była wolna ;-). W końcu poszłam biegać, żeby się przewietrzyć i podelektować przyjemnie ciepłym, ale świeżym powietrzem i wykorzystać tę energię. Już dawno nie biegało mi się tak wspaniale, praktycznie bez wysiłku i mogłabym tak jeszcze bardzo długo, gdyby nie to, że zrobiło się całkiem ciemno.... Przypomniało mi się, co pisała Agnieszka Maciąg w swojej najnowszej książce - kiedy najmniej chce Ci się ćwiczyć, wtedy tego najbardziej potrzebujesz!


Trochę jogi i medytacji poćwiczyłam też w sobotę i niedzielę rano w "moim" niemieckim domu, tzn. w cudownym ogrodzie, gdzie cudowną ciszę przerywały tylko śpiewy i nawoływania ptaków i co jakiś czas wiała cudowna orzeźwiająca bryza. Gdybym miała ogród robiłabym to w każdy ciepły wieczór. Pojechaliśmy tam po Natalię, która w ciągu dwóch tygodni poznałam tyle niemieckich koleżanek, ile ja nigdy w ciągu całego życia! ;-). Wiem, że się powtórzę, ale tak się łamie stereotypy między narodami, tak się edukuje młodzież, żeby potem nie miała uprzedzeń do innych! Jestem tak bardzo wdzięczna za to jej niezapomniane doświadczenie i że wszystko tak cudnie się udało!!! Dziękuję szczególnie jej koleżankom opiekunkom Nele i Celine (z dwóch różnych szkół) i naszym niemieckim przyjaciołom - niech wszechświat im wszystkim sprzyja! :-) 
W czwartek jeszcze udało mi się spotkać z moimi dawno niewidzianymi kuzynkami - siedziałyśmy w parku przez cztery godziny i rozmawiałyśmy o wielu różnych rzeczach. Bardzo się cieszę z tego spotkania :-). Potem pojechałam do taty i już mi nie było tak wesoło, kiedy go zobaczyłam zrezygnowanego i bez sił. W piątek rano szczególne uzdrawiające modlitwy i mantry, Reiki, otaczanie go jasnozielonym i złotym światłem. Potem telefon do poradni nefrologicznej, długie oczekiwanie i zdziwienie pani rejestratorki, że chcę tatę zarejestrować w trybie w miarę pilnym - zalecenie po hospitalizacji, kiedy to pierwsze wolne miejsce jest dopiero w przyszłym roku! Zachowałam spokój i nie traciłam nadziei. Pani sama mówi, że jeszcze sprawdzi w systemie i za chwilę krzyczy: "Nie uwierzy Pani!", a ja już wiedziałam, że jest miejsce! I to na poniedziałek (dzisiaj), bo ktoś akurat zrezygnował. No tak, ale trzeba mieć skierowanie (jakby nie mogło być wszystko elektronicznie w centralnej ewidencji!), ale lekarka rodziców i cała przychodnia na urlopie. Przypomniało mi się, że na ostatnim wypisie był telefon do jednego z lekarzy prowadzących, o który poprosił tata. Bez wahania i wierząc, że się uda zadzwoniłam Cudowny lekarz anioł odebrał od razu i pomimo, że nie był pewien, czy nie będzie jakiś negatywnych konsekwencji od razu potwierdził, że to zrobi, jeśli tak może pomóc. Coś pięknego - po pół roku kontaktu z lekarzami z Fieldorfa nadal nie wierzę, że lekarze z kardiologii na Weigla są tak naturalnie mili i pomocni. Dziękowałam, że mam niedaleko do tego szpitala. Z tego wszystkiego zapomniałam, że przecież nie mam samochodu, bo Rafał mnie rano podwiózł i sam wziął samochód. Wyleciałam na upał, za pół godziny muszę wrócić, komunikacja miejska daleko... i co tu robić? Oświeciło mnie, że jest Uber i pomimo, że to daleko od centrum jeden samochód był bardzo blisko! Nie wierzyłam w to. W drodze powrotnej było podobnie. Cały wszechświat mi sprzyjał, kiedy jasno określiłam intencję i w tej sprawie kierowałam swoją uwagę!
Apropos intencji i uwagi oraz przyciągania tego, co chcemy polecam 21-dniową medytację z Deepakiem Choprą - ajurwedyjskim lekarzem i naukowcem oraz Oprah Winfrey - to o czym mówią zawsze przywraca człowiek do pionu i nastawia pozytywnie :-). Energy of attraction - tylko po angielsku.

Księżyc był czerwono-pomarańczowy również w niedzielę wieczorem. Był ogromny i wyglądał oszałamiająco (zdjęcie bardzo oddala). W piątek długo go wypatrywaliśmy z samochodu na autostradzie, aż nagle się pojawił! Był daleko, ale czerwony! Pełnia pełna znaczenia :-)

środa, 25 lipca 2018


Och, żeby móc zatrzymać te ulotne chwile, które są nam dane tylko na chwilę! Te zapierające dech w w piersiach zachody słońca i obrazy z chmur i błękitu, te wyciskające łzy dźwięki muzyki, miękkie łagodne głosy pełne światła, te przecudowne zapachy, których nie da się utrwalić aparatem fotograficznym, te piękne uśmiechy ludzkie rozświetlające się nagle na twarzy i zarażające innych pozytywną energią, te uniesienia wywołane cudownymi widokami przyrody czy dziełami sztuki, te emocje przeżywane dzięki czytanym opowieściom, te wzruszenia wywołane małymi przyjacielskimi gestami.... Ach, życie ma w sobie wszystko, nie tylko złe i smutne rzeczy, nie tylko powody do narzekań; jest obfite i bogate i ma tyle piękna w sobie!!!  

Dziś mijają 2 lata mojej pracy w obecnym miejscu i 20 lat od dnia ślubu. Dziękuję sobie dzisiaj i wszystkim, którzy mi pomagali, za pracę, którą wykonałam nad sobą (i ciągle wykonuję), żeby być tu gdzie jestem i nie żałować, ani nie narzekać na to, gdzie teraz jestem. Wraca do mnie radość, która była we mnie jeszcze na studiach i początkach pierwszej pracy, a która potem stopniowo zanikała.... Cieszę się tym, co jest, choć nie jest to idealne i mogłabym się znowu czepiać i użalać. Cieszę się każdym momentem, starając się mu nadać pozytywne znaczenie, jeśli wydaje się być przeciwne. Zauważam i cieszę się z małych rzeczy, z tych wszystkich, które wymieniłam na górze. Wiem już doskonale, że świat nie zmieni się na moje życzenie ani wtedy, kiedy będę je bardzo, bardzo próbowała zmienić frustrując się tym, że jednak nic się nie zmienia. Moją główną troską przez wiele lat ciężkiej pracy były kwestie finansowe - spełniło się moje marzenie, że nie muszę żyć na krechę z miesiąca na miesiąc, wszechświat wysłuchał moich próśb i mojego już "umęczenia". Dwa lata temu przyciągnęłam sobie pracę, która po jakimś czasie zapewniła mi bezpieczeństwo finansowe. Mam tyle, ile potrzebuję. Miałam momenty, kiedy nie chciałam żyć, ale trzymały mnie dzieci i jakoś "ciągnęłam". Teraz myślę, jak ja mogłam być tak rozrzutna z czasem danym mi tutaj w tej postaci, jak mogłam go tak marnotrawić... Teraz cenię każdy moment, staram się nie przejmować, trzymać dystans, wiem, że to minie i po co strzępić język i energię na rzeczy, które tak naprawdę nie są tego warte. Trochę czasu zajęło mi nieprzejmowanie się "pierdołami"! Kiedyś często żałowałam moich przeszłych wyborów, analizowałam, gdybałam - teraz już wiem, że to nie ma żadnego sensu, bo już tego nie cofnę. Mogę tylko zrobić krok do przodu, zamiast do tyłu i tym krokiem do przodu zmienić coś na lepsze (siebie, swoje reakcje, przejmowanie się, itp.)

Wiem, że jest to ciągła praca w toku i raz jest lepiej, a raz wraca się i zaczyna od nowa. Choroba taty jest ciągłym wyzwaniem, mieszkanie z trzema innymi osobami na dość małym metrażu też ;-) i nawet zwykły ponury zachmurzony dzień.... Ale, uwierzcie, da się :-)

poniedziałek, 23 lipca 2018


W sobotę przeżyłam magiczne chwile! Na maratonie Zumby w czerwcu wylicytowałam charytatywnie pobyt w agroturystyce "Pod Lipami" w Mojeszu, koło Lwówka Śląskiego. Jedyny możliwy termin, w związku okresem wakacyjnym i naszymi wyjazdami to był właśnie ten weekend. Voucher obejmował nocleg, romantyczną kolację i śniadanie. 
Jako że był to kolejny weekend z rzędu poza domem średnio nam się chciało, ale jak już jechaliśmy, to postanowiliśmy też zwiedzić okolicę, tym bardziej, że wiedzieliśmy, że są tam ciekawe miejsca. Oczywiście trudno było zdecydować, co dokładnie zobaczyć, nie mieliśmy czasu na planowanie, a w sobotę rano jeszcze musieliśmy jechać do taty i było ryzyko, że trzeba będzie jechać na SOR. Przez to wyjechaliśmy dość późno i w zasadzie nic już nie planowałam, no bo i tak mogliśmy musieć wracać w każdej chwili. Już dawno oduczyłam się planować na sztywno -  ja, kiedyś świetnie zorganizowana osoba, która spalała się z frustracji, kiedy plan nie wypalał... Pierwszym naszym pięknym miejscem była Góra Zamkowa we Wleniu i wspaniały pałac oraz ruiny zamku na niej.  W pałacu jest kawiarnia z cudownie rozpływającym się w ustach sernikiem, po którego przyjeżdżają ludzie z całej Polski. Na szczęście nie było ich zbyt wiele, za to był piękny tajemniczy ogród z tyłu pałacu i klimatyczne wnętrze oraz otoczenie pałacu. Podeszliśmy kawałek do góry, do zamku, czytając jego ciekawe opisy na tablicach po drodze i mijając bardzo sympatyczną młodą rodzinkę z dzieckiem w dwoma starszymi babciami. A na zamku.... oprowadzał nas rycerz, który okazał się być jeszcze bardziej sympatycznym znajomym Rafała z organizowania wyjazdu firmowego w Kliczkowie kilka lat temu. Paweł i jego żona w pięknej sukni średniowiecznej chcieli nam nawet oddać tę parę złotych za bilet za zwiedzanie... Od wielu lat są w Bractwie Rycerskim - teraz ich siedzibą jest właśnie zamek we Wleniu zwany Lennem (tak samo nazywa się pałac). Paweł opowiedział nam bardzo ciekawie o historii tego miejsca i panujących tam władcach., a giermek - jego syn nadzorował strzelanie z łuku przez Rafała. Paweł poradził nam, abyśmy koniecznie pojechali do Siedlęcina - do średniowiecznej wieży książęcej, w której znajdują się freski z około 1340 roku. 
A tam to już było naprawdę cudownie... :-). Wielka klimatyczna wieża z wielkim podwórkiem i wodą przed, a w środku bardzo miłe panie sprzedające bilety i różne klimatyczne regionalne cudowności. Ale najpierw pobiegłam do fresków. Jedyne takie w Europie! Przedstawiają życie sir Lancelota - rycerza króla Artura, który zakochał się w jego żonie Ginewrze. Nie wiem dlaczego, ale byłam nimi zachwycona, pomimo, że nie były zbyt wyraźne. Czułam się, jakbym odkrywała nowe lądy próbując zgadnąć, co przedstawiają - na szczęście potem zobaczyłam też opisy poszczególnych scen. W całej Europie podczas podróży wypatrywaliśmy pamiątek ze średniowiecza, a tu mieliśmy takie unikaty na wyciągnięcie ręki! Gdy weszłam na piętro z freskami nie było tam nikogo. Upajałam się ciszą i pięknem malowideł i całą tą sytuacją i średniowieczem i Lancelotem z Ginewrą. Potem pojawiły się tłumy, bo piętro wyżej zaczynał się wernisaż, ale mi jakoś nie przeszkadzały - byłam w pełni "tu i teraz". Na wernisaż też poszliśmy, bo i tak chcieliśmy zobaczyć piętro wyżej i strych. Wystawiane obrazy pokazywały znane i nieznane zakątki Gór Izerskich, Kaczawskich oraz Karkonoszy namalowane przez artystów mieszkających w tej okolicy. Posłuchaliśmy bardzo ciekawych mów powitalnych, jedna pani nawet zaśpiewała operowo, a dziewczyny z wieży zaprosiły do częstowania się pysznymi przekąskami.  Ten poczęstunek był niesamowity - kanapeczki z pesto z różnorodnych chwastów, cukinia w cieście, piękne dorodne owoce, słodkie małe rogaliki, koreczki i dobre wina oraz kawa i herbata. Rozmawiałam potem z panią Moniką - szefową wieży, o pesto z chwastów (przepis wzięła od babci, która jej powiedziała, co jedli w czasie wojny), o cotygodniowym jarmarku smaków z Kotliny Jeleniogórskiej, gdzie wszystkie produkty muszą być lokalne i o innych ciekawostkach. Spotkaliśmy tam bardzo pozytywnych, uśmiechniętych ludzi... Potem jeszcze przejazd do historycznej, ogromnej Zapory Pilchowickiej i krótki spacer tam, i w końcu dojechaliśmy na romantyczną kolację, która była wymieniona na charytatywnym voucherze. Nie mieliśmy żadnych, ale to żadnych oczekiwań, nawet nie miałam za dużo czasu, żeby się zastanawiać, co zastaniemy "Pod Lipami" - po prostu zajechaliśmy tam "z marszu" zatrzymując się po drodze, żeby zrobić przecudowne zdjęcia pobliskich pól, łąk i wzgórz.





Przyjechaliśmy parę minut po umówionym czasie, przywitał nas Jacek, jeden z gospodarzy i zaprowadził do naszego pokoju, który nas oczarował. Nie tylko pokój, ale całe to miejsce nie miało niczego wspólnego z "agroturystyką", do której voucher wygrałam. Piękne kapy na łóżkach, postarzane obielone meble, piękne drobiazgi. Proste rzeczy, ale mnie wydawały się przepełnione magią, może dlatego, że byłam na świeżo po "Rozmarynie i różach" Agnieszki Maciąg, która pięknie opisywała miejsca, w których zatrzymywali się podczas trzytygodniowej podróży. Kolory w naszym pokoju miały biało-szary-jasnofioletowe odcienie i to też kojarzyło mi się z Prowansją, którą opisywała. Nie wiem jak to dokładnie opisać, ale przeżyłam tam jakieś pomieszanie dwóch światów, mojego i tego z książki, ale wiem, że to było cudowne. Zeszliśmy na dół do restauracji i już z daleka zobaczyliśmy biały obrus na stoliku w ogrodzie pod gęstymi krzewami, które nas dosłownie i w przenośni otualały :-). Ale czymś co mnie już całkowicie rozbroiło to był przecudowny bukiet z łąkowych i polnych kwiatów, a koło niego świeczki w kieliszkach. Tego bukietu i całego tego doświadczenia nigdy nie zapomnę. Najpierw to do nas nie docierało, byliśmy w za dużym szoku, ale potem zaczęliśmy się z tego cieszyć jak dzieciaki :-). Nie mieliśmy żadnych oczekiwań, byliśmy otwarci na to co nam da los, a był on bardzo hojny :-). Jedzenie, które podała nam uśmiechająca się dziewczyna było przepyszne: przystawka, danie główne i deser. Do tego butelka różowego wina, lekkiego, odpowiedniego na lato. Wokół zielono, śpiewają ptaki, bukiet cudnych kwiatów, pyszne jedzenie i my. To wszystko sprawiło, że zatrzymaliśmy się i dzięki temu chłonęliśmy każdą sekundę tego doświadczenia :-).





Rano zeszliśmy na równie pyszne śniadanie, którym się delektowaliśmy i ucięliśmy sobie pogawędkę z przemiłymi właścicielami. Nie zarobili nic na naszej wizycie (szlachetnie podarowali na licytację voucher na pobyt u nich), a potraktowali nas po iście po królewsku. Nie dziwię się, że ludzie do nich wracają. My też tam wrócimy :-).

Żal było wyjeżdżać. Ale chcieliśmy jeszcze zobaczyć szaloną pobliską wieś - Pławną, a szczególnie muzeum przesiedleńców i wypędzonych z eksponatami zebranymi ze starych poniemieckich domów. Pławną "rządzi" szalony artysta Miliński, który oprócz wielkich rzeźb zbudował zamek, arkę Noego, zorganizował to muzeum, teatr lalek, gród łużycki, etc..... Dobrze, że zaczęliśmy od muzeum, potem dom "Wehikuł czasu", bo po arce już jakoś nam się odechciało innych dziwów - trochę pan artysta przesadził według mnie. Ale cel osiągnął - przyciąga turystów i zarabia. W Pławnej często bywa telewizja. Cieszę się, że dzięki niemu zachowało się wiele pamiątek po tamtejszych Niemcach i po repatriantach ze Wschodu. W domu "Wehikuł czasu" - czas się zatrzymał.W muzeum zresztą też. Oprowadzał nas pan Czesiu, który opowiadał niesamowite prawdziwe historie o Niemcach, szukaniach skarbów, budowaniu arki, etc. Niesamowite, jak ludzie na wsi się jednoczą i tworzą prawdziwą wspólnotę.





Po Pławnej szybka wizyta na kawę mrożoną w rynku Lwówka Śląskiego wraz z podziwianiem ratusza, a potem wybraliśmy się na spacer po Szwajcarii Lwóweckiej - szkoda tylko, że tak krótko, bo zieloność i skały są tam przepiękne. Wokół Lwówka jest wiele pałaców, ale pojechaliśmy zobaczyć ten w Płakowicach - piękny mały "Wawel", w którym kiedyś Polacy opiekowali się północnokoreańskimi dziećmi (w latach pięćdziesiątych), a dzieci przeżyły traumę, kiedy musiały wracać do swojego kraju, gdyż tak im było tam dobrze. Następny pałac w Brunowie zwiedziliśmy z zewnątrz w ekspresowym tempie, gdyż odbywały się tam chyba dwa wesela lub poprawiny) i jakoś dziwnie się tam czuliśmy. Potem przez objazdy, Nową Ziemię ;-) i Złotoryję do domu.








piątek, 20 lipca 2018

Dziś po pracy i szalonej Zumbie pełnej wycisku pojechałam do rodziców, gdyż tata miał dzisiaj imieniny. Była ciocia Marysia, siostra taty, Marek i my. Było bardzo przytulnie i rodzinnie. Pyszne jedzonko przygotowane przez mamę. Tata powiedział, żeby na jego grobie nie było kwiatów, tylko żeby zbierać w zamian pieniądze na dzieci z Przylądka Nadziei...dał nam misję do wykonania..., już drugi raz to mówił. Pierwszym razem w szpitalu rano, kiedy przyjechałam do niego z kuzu. Zalałam się wtedy łzami... Wymęczył się w tym szpitalu miesiąc na okropnym twardym łóżku z bardzo cienkim materacem, wszystko go bolało. Dla mnie prawdziwy bohater. Jedną noc spędził na "erce" z maską, pod którą się dusił - pojawiły się problemy z płucami, których wcześniej nigdy w życiu nie było..., ponoć to tez przez papierosy, które palił 35 lat temu.... Nie na darmo w oczyszczaniu ajurwedyjskim jest porządne oczyszczanie płuc, po którym to dopiero ludzie oddychają pełną piersią... to wszystko tam zalega, nie tylko papierosy, ale też emocje. Kiedyś podczas takiego oczyszczania porównano to co "wyszło" z płuc osoby, która paliła i osoby, która nigdy nie paliła, ale była pełna żalu i smutku - wydzieliny były identyczne!

Wczoraj spotkałam się z Beatą, przedwczoraj z Martą. Beatka mówi, że jej pomogłam...cieszę się z tego bardzo. Otworzyłam na chybił-trafił książkę "Rok cudów - codzienne modlitwy i refleksje", pierwszą z brzegu, żeby znaleźć coś podnoszącego na duchu i oto znalazłam coś, za co Beatka mi dziękowała...

To jest ciekawe: "Proszę ocal mnie od życia przeżywanego wyłącznie dla siebie...."

Idę spać, bo padam.... Ściskam ciepło :-)

środa, 18 lipca 2018


Przeczytałam paręnaście stron najnowszej książki Agnieszki Maciąg „Rozmaryn i róże” i zostałam natchniona niesamowicie dobrą energią i radością…. Ta książka to jest cudowny dar! Od pierwszych stron zawiera wskazówki jak nie dać się negatywnym zapędom umysłu i tworzyć swoją własną jasną stronę życia, na przekór wszelkim przeszkodom. Ja szczególnie czytam ją z wielkim upodobaniem, gdyż opisuje też podróż, nie tylko do samej siebie (jak jest w tytule), ale samą podróż w dosłownym tego słowa znaczeniu, a mnie podróżniczce jest to szczególnie bliskie. Przeczytałam swój ostatni opis pobytu na Krecie i mógłby spokojnie „rywalizować” z opisami Agnieszki, nieskromnie mówiąc…. Wiem, że nie o to chodzi, ale znowu moje serce podszepnęło mi, żeby napisać opowieści z naszych podróży i o tych  wszystkich wspaniałych ludziach, których u nas przyjmowaliśmy przez ostatnie 10 lat. Natomiast to co wyróżnia jej słowa, to te piękne wskazówki jak żyć, wplecione pomiędzy sytuacje związane z podróżowaniem. Czytałam te jej słowa co chwilę się wzruszając i czułam takie bardzo przyjemne ciepło w duszy, sercu i ciele.
Ach, ale jeszcze bardziej wzruszyłam się rozmawiając przed chwilą przez telefon z Natalią, która swoje wakacje spędza w…. niemieckiej szkole, a nawet dwóch, bo ma w Niemczech dwie koleżanki, w różnych szkołach. Dzisiaj na przykład spędziła w jednej 10 godzin, bo tyle lekcji mieli tamtejsi uczniowie, w tym półgodzinną przerwę na lunch. Natalka jest wniebowzięta!!! A ja jestem wniebowzięta niesamowitą życzliwością i gościnnością tych nastolatków i ich nauczycieli, którzy ją tam tak dobrze przyjęli i ciągle z nią rozmawiają po niemiecku ;-). Podziwiam moje dziecko, gdyż poziom jej niemieckiego jest niski, ale nie poddaje się i próbuje:D. Wczoraj była na czterech lekcjach psychologii, dziś na niemieckim, matematyce, geografii, chemii, WOSie, francuskim i angielskim. Ma bardzo dużo okazji do ćwiczenia rozumienia ze słuchu :D. Nauczyciele zadają jej pytania i musi coś odpowiedzieć ;-). Podziwiam ją, bo wstaje bardzo wcześnie – tam zaczynają lekcje o 7:45 i cały czas koncentruje się, żeby coś zrozumieć po niemiecku. Jestem tak bardzo wdzięczna za tych wszystkich dobrych ludzi, za te koleżanki, które się  nią opiekują, za ich życzliwych rodziców, za te wspaniałe niezapomniane doświadczenia, które może przeżyć, za możliwość mieszkania w kraju, w którym posługują się językiem, którego ona chce się nauczyć.

W ten sposób buduje się zrozumienie i tolerancję pomiędzy narodami, łamie się stereotypy i mosty. Te parę dni w szkole da tej młodzieży o wiele więcej, jeżeli chodzi o otwarcie się na „innych”, niż jakiekolwiek projekty społeczno-polityczne w celu pojednania niemiecko-polskiego.  
Miałam pisać o wczorajszym niebiańskim koncercie, ale już późno.

poniedziałek, 16 lipca 2018


Życie jest drogą, wieczną podróżą, a moje to już w ogóle.....;-)

Ostatni weekend znowu spędziliśmy w podróży, ponad 1000 km w samochodzie... Odwiedziliśmy przyjaciela i zawieźliśmy Natalię do niemieckich koleżanek, z którymi ma chodzić do szkoły w tym tygodniu. Jeszcze w środę byliśmy w Anglii, a w sobotę już w Niemczech. 

Nic dziwnego więc, że dzisiaj ciężko było wstać rano do pracy i ciężko skupić się na pracy. Pod koniec dostałam już prawie klaustrofobii i chciałam jak najszybciej wyjść z biura. Wyszłam później niż chciałam, z powodu złośliwości rzeczy martwych i niezałatwienia przez to dwóch spraw. Bardzo miłym akcentem było to, że nasz firmowy agent ubezpieczeniowy podarował mi dzisiaj książkę ze specjalną dedykacją :-). Spotkaliśmy się kiedyś na spotkaniu autorskim z Krajewskim, które prowadziła autorka poniższej książki (i jego dobra znajoma).
Pojechałam do rodziców, dojechał Rafał, naprawił oświetlenie w kuchni, i potem zawieźliśmy tatę na działkę. "Wyżyłam się" zrywając wielkie soczyste wiśnie i obcinając winogronowe "liany", które bardzo sobie upodobały wisienki. Dosięganie do odległych owoców i ich zrywanie stojąc na chyboczącej się drabinie było najwspanialszą medytacją "tu i teraz" - żadnego multitaskingu, skupiałam się tylko i wyłącznie na tej jednej wspaniałej czynności. Sok ciekł po rękach :-)

Wracałam obwodnicą, bo przejazd kolejowy był zamknięty. W nagrodę otrzymałam zapierający dech w piersiach zachód słońca (zdjęcia tego nie oddadzą, niestety)!

czwartek, 12 lipca 2018


Następna podróż za nami, następna podróż nie tylko w nowe miejsca, ale również do siebie i w relacje z innymi. Następna podróż, która trwała za krótko, żeby nasycić duszę i umysł przepięknymi dziełami natury... W ostatni dzień w Irlandii przez przypadek dowiedzieliśmy się o wysokich klifach morskich za miejscowością Donegal, blisko granicy z Irlandią Płn. (ponoć nie ma przypadków) - pojechaliśmy tam dość późno, jechaliśmy prawie dwie godziny, potem do domu wróciliśmy po 23:00, ale na prawdę było warto, na tysiąc, na milion procent!!! Brak mi słów do opisywania tych cudów, powiem tylko, że właśnie taką Irlandię sobie wyobrażałam myśląc o niej przed wyjazdem, a czego przez cały tydzień tam nie znalazłam, dopiero w ten ostatni dzień - zielone łagodne zbocza, które schodzą do oceanu, a ten ocean nie ma granic, jest wielką cudowną mieniącą się przestrzenią, która rozciąga się bez końca...., ach... nawet teraz, gdy o tym piszę, to robi mi się błogo w sercu.... Te klify są wysokie, a bezkresny ocean może napawać trwogą, ale ja czułam się tam cudownie, spokojnie, błogo, zrelaksowanie, mogłabym tam siedzieć w bezruchu i kontemplować.... Czułam jedność z wszechświatem, a moja dusza była blisko stwórcy. W tylu pięknych miejscach byłam wcześniej, ale nigdy nie miałam takiej pewności jak tutaj, że bardzo chcę tam wrócić, pochodzić porządnie po tamtejszych górach i ponapawać się maksymalnie tymi widokami... Dawno nie odczuwałam takiej tęsknoty za miejscem. Na szczęście mam je w sobie i już na zawsze będę je miała i jestem za to bardzo wdzięczna.








Zdjęcia nie oddadzą w pełni ducha tego miejsca.


Jestem zmęczona i powinnam już spać, więc zacytuję tu jeszcze tylko mojego ulubionego Oscara Wilde'a, który nota bene był Irlandczykiem:

"We are all in the gutter, but some of us are looking at the stars" - w mojej wolnej interpretacji:  "wszyscy mamy jakieś problemy (dosłownie "leżymy w rynsztoku", ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy". Ach, jak ja lubię patrzeć w gwiazdy:-).


A do kontemplacji lub medytacji nadaje się taka muzyka:


środa, 11 lipca 2018


28.06. – 11.07.2018 Wielka Brytania, Irlandia
Streszczenie :)

28.06 czwartek – London Stansted, Liverpool Street, dojazd do pracy naszego hosta z Couchsurfingu Ghislain na Old Street (Shoreditch), zostawiłyśmy tam bagaże i prawie godzinę jechałyśmy metrem do Kew Gardens - było warto, Natalia była zachwycona. Było gorąco i wilgotno, ale bardzo ciekawie i pięknie, szczególnie w palmiarniach. Czysty zachwyt nad niesamowitymi roślinami! 
Podziwiałyśmy też architektonicznie piękny zabtykowy pawilon i chodziłyśmy w koronach drzew :)
17:00 zameldowałyśmy się pod firmą Ghislain'a, przejazd do domu w Forest Hill, rozgoszczenie się, wyjście do Sainsbury’s na zakupy, a po drodze odebranie Rafała i Zuzi ze stacji.
Wspólna kolacja.

29.06 piątek – Całodniowe zwiedzanie i co chwilę zachwyty :-) London Bridge – Sky Garden – Borough Market (fish and chips, indyjskie jedzenie) – spacer wzdłuż Tamizy – Tower Bridge przez most i powrót obok Tower do stacji metra Tower Hill – Houses of Parliament – spacer do National Gallery – oglądanie obrazów, Trafalgar Sq, flagi malowane kolorową kredą przez Polaka – Picaddilly Circus i największa, siedmiopiętrowa księgarnia Waterstones’, gdzie w przyjemnym chłodku odpoczęliśmy przy sconesach i herbatce - spacer do Buckingham Palace przez St. James’s Park – jedzenie w Pret-a-Manger koło teatru – dziewczyny na musicalu Wicked, a my wtedy chillout w St. James’ park ze szczurami, kokoszką zwyczajną (ang. moorhen, która dziobnęła mnie w palec u stopy) i wiewiórkami – powrót wieczorem autobusem. 

30.06 sobota 
Na 11:00 zawieźliśmy Nati do Pinapple Studio w Covent Garden na zajęcia z baletu, a my z Zuzią spędziłyśmy chwilę w wielkich sklepach M&M i Lego - wielki konsumpcjonizm, szczególnie w M&M. Spacerek po Chinatown z przerwą na tajską herbatą, moja była z matchą – błeeee. Po zajęciach Natalii przejazd do Greenwich, gdzie odbywał się festiwal jedzeniowy (nie wiedzieliśmy, ale nie omieszkaliśmy spróbować przepysznych kanapek na ciepło z Ameryki Płd., na specjalnej mące), i gdzie umówiliśmy się z Peterem and Jannette i oczywiście z Ghislain, który uczył nas jak chodzić po linie (slackline) w parku, potem wejście na wzgórze z Planetarium, podziwianie pięknego widoku przed nami, a następnie przejazd do domu Thibaut i reszty na płn. Londynu na super sympatyczną imprezę z przepysznym jedzeniem. Towarzystwo było iście międzynarodowe, a Thibaut jest epidemiologiem i w związku z tym spędza dużo czasu w podróży, szczególnie do Afryki.

1.07. niedziela - spotkanie o 12:00 z moimi koleżankami z grupy rozwoju na FB - Isabelle i Susan z mężami na Borough Market – przejście wzdłuż rzeki do Tate Modern – obok Shaekspeare Globe Theatre i portretu Szekspira, bardzo klimatyczne miejsce, wąskie uliczki, małe kafejki, obiad w Tate Modern, potem zwiedzanie sztuki współczesnej, przejście mostem do St Paul’s Cathedral i przejazd metrem na Oxford Street (świątynię konsumpcjonizmu), gdzie Natalia dostała prawie że rozstroju nerwowego (H&M, Primark), kiedy ja spokojnie się relaksowałam w M&S cafe, po zamknięciu sklepów – przejazd do Bethnal Green i przejście do Shoreditch High Street, po drodze czuliśmy się jak w Indiach, wszędzie na chodniku były wielkie rodziny hinduskie w swoich tradycyjnych ubraniach (obok był festiwal hinduski), to było niesamowite! Spotkanie z Ghislain i przejście do Bricklane, spacer po okolicy pełnej rysunków/malowideł na ścianach – zawitaliśmy do wielkiego komunalnego ogrodu, z poukrywanymi przytulnymi ławkami zrobionymi z czego się da, małymi altnakami i wielką sceną z tańczącymi przed nią ludźmi - trochę dziwnie się tam czuliśmy....Potem przejście do Whitechapel – street food by Pakistani/Indians, metro nie działało, więc przeszliśmy do Stacji Shadwell resztką sił… - kolacja w domu, a po kolacji Ghis opowiadał od swoim domu we Francji i rodzinie częstując nas lokalnymi nalewkami, a potem robił zdjęcia nieba z pomarańczowym Marsem.

2.07 Poniedziałek  – pobudka 4 rano, autobus x 2 do Liverpool Str – expres do Stansted i samolot do Dublina opóźniony o godzinę, potem "cyrki" z wynajmem samochodu, musieliśmy dzwonić do banku, aż w końcu w porze lunchu, a nie rano, tak jak to miało być pierwotnie – zaparkowaliśmy w przepięknym nowoczesnym Convention Hall, przeszliśmy wzdłuż rzeki zjadając po drodze pyszne sałatki z bogata wkładką. Dublin był piękny i pusty, szeroka promenada wzdłuż rzeki, piękny most w kształcie harfy....Przeszliśmy długą i znaną ulicą do Trinity College, którego wygląd nas trochę rozczarował, potem Temple Bar z pubami irlandzkimi, w których dosłownie śmierdziało piwem, dlatego wylądowaliśmy w sieciowej kawiarni, ale bardzo przytulnej, gdzie trochę odpoczęliśmy, żeby w końcu dojść do zamku, który już był zamknięty, ale dookoła było cicho i bardzo przyjemnie. W drodze z powrotem zaszliśmy do parku, gdzie stoi statua Oscara Wilde’a - bardzo mi się tam podobało. Nie miałam pojęcia (zapomniałam), że tylu znanych pisarzy i poetów angielskich pochodziło z Irlandii! Wilde, Barnard Shaw, Yeats, oczywiście James Joyce...
Wieczorem, po zakupach w Lidlu, dwugodzinny przejazd do naszej przepięknej cudownie zielonej i oddalonej od wszystkiego wsi Dernacartha:-).

3.07 Wtorek – po leniwym śniadaniu i pozachwycaniu się irlandzkim cottage'm, w którym mieszkaliśmy, pojechaliśmy do uroczej nadmorskiej miejscowości Strandhill, gdzie podziwialiśmy ocean i plażę, poszliśmy na długi spacer wzdłuż plaży, a po powrocie zdziwiliśmy się, że plaży nie ma, bo pojawił się przypływ.

4.07 Środa –  przereklamowane Klify Moheru, a potem czarujące Gallway z muzyką na każdym kroku, a w szczególności z 11-osobowym zespołem Gallway Street Club :-).

5.07 Czwartek – chodzenie po wsi, a potem wizyta w Ballina (cały czas czytałyśmy z Natalią książkę "Conversations with a friend", kupioną przez mnie w Londynie w marcu (autorstwa Irlandki Sally Rooney (nawet nie wiedziałam!), której rodzice mieszkali właśnie w Ballinie). Oprócz tego, że ta miejscowość jest irlandzką stolicą łososia i ma irlandzki odpowiednik sklepui Primark, gdzie Zuzia zakupiła trzy koszulki, niczego ciekawego tam nie ma. Za to parę kilometrów dalej, w pięknej nadmorskiej miejscowości Enniscrone jest chyba największa plaża, jaką kiedykolwiek widziałam w życiu. Było cudowne światło zniżającego się słońca, które nieziemsko odbijało się w wodzie i mokrym piasku. Robiliśmy śmieszne bumerangi i zdjęcia. Czułam się tam cudownie!

6.07 Piątek – przejazd przez badzo ładne miasteczko Westport, po drodze do najcudowniejszej The Achill Island, gdzie czułam się jak w Skandynawii – po drodze ciepłe kanapki w Mallaranny z  przpeięknymi widokami i krową na plaży po drugiej stronie ulicy. Na przecudnej wyspie Achill - jeszcze cudowniejsza plaża w Keem Bay – rewelacyjne widoki na zatokę i góry, potem przejazd wśród owiec do Golden Beach i Dugort - wszędzie białe domki, zielona obfita trawa, złoty piasek i niebieściasta woda.

7.07 Sobota – małe zakupy w Ballaghadereen (Mark powiedział nam o specjalnej czekoladzie Cadbury, którą można kupić tylko w Irlandii), a potem znowu Galway na życzenie dziewczyn – przejście z jednego końca miasteczka wzdłuż rzeki do drugiego, gdzie znaleźliśmy bardzo angielsko wyglądającą herbaciarnię, w zabytkowej kamienicy z patio, gdzie raczyliśmy się przepyszną ziołową herbatą i pysznym ciastem. Wracając w Westport przejechaliśmy obok statuy znanego gitarzysty Rony Gallagher’a.

8.08 Niedziela – okolice, Eagle’s Fly, Strandhill, Mullaghmore – plaża w łódkami, Bundoran - tłumy, Donegal, aż wreszcie Donegal’s cliffs – najwspanialsze, zapierające dech w piersiach Slieve League  z zielonymi zboczami gór – moje wyobrażenie i uosobienie Irlandii :-). Mogłabym się tam rozpłynąć w tej bezkresnej przestrzeni nieba i wody...., ale o tym w następnym wpisie :-)

9.08 Poniedziałek - przejazd do Shannon i odlot do Bristolu. Odebrał nas Miles. Lunch i długi spacer do pałacyku i parku wokół, gdzie był bardzo przyjemny cień i "chłodek". Potem wielka kolacja z deserem, jak to zawsze u Jackie i Miles'a. Nocny spacer po ich okolicy.

10.08 Wtorek - długi spacer wzdłuż kanałów w Bristolu i okolicy (Millenium, Katedra). Przypominało mi się moje życie w tym mieście dwadzieścia lat temu....