niedziela, 23 czerwca 2019

















I znowu tyle czasu zleciało, a jak tak zajmowałam się życiem, że nie miałam możliwości pisać. Zauważyłam, że coraz trudniej przychodzi mi ubierać w słowa moje przemyślenia, przeżycia i odczucia. Bardziej czuję, niż ogarniam to umysłem i może dlatego później jakoś trudniej przelać to wszystko w słowa. Pomiędzy zachwytami mam chwile zwątpienia, smutku i lęku i ciągle trenuję swój umysł, żeby się temu nie poddać, ale niezadowolający skutek tych działań jeszcze bardziej mnie demotywuje. Mam przecież tyle powodów do wdzięczności, a jakoś nie mogę tak naturalnie się cieszyć życiem. Czasami ogarniają mnie bardzo katastroficzne myśli…
W czwartek były urodziny Taty. Pojechałam późno po pracy na cmentarz i chyba byłam tam jedyna. Siedziałam na ławce przed grobem i co jakiś czas lałam łzy, choć wieczór był tak piękny, spokojny i ciepły… Rozpraszał mnie grób obok mojego kolegi z pracy, zrobili tam niedawno pomnik i wstawili nawet jego zdjęcie… Bardzo mnie to rozpraszało… Chciałam myśleć tylko o tacie, a znowu pojawiało się pytanie dlaczego Marcin to zrobił… Stanowczo jestem przebodźcowana, za dużo dla mnie tych wszystkich codziennych wrażeń… Marzę o jakimś odosobnieniu w naturze…

Tak bardzo za nim tęsknię. Dzisiaj też, pierwszy Dzień Ojca bez ojca w fizycznej postaci…. Nie wybrzmiała jeszcze we mnie żałoba. Martwię się też zdrowiem mamy. Ech…

Tydzień temu weekend spędzałam w Kliczkowie na wyjeździe firmowym, który organizowałam. Obserwacje socjologiczne zachowam dla siebie. Zachwyciłam się miejscem, przepięknym zamkiem i ogromnym parkiem oraz soczystą zielenią dookoła. Żałowałam, że nie jestem tam z rodziną, tęskniłam za nimi… Program był napięty, ale udało mi się wyrwać na dwie godziny na pachnący masaż w zamkowym spa J. Czułam się po nim cudownie odprężona, lekka i radosna. Pani masażystka szkoliła się też w masażach ajurwedyjskich i to mnie bardzo ujęło. Według Ajurwedy moja Vata powinna być masowana regularnie, przynajmniej raz w tygodniu, żeby się "uziemiła"; niestety jest to nierealne...  
We wtorek byłam u Zuzi na ceremonii zakończeniu roku szkolnego, wcześniej w okręgowej komisji egzaminacyjnej sprawdzić jej egzamin i odwołać się (z polskiego). Wszystko to było bardzo emocjonujące.
Jak dobrze, że był wolny czwartek! Spałam z przerwami chyba przez cały dzień, tak bardzo byłam zmęczona. W piątek po pracy ogarnęła mnie niesamowita chęć, aby sięgnąć po książkę, która musiała czekać na tę chwilę kilka lat na półce. „Botanika duszy”, a w oryginale „The signature of all things” autorstwa Elizabeth Gilbert, wciągnęła mnie tak mocno swoim wspaniałym angielskim,  niesamowitą historią sprzed wieków i niespodziewanymi zwrotami akcji, że do teraz nie mogłam się od niej oderwać. Ach, jak mi tego brakowało! Tego całkowitego zanurzenia się w fascynującej opowieści i życia życiem głównych bohaterów. W tej książce jest wszystko co uwielbiam: historia, Anglia, podróże, rośliny, kwiaty, Kew Gardens, którymi zachwyciłam się rok temu, XIX-wieczne Stany Zjednoczone, niezależna wykształcona kobieta, odkrycia, języki obce, miłość i wiele odmian relacji międzyludzkich…. Wczoraj wprawdzie musiałam się od niej oderwać, ale zrekompensowałam to sobie podziwianiem na żywo ogrodu Danusi i Piotra oraz pobieraniem nauk od Danki i jej siostry Ewy, których to odwiedziliśmy po zawiezieniu Natalii na jej konkurs recytacji i poezji śpiewanej (w pobliżu). Ogród mają cudowny, a ja tak bardzo chciałabym mieć ich wiedzę na temat tych wszystkich pachnących i kwitnących roślinek. Potem pojechaliśmy jeszcze zobaczyć przepiękny pałac i park w pobliskim Bagnie, a potem po raz drugi do pałacu w Brzeźnie na lemoniadę. W tych miejscach można się było poczuć jak w innej epoce, albo nawet w innym kraju, pogoda była cudowna, a wszystko takie niezwykłe. Dzisiaj Natalia dowiedziała się, że oprócz wielkiego tomu wierszy Herberta i płyt z piosenkami Młynarskiego i Umer wygrała wczoraj również nagrodę pieniężną (!).  



wtorek, 11 czerwca 2019


Wczoraj Janusz Radek zaprowadził mnie do Romana Kołakowskiego. W Teatrze Polskim odbywał się koncert ku jego pamięci, a bilety kupiłam tylko z powodu Janusza. Po pracy wpadłam na 45 min do domu, bo już zaraz trzeba było wychodzić na koncert. Po całym dniu pracy czułam się tak, jakby to była następna rzecz do „odfajkowania” na mojej niekończącej się liście obowiązków. Jakże się myliłam! To był przepiękny spektakl muzyczny Teatru Piosenki z Krakowa z udziałem wielu znanych artystów związanych z Romanem Kołakowskim, podczas którego przeniosłam się do krainy cudnych dźwięków i słów. Wstyd przyznać, ale nie znałam jego twórczości. Nie wiem, jak to się stało. Pomiędzy piosenkami i układami tanecznymi wiersze Kołakowskiego cudownie czytał Jerzy Schejbal, który „spinał” całe przedstawienie. Wiersze i piosenki poruszały czułe struny w sercu. Janusz zaśpiewał „Nie umiałem kochać Cię” tak niesamowicie wzruszająco, że aż się chciało płakać… Następnym arcydziełem było wykonanie Magdaleny Kumorek (Modlitwa do Chrystusa) i Mirosława Czyżykiewicza („Bezduszny anioł”). Występował też K. Imiela, N. Sikora, P. Rubik i wielu innych – wszyscy charytatywnie. Piękny gest z ich strony. Żeby jechać do Wrocławia wykonać jedną tylko piosenkę! Byłam z Natalią, która była na warsztatach i u Kumorek i u Radka, jak również znała kilka innych osób zaangażowanych w to przedstawienie.

Roman Kołakowski był wybitnym artystą. Cześć jego pamięci!

niedziela, 9 czerwca 2019


Czas najwyższy podsumować ostatnie dwa tygodnie! Moja „zajętość” osiągnęła apogeum, tak że nawet przez chwilę nie pomyślałam o blogu. Zostałam rzucona w wir wydarzeń, który całkowicie mnie pochłonął…
Poprzedni weekend spędziłam z Zuzią w Londynie. Clue programu był koncert jej marzeń na stadionie Wembley, na którym nigdy wcześniej nie byłam. Wypuszczono dodatkowe bilety, Zuzia zapłaciła za siebie i za mnie, a lot w całości sfinansowałyśmy z punktów otrzymanych za używanie karty płatniczej Wizz Air, czyli był za darmo. Jedną noc spędziłyśmy u naszego znajomego z Couchsurfingu, u którego mieszkaliśmy w zeszłym roku, a jedną, po okazyjnej cenie, w hotelu blisko lotniska w Luton, tak aby bezstresowo dotrzeć na poranny lot do domu w poniedziałek. Londyn jak zwykle ma dla mnie urok, ale też ostatnio bardzo rzuca mi się w oczy tamtejszy ogromny konsumpcjonizm (zakupy wydają się być tam główną rozrywką), który, można powiedzieć, chyba napędza brytyjską gospodarkę. Ale też będąc tam zawsze zachwycam się tym niesamowitym porządkiem i ułatwieniami w codziennym życiu, niesamowitą infrastrukturą, informacjami wszędzie dookoła, tak żeby każdemu żyło się wygodnie i bez niepotrzebnego stresu.   No i ten piękny angielski! Ach… moje anglofilstwo zostało chwilowo zaspokojone. Po wczesnorannym przelocie spotkałyśmy się z Ghislain na śniadaniu w kawiarni koło Victorii. Wziął on naszą walizkę, a my wypuściłyśmy się na cały dzień na zwiedzanie tego, czego nie zdążyliśmy zobaczyć w zeszłym roku. Trochę zbłądziłyśmy w drodze do Muzeum Historii Naturalnej, ale przy okazji pozachwycałyśmy się pięknymi budynkami ambasad i kwiatami w ogródkach przed nimi. Naszym celem było zobaczenie wielkiego modelu księżyca, który wędruje po całym świecie, ale też chciałyśmy zobaczyć architekturę tego muzeum.  Aby dotrzeć do księżyca „zaliczyłyśmy” kilka ciekawych ekspozycji o ziemi i owadach. Potem na piechotkę do Hyde Parku, zahaczając o Harrodsa. W Hyde Parku pod drzewkiem koło jeziorka uczyłyśmy się geografii ;-), a potem przeszłyśmy kilka kilometrów w kierunku stacji Paddington. Po drodze zgubiłam bluzkę-narzutkę, za którą potem ganiałam prawie całą drogę, którą przeszłyśmy. Fajnie się biegło po Hyde Parku w upale ;-). Zastanawiałam się nad znaczeniem tego zdarzenia dla mnie, ale szybko uświadomiłam sobie, że przecież tak bardzo staram się być minimalistką, a w szafie mam drugą taką samą bluzkę, więc jedna w zupełności wystarczy ;-). Miś Paddington na dworcu trochę nas rozczarował małym rozmiarem i brakiem kolorów ;-). No i w końcu, ku uciesze Zuzi mogłyśmy wyruszyć na Wembley. To co tam zobaczyłam – te tysiące (psycho)fanek podobnie poubieranych trochę  mnie socjologicznie zaszokowało i zdołowało. Były dziewczyny z całej Europy, matki też ;-). Zastanawiam się tylko, dlaczego Zuzi się podoba taki mało wymagający muzycznie popowy gatunek muzyki, i to jeszcze z Korei. Ale tam zobaczyłam dziesiątki tysięcy takich dziewczyn i to w większości starszych od niej, które jeszcze przed wyjściem wykonawców wyśpiewały wszystkie ich piosenki i wypiszczały się tak, że musiałam zatykać uszy. To wyobraźcie sobie co było podczas koncertu (trzy godziny!). Wizualnie show niesamowity, super profesjonalnie przygotowany, z niesamowicie kolorowymi światłami, ogniem, sztucznymi ogniami i wieloma innymi atrakcjami. To naprawdę było na światowym poziomie, którego na żadnym wcześniej koncercie nie widziałam. Podziwiałam też wspaniałą konstrukcję stadionu, gdzie mieści się tak dużo osób, a wszyscy dobrze widzą. Poczyniłam bardzo ciekawe socjologiczne obserwacje i nigdy wcześniej nie widziałam swojej młodszej córki w takim zachwycie i pasji. 
Może czasami podczas naszych podróży, ale nigdy w szkole… Może uda mi się jeszcze raz polecieć do Anglii w tym roku, tym razem ze starszą, która wygrała stypendium na cztery tygodnie w szkole językowej w przepięknym, historycznym i bardzo ekologicznym miasteczku Totnes, w którym kiedyś spędziłam cudne dwa tygodnie J. Jestem tak wdzięczna za te wszystkie błogosławieństwa płynące w naszą stronę J.

W niedzielę Natalia występowała na „Debiutach” z Satanowskim i Katarzyną Groniec i gdy rozmawiałyśmy o tym wieczorem, to dowiedziałam się, że Rafał znowu czuje się źle. Siedział w domu przez ostatnie dwa tygodnie, rozkładało go podobnie jak przy grypie, najpierw myśleliśmy, że to rotawirus, a lekarka zasugerowała, że może złapał coś w Maroku. Od poniedziałku wieczorem miał bardzo wysoką gorączkę i dopiero dzisiaj „ożył”. Dzień w dzień jeździliśmy na badania i po lekarzach, dostał skierowanie na oddział chorób zakaźnych, ale tam nas lekko mówiąc „wyśmiali". Płakać mi się chciało, jak widziałam, jak on cierpi. Tylko gorączka i żadnych innych objawów. Przewertowałam dziesiątki stron o różnych chorobach zakaźnych i o tym co oznaczają poszczególne krwinki białe w rozmazie krwi. Badania wykluczyły poważne choroby zakaźne, ale dalej nie wiadomo, co było przyczyną (choć teraz to choroby dają wiele atypowych i niejednoznacznych objawów). Trochę się bałam, szczególnie w nocy, bo po doświadczeniach z tatą, wiem jak kruche jest zdrowie. Znowu doceniłam moje wszystkie błogosławieństwa i to że jestem zdrowa! Na szczęście dzisiaj jest już w końcu lepiej.  


W międzyczasie szorowanie mieszkania, bo mieliśmy wizyty trzech osób zainteresowanych jego kupnem i ostatnie zajęcia w szkole trenerów rozwoju osobistego (w tym zaliczenia ;-). Na profilaktyce zdrowia mieliśmy trzy różne przypadki osób, które niedomagają i musieliśmy napisać 10 zaleceń dla nich (żywieniowych i nie). Wczoraj przy obiedzie wspomniałam o gorączce Rafała, a Mariusz, który ma zdolności widzenia różnych subtelnych rzeczy zaczął „diagnozować” Rafała, mówiąc o rzeczach, które się zgadzały. Chyba jakoś go oczyścił, bo dzisiaj pytał się o jego zdrowie, akurat jak dostałam smsa, że temperatura zaczyna spadać, i powiedział, że jeszcze tylko dwa dni… ;-). Sama też czułam, że idzie ku lepszemu J. Po dzisiejszych bardzo ciekawych zajęć z działania mózgu i psychologii  ugotowałam wielodaniowy obiad i pojechałam na zumbę na plaży, na którą wyrywało się całe moje ciało po tylu godzinach siedzenia (wczoraj na szczęście jeszcze wieczorem wzięłam Zuzię na spacer do lasu). I podczas tej zumby czułam się tak fantastycznie, że nie zwracałam uwagi na upał. Wiał cudowny lekki wiatr i przez godzinę zatapiłam się w tańczonej medytacji, z uważnością wykonując każdy ruch, który dostarczał mi tylu endorfin i radości. Czułam się cudownie! Uwielbiam tańczyć J. To jest przecież takie naturalne! Pełnia szczęścia, byłam całą sobą tam i wtedy dając się porwać harmonii ruchów i energii muzyki. Wspaniały sposób na odstresowanie się, nie mówiąc już o pozbyciu się toksyn z organizmu ;-).

Ach, no i w międzyczasie, w tych minutkach pomiędzy, pochłaniałam najnowszą książkę Agnieszki Maciąg pod tytułem  „Miłość. Ścieżki do wolności”. O miłości do siebie J.