Życie jest drogą, wieczną podróżą, a moje to już w ogóle.....;-)
Ostatni weekend znowu spędziliśmy w podróży, ponad 1000 km w samochodzie... Odwiedziliśmy przyjaciela i zawieźliśmy Natalię do niemieckich koleżanek, z którymi ma chodzić do szkoły w tym tygodniu. Jeszcze w środę byliśmy w Anglii, a w sobotę już w Niemczech.
Nic dziwnego więc, że dzisiaj ciężko było wstać rano do pracy i ciężko skupić się na pracy. Pod koniec dostałam już prawie klaustrofobii i chciałam jak najszybciej wyjść z biura. Wyszłam później niż chciałam, z powodu złośliwości rzeczy martwych i niezałatwienia przez to dwóch spraw. Bardzo miłym akcentem było to, że nasz firmowy agent ubezpieczeniowy podarował mi dzisiaj książkę ze specjalną dedykacją :-). Spotkaliśmy się kiedyś na spotkaniu autorskim z Krajewskim, które prowadziła autorka poniższej książki (i jego dobra znajoma).
Pojechałam do rodziców, dojechał Rafał, naprawił oświetlenie w kuchni, i potem zawieźliśmy tatę na działkę. "Wyżyłam się" zrywając wielkie soczyste wiśnie i obcinając winogronowe "liany", które bardzo sobie upodobały wisienki. Dosięganie do odległych owoców i ich zrywanie stojąc na chyboczącej się drabinie było najwspanialszą medytacją "tu i teraz" - żadnego multitaskingu, skupiałam się tylko i wyłącznie na tej jednej wspaniałej czynności. Sok ciekł po rękach :-)
Wracałam obwodnicą, bo przejazd kolejowy był zamknięty. W nagrodę otrzymałam zapierający dech w piersiach zachód słońca (zdjęcia tego nie oddadzą, niestety)!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz