niedziela, 23 września 2018

Tak sobie zamarzyłam przez chwilę, że nie muszę jutro iść do biura, bo jestem w średnim nastroju i proszę spełniło się bardzo szybko... Wstałam szybko sprzed komputera i nawet nie zauważyłam, że mi noga zdrętwiała, stanęłam krzywo i....ból potworny..... Spuchnięcie....Modlę się, wizualizuję, słucham mantry uzdrawiającej, żebym mogła szybko być "na chodzie", bo chcę być przy tacie w jego ostatnich chwilach.... Was też proszę o modlitwę.... Jak to powiedziała Beatka: "człowiek w trudnej sytuacji musi być w dobrej kondycji". Ja też. Przez moment przeszła mi myśl, że w tym moim małym bólu identyfikuję się z cierpiącym tatą i jestem za to wdzięczna....Jeszcze ten deszcz, który głośno stuka w parapet i nie jest przyjemny dla mojego ucha... Serce pęka i łzy się leją, kiedy widzę tatę w tak strasznym stanie - dziś nie spał, kiedy przyszłyśmy z mamą, ale kontaktu prawie żadnego... Co on myśli, co on czuje tam w środku? Czy jest świadomy, czy otępiony lekami uspokajającymi? Myślę, że chciałby móc coś powiedzieć, pożegnać się... Powiedziałam mu, że jak nie będzie już miał więcej siły, to żeby się nie martwił, że może odejść....Przeżywam już żałobę, czytam tę książkę i trochę pomaga... Szkoda mi tylko, że tak łatwo wytrącam się z równowagi, szczególnie tak wpływa na mnie zachowanie Zuzi, która najchętniej żyłaby ciągle w świecie wirtualnym, a od lekcji i nauki angielskiego do egzaminu uciekłaby jak najdalej.... Choć w sumie dzisiaj rano miała rację: wiozłam ją na urodziny i mówię, żeby podziwiała i zauważała otoczenie, zamiast wgapiać się w telefon, a ona na to, że nie podobają jej się brzydkie zaniedbane budynki i niepasujące do niczego reklamy/bilbordy. Rozumiem Agnieszkę Maciąg, która pisze, że lubi piękno i pozytywne wrażenia estetyczne, gdyż wprowadzają człowieka na wyższe wibracje, jest on wtedy bardziej radosny i zmotywowany, życie jest wtedy po prostu piękniejsze :-).  


W czwartek już nie było tak dobrze.... Ordynator postanowił odłączyć leki sedacyjne i przeciwbólowe i tata ewidentnie cierpiał.... Jak przyszłam do niego, to na szczęście już mu podali jedne, bo pielęgniarki widziały wyraźnie, że go boli i zawołały innego lekarza, żeby zlecił te leki. Bardzo to przeżyłam... poszłam z Rafałem na spacer pod las i płakałam z powodu tego cierpienia, tego, że ktoś za ciebie decyduje o tym, czy masz cierpieć, czy nie, i z powodu tego ubezwłasnowolnienia i bycia więźniem swojego ciała..... Na drugi dzień, po rozmowie z lekarzem, okazało się, że chcieli, żeby tata był przytomny dla rodziny, żeby był z nim kontakt. Ten kontakt i tak był ograniczony, a polegał na próbach pozbycia się rurki do oddychania, drganiach mięśni, ściskaniu ręki (to akurat było pozytywne), ale również tata dwukrotnie kiwnął głową, kiedy do niego mówiłam, kilkakrotnie poruszał ramionami, kiedy prosiłam, żeby je rozluźnił i odprężył i zdziwił się mimiką twarzy (tak samo jak robił to wcześniej, kiedy był "na chodzie") kiedy mu opowiadałam, co u Zuzi i Natalki. Tak bardzo chciałam, żeby wyjęli mu tę rurkę i zamiast tego włożyli do tchawicy, tak jak wcześniej planowali, ale nie zrobią tego ze względu na słaby stan. Co czuje człowiek, który cierpi, ale nie może nic powiedzieć? Nie może ruszyć głową, podrapać się, gdy swędzi, przetrzeć oka, itp.... Żałuję, że nie mogłam być tydzień temu, jak mu jeszcze odłączali respirator i mówił. Robili to rano, ale ostatnio mama się załapała jeszcze na godzinę, choć już wtedy, pod koniec, tata miał coraz mniej sił. Dziś, kiedy przyszłyśmy, nie wiadomo było, czy spał, czy nie, ból sygnalizował ściskaniem oczu... Wyglądało jakby czuwał...potem na szczęście zasnął głębiej.

Czytam "Możesz odejść, bo Cię kocham" i oswajam śmierć... Płaczę na historiami innych, tak pięknie opisanymi i płaczę nad tatą i mamą i wciąż sobie nie wyobrażam tej pustki, która niedługo nadejdzie, szczególnie dla mamy, po 53 latach... Nie przeczytałam jeszcze całej tej książki, ale już wielokrotnie przewijały się słowa o tym, że byłoby nam o wiele łatwiej odchodzić, gdybyśmy żyli w większej wspólnocie,  gdybyśmy czuli się związani z większą całością, z naturą, z innymi ludźmi, bo przecież wszyscy jesteśmy tacy sami... A tymczasem kapitalizm stworzył kult jednostki, która nie wystarczy, że jest, ale musi jeszcze ciągle coś osiągać...Zapominamy, że miłość i współczucie są najważniejsze...

Ta książka jest najlepszym "poradnikiem" życia. Uczy, żeby żyć dobrze z innymi. żeby nie bać się okazywania emocji, mówi, żeby w pełni przeżyć rozpacz i ból, bo tylko wtedy one przeminą. 

"Życie nigdy się nie kończy, ono jest za nami i przed nami, nie ma kresu. Nie my mamy życie, ale ono ma nas; odczuwam to głęboko, gdy idę przez labirynt w ogrodzie i czuję, że jest, jak płynie we mnie, z niewyczerpanych pokładów".

"Umierając, nie możemy wziąć ze sobą nic z tego, co otrzymaliśmy. Możemy zabrać tylko to, co sami daliśmy".

"Śmierć jest naturalnym procesem; jest nieunikniona i trzeba ją akceptować, jako taką w ciągu całej naszej drogi tu, na ziemi. Śmierć to tylko zmiana starego zużytego ubrania, a nie jakiś ostateczny koniec. Nikt nie może przed nią uciec, dlatego nie znajduję powodu, dla którego należałoby się niepokoić."

"Jestem życiem. Ja i życie to jedno. Jak więc mogę stracić życie? Jak mogę stracić coś czym jestem?To niemożliwe". 

Wczoraj jeszcze obejrzeliśmy bardzo piękny i poruszający film o polskich Żydach urodzonych w przedwojennym Wrocławiu, o ich losach, o tułaczce po świecie, o ich niezwykłej niezłomności.... Wszyscy, oprócz profesora Sterna, nadal żyją, mają ponad 90 lat, są pogodzeni z życiem... Pięknie zrobiony film ze świetnie pasującą muzyką - przepiękny dokument, w którym jest Wrocław, historia i przede wszystkim LUDZIE. 

środa, 19 września 2018


Jest taka piękna letnia pogoda! Staram się wyjść do lasu codziennie, żeby choć przez chwilę  "uziemić" się, zachwycić drzewami, powietrzem, ciepłem, poprzytulać się do drzew, naładować się zieloną energią natury... Przyjeżdżam ostatnio do domu zazwyczaj krótko przed zachodem słońca (po pracy i wizycie w szpitalu), więc śpieszę się bardzo, żeby jeszcze zobaczyć te cuda w świetle dziennym. Dzisiaj już nie zdążyłam, ale wyszłam chociaż wyrzucić śmieci, żeby poodychać tym ciepłym wieczorem...

Wczoraj było mi ciężko na duszy... Jeszcze Zuzia nie dojechała do mnie na czas, bo była awaria tramwajów i zgubiła się w miejscu, w którym była pierwszy raz w życiu, ale idąc za tłumem w końcu znalazła drogę (ale na tańce niestety się spóźniła); Natka też miała ciężki dzień... Ale nie odpuściłam sobie półgodzinnej przejażdżki rowerem po lesie, a potem zumby (na szczęście było w miarę "lajtowo"). Gdy tylko przestałam jeść po ajurwedyjsku, waga się (trochę) podniosła.

Dzisiaj tatuś spał spokojnie, kiedy przyszłam i wyglądał tak, jakby zaraz miał się obudzić po zdrowym śnie i wstać. Mówiłam mu do ucha słowa podziękowania za całe życie, za to co mi dał, za to jak mnie wychował, za to czego mnie nauczył, za to co mi wyjaśniał i pokazał... To było  w pewnym sensie pożegnanie, a potem trzymałam ręce na jego sercu i głowie i wysyłałam mu reiki. Ruszał się, głębiej oddychał, serce biło mocniej - reagował. W sumie to przecież nieraz jego stan się pogarszał i wychodził z tego! Nadzieja umiera ostatnia...

Kupiłam za grosze "Szczęście - poradnik dla pesymistów". Według autora i wielu osób, z którymi rozmawiał lub o których filozofii czytał - szczęście to "zaakceptowanie własnej bezbronności, czerpanie radości z niepewności, odpuszczenie sobie pozytywnego myślenia, oswajanie porażek, a nawet nauka doceniania śmierci. (...) Aby być autentycznie szczęśliwym, musimy tak naprawdę być gotowi, by doświadczać więcej negatywnych emocji  - lub, w zupełnej ostateczności, by przestać tak zaciekle przed nimi uciekać." Czyli akceptować to, co przynosi los, nie walczyć z czymś, na co nie mamy wpływu...

Dziękuję Wam, Beatko, Marto i Asiu za podtrzymywanie mnie na duchu. Jesteście bardzo mądrymi i pięknymi duszami :-)

niedziela, 16 września 2018

"Zmiana dotychczasowego porządku jest rodzajem próby, a to działa uzdrawiająco. Wydaje nam się, że wystarczy tylko pomyślnie ją przejść, przezwyciężyć problem. Ale problemów tak naprawdę nie da się rozwiązać. Raz jest dobrze, chwilę później nasz świat się rozpada. Potem znów jest dobrze, i znów się wszystko wali. Uzdrowienie płynie ze zgody na taki stan rzeczy - ze zgody na upływ czasu, na cierpienie, ale także na poczucie ulgi, na radość i na żal. 

Kiedy nasz świat się rozpada i nagle stajemy w obliczu niewiadomego, jest to moment próby. Należy wówczas zatrzymać się, nie usiłując niczego definiować. Istotą podróży duchowej nie jest szukanie nieba czy jakiejś krainy szczęśliwości. Właśnie tego rodzaju oczekiwania sprawiają, że wciąż jesteśmy nieszczęśliwi. (...) Sens swoich poczynań rozumiemy dopiero w chwili, kiedy tracimy grunt pod nogami. Możemy wykorzystać tę sytuację na dwa sposoby: żeby się przebudzić albo żeby zapaść w głęboki sen. Właśnie wtedy, pozbawieni oparcia, możemy odnaleźć siłę, która pozwoli nam odkryć w sobie dobro i troszczyć się o tych, którzy naszej troski potrzebują.

Jak zatem pracować ze swoim umysłem, gdy stajemy wobec wyzwania? Zamiast załamywać się i odrzucać to, czego doświadczamy, możemy pozwolić uwolnić się energii tkwiącej w emocjach towarzyszących naszym przeżyciom, by mogła przeniknąć w głąb, aż do serca.(...). To ścieżka współczucia - podążając nią pielęgnujemy w sobie odwagę i życzliwość."

Jakoś nagle przypomniało mi się o tej książce. "Nigdy nie jest za późno - jak czerpać siłę z przeciwności losu" autorstwa Pemy Chodron, którą niedawno wydało "Zwierciadło". Kiedyś przeczytałam jej inne książki i bardzo dobrze je wspominam, gdyż w wartościowy sposób pisze ona  o radzeniu sobie z życiem. 
Znalazłam taką muzykę i mogłabym jej tak słuchać, siedzieć w bezruchu i zagłębiać się w swoim smutku. Obudziłam się nad ranem o 2:52 widząc przed oczyma twarz taty. Od piątku tata śpi, nadziei coraz mniej i i chyba jednym z najgorszych przeżyć jest oglądanie go w takim stanie z wkłuciami i rurkami, niegojącymi się ranami po wkłuciach... Dziś lekarz wybudził na chwilę tatę, dwa razy kiwnął głową na to co mówiłam, ale ogólnie mało kontaktował, jak otworzył oczy, to patrzył w jeden punkt, może też za krótko czekaliśmy na jego obudzenie się, a nie chcieliśmy też, żeby cierpiał będąc bez znieczulenia, więc po 40 minutach lekarz z powrotem włączył leki sedacyjne. Gdy je włączył to tata jeszcze przez chwilę jakby coraz bardziej się rozbudzał, ale potem zaczęły one działać. Jeszcze w czwartek mówił do mamy, był bez rurki do oddychania, ale wytrzymywał tylko 4 godziny, na szczęście jak mama przyszła, to jeszcze przez godzinę mógł mówić. Pielęgniarka w piątek mówiła, że rozmawiała sobie z nim rano, że go boli, że niewygodnie...tzn. ona pytała, a tata kiwał głową. Co on biedny myślał i czuł uwięziony w swoim chorym ciele? Myślę, że nie chciałby żyć w takim stanie, bez możliwości wykonania podstawowych czynności samodzielnie, co było jego największym marzeniem jeszcze w piątek tydzień temu, kiedy wylądował na SORze, a potem na oddziale w szpitalu...Biedny, biedny tatuś, sercem mi pęka widząc go w takim stanie... Próbowałam wizualizować, afirmować, ale nie umiem tego jeszcze tak dobrze, nie umiem się odciąć od obecnej sytuacji... patrzę teraz na zdjęcie, które mu zrobiłam trzy tygodnie temu, gdzie prosiłam, żeby się uśmiechnął i wydaje mi się, że ten tata na zdjęciu i tam na łóżku to dwie różne osoby...

piątek, 14 września 2018

Smutno, smutno, smutno.... Przed oczyma twarz taty wykrzywiająca się od cierpienia... Tak się cieszyłam w środę, że tata był wybudzony jak przyszłam do niego. Kiwał głową w odpowiedzi na moje pytania. Próbował sobie wyjąć rurkę z buzi. Próbował się podciągnąć/usiąść. Ale to co mówią lekarze jest okrutną prawdą. Każdy samodzielny oddech to straszny wysiłek dla coraz to słabszego serca. Wczoraj lekarz powiedział, że jak mamy coś jeszcze do przegadania, to żeby to szybko zrobić, bo oni robią, co mogą, przeciągają linę na swoją stronę, ale kostucha już czeka... Dziś wyszłam wcześniej z pracy, tato obudził się jak się przywitałam, rozmawiałam z nim, ale potem tak strasznie cierpiał........ Jaki jest tego sens???

Jaki jest sens tego, że przedwczoraj samochód śmiertelnie potrącił ukochaną panią polonistkę Zuzi 
i jej klasy, kiedy rano przekraczała ulicę na rowerze w miejscu do tego przeznaczonym? Polonistkę, która widziała ludzi w swoich uczniach, widziała w nich dobre strony, a nie złe, dyskutowała z nimi o życiu i po prostu była dla nich bardzo dobra i serdeczna. Nie pojawiła się na ich lekcji we wtorek i ktoś nagle znalazł informację w internecie o wypadku o 7-mej rano. Były tam zdjęcia jej niebieskiego roweru, kolorowych okularów i butów. Wczoraj zostało to potwierdzone. Dziękuję Pani Jarosławo, że mogłam Panią poznać i porozmawiać, dziękuję za to, że wierzyła Pani w swoich uczniów, dziękuję za to, że była Pani takim wspaniałym Człowiekiem i Nauczycielem. I taka ogromna szkoda i pustka, że już Pani z nami nie ma w swojej cielesnej postaci.  Wciąż nie mogę w to uwierzyć....


poniedziałek, 10 września 2018

W piątek rano tata zasłabł - mama zadzwoniła do mnie w panice, co robić, ja szybko na 112, co w sumie było trochę bez sensu, bo jakby tata był nieprzytomny, to pani dyspozytorka mówi, co wtedy robić. Karetka przyjechała bardzo szybko. Kazali za godzinę dzwonić na 112 i pytać, w którym szpitalu będzie. Potem jazda na SOR do tego szpitala i czekanie, bo nie można odwiedzać tych, którzy są w strefie czerwonej, czyli bezpośredniego zagrożenia życia. Po jakimś czasie tata zadzwonił do mamy. Udało się wejść do tej strefy i go zobaczyć. W masce z tlenem, ale siedzi i mówi, choć od rana już mu coś w gardle przeszkadzało. Kazał jechać po rzeczy do domu. Mama w pięć minut spakowała co trzeba, jeszcze tata dzwonił i mówił, żeby jeszcze wziąć ładowarkę i płyn do czyszczenia okularów. Kiedy wróciłyśmy do szpitala to właśnie wjechał do pokoju na oddziale. Zjadł obiad z pomocą mamy, cieszył się, że mógł zobaczyć Marka. Chciał, żeby ktoś był z nim, mama pojechała do domu, został Marek, a ja przyjechałam po Zumbie ok. 19:00. Gdy tata jadł kolację to był bez tlenu i na chwilę "odleciał" - potem był jakby w półśnie i co jakiś czas chciał zdejmować maskę z tlenem. Oddychał ciężko, i ta maska jeszcze to utrudniała. Biłam się z myślami, czy zostać z nim do rana i pilnować, żeby nie zdejmował maski na dłużej. O wpół do pierwszej w nocy wymiękłam, po zapewnieniach pielęgniarki, że będzie zaglądać do taty. Położyłam się w domu i była to najgorsza noc w moim życiu. Chyba walczyłam tak samo jako tato, który o 2:30 zaczął się dusić, gdyż dostał obrzęku płuc. 

W sobotę wieczorem, po całym dniu w szpitalu nie mogłam być sama, łaknęłam bliskości kochanych osób. Wdzięczność, że miałam się do kogo przytulić. Poszliśmy na spacer, a potem włączyliśmy film, podczas którego przysnęłam.

Nigdy nie myślałam, że będę oglądać swojego rodzica w takim stanie - na oddziale intensywnej terapii, w sedacji, z rurkami w gardle, nosie, szyi, rękach.... Wielki smutek, łzy, wyrzuty sumienia, rozmyślania o życiu i śmierci, modlitwy, wspomnienia, brak chęci do czegokolwiek.... Dziś tato dostał mniej tych leków do sedacji, więc już otwierał oczy i poprosił mamę o picie. Chyba jeszcze gorzej widzieć człowieka, kiedy przez te wszystkie rurki nie może nic powiedzieć, nie może się ruszyć, nic nie może, tylko cierpi z tego powodu...

czwartek, 6 września 2018


Wczoraj zakończyłam siedmiodniowe oczyszczanie na specjalnej lekkiej diecie i przyprawach, bez nabiału, cukru, glutenu (tylko małe ilości płatków orkiszowych) o wodzie i herbatkach ziołowych. Ach, już zaczynałam mieć wizje ciastek z kremem i kawy :D

To był mój pierwszy raz i już wiem, że żeby osiągnąć pełny cel jednak na 1000% nie powinno się wtedy pracować, najlepiej nie mieć rodziny i chorych rodziców;). Podczas tego oczyszczenia ciała z toksyn miał się też oczyścić umysł, a chociaż zregenerować... Miał być lajcik, nieśpieszenie się, dużo relaksu i spacerów. Nie udało mi się tego zrobić. Spacery jak już były, to z zegarkiem w ręku. Snu było mniej niż zazwyczaj, gdyż rano było godzinne gotowanie trzech posiłków na cały dzień, a potem w domu jeszcze przygotowywanie kolacji, której dwa razy nie ugotowałam, bo już było za późno... Z długim moczeniem się w wannie też się nie wyrabiałam, bo raz nie było gorącej wody w kranie (zorientowałam się dopiero jak już wsypałam sól i sodę), a drugim kolejka do łazienki i znowu było za późno... Relaksu też nie było bo ciągle w ruchu, sprzątanie, pomaganie tacie, jeżdżenie na badania, zebranie w szkole - samo życie...!

Najbardziej namacalną korzyścią jest spadnięcie z wagi o dwa kilogramy :D. I to że czasami czułam dużo wibrującej energii w ciele.




niedziela, 2 września 2018


"Oczyść swój umysł

Boska miłość wypełnia moją duszę. Boskie prawo jest moim prawem. W moim życiu panuje boska harmonia. Boski pokój wypełnia moją duszę. Mogę podziwiać boskie piękno. Boska radość wypełnia moją duszę. Bóg prowadzi mnie na każdym kroku. Boskie światło oświetla moją drogę. Ufam, że w moim życiu będzie więcej miłości, prawdy i piękna niż w moich najśmielszych marzeniach. Wiem, że jestem napełniony wszelką miłością i hojnością."

Tę harmonię odczułam dziś siedząc dwie godziny na ławce w parku, wdychając cudowny zapach nagrzanego igliwia oraz napawając wzrok pięknym zielonym kolorem i drzewami dookoła. Gdy usiadłam na tej ławce, to prawie że zaniemówiłam z zachwytu. Czytałam sobie "Sztukę afirmacji" Murphy'ego (skąd pochodzi powyższy cytat) i podziwiałam widoki. Było mi naprawdę cudownie! :) Reszta rodzinki z dodatkowymi "córkami" pojechała na kajaki do Barda. Też im było cudownie.

Wcześniej pojechałam do rodziców ugotować im kitcheri z sałatką z kapustą kiszoną i rukolą - wykorzystałam przepisy z oczyszczania. Tata chce więcej takiego rodzaju jedzenia, a ja podziwiam mamę, że będzie dzielnie próbować tak gotować :-). Zjedliśmy razem,  a potem zadzwoniliśmy do cioci Broni i taty Rafała, bo mieli dzisiaj urodziny i imieniny.