I znowu tyle
czasu zleciało, a jak tak zajmowałam się życiem, że nie miałam możliwości
pisać. Zauważyłam, że coraz trudniej przychodzi mi ubierać w słowa moje
przemyślenia, przeżycia i odczucia. Bardziej czuję, niż ogarniam to umysłem i może
dlatego później jakoś trudniej przelać to wszystko w słowa. Pomiędzy zachwytami
mam chwile zwątpienia, smutku i lęku i ciągle trenuję swój umysł, żeby się temu
nie poddać, ale niezadowolający skutek tych działań jeszcze bardziej mnie
demotywuje. Mam przecież tyle powodów do wdzięczności, a jakoś nie mogę tak
naturalnie się cieszyć życiem. Czasami ogarniają mnie bardzo katastroficzne
myśli…
W czwartek
były urodziny Taty. Pojechałam późno po pracy na cmentarz i chyba byłam tam
jedyna. Siedziałam na ławce przed grobem i co jakiś czas lałam łzy, choć
wieczór był tak piękny, spokojny i ciepły… Rozpraszał mnie grób obok mojego
kolegi z pracy, zrobili tam niedawno pomnik i wstawili nawet jego zdjęcie…
Bardzo mnie to rozpraszało… Chciałam myśleć tylko o tacie, a znowu pojawiało
się pytanie dlaczego Marcin to zrobił… Stanowczo jestem przebodźcowana, za dużo
dla mnie tych wszystkich codziennych wrażeń… Marzę o jakimś odosobnieniu w
naturze…
Tak bardzo za
nim tęsknię. Dzisiaj też, pierwszy Dzień Ojca bez ojca w fizycznej postaci….
Nie wybrzmiała jeszcze we mnie żałoba. Martwię się też zdrowiem mamy. Ech…
Tydzień temu
weekend spędzałam w Kliczkowie na wyjeździe firmowym, który organizowałam. Obserwacje
socjologiczne zachowam dla siebie. Zachwyciłam się miejscem, przepięknym zamkiem
i ogromnym parkiem oraz soczystą zielenią dookoła. Żałowałam, że nie jestem tam
z rodziną, tęskniłam za nimi… Program był napięty, ale udało mi się wyrwać na
dwie godziny na pachnący masaż w zamkowym spa J.
Czułam się po nim cudownie odprężona, lekka i radosna. Pani masażystka szkoliła
się też w masażach ajurwedyjskich i to mnie bardzo ujęło. Według Ajurwedy moja Vata powinna być masowana regularnie, przynajmniej raz w tygodniu, żeby się "uziemiła"; niestety jest to nierealne...
We wtorek
byłam u Zuzi na ceremonii zakończeniu roku szkolnego, wcześniej w okręgowej
komisji egzaminacyjnej sprawdzić jej egzamin i odwołać się (z polskiego).
Wszystko to było bardzo emocjonujące.
Jak dobrze, że
był wolny czwartek! Spałam z przerwami chyba przez cały dzień, tak bardzo byłam
zmęczona. W piątek po pracy ogarnęła mnie niesamowita chęć, aby sięgnąć po
książkę, która musiała czekać na tę chwilę kilka lat na półce. „Botanika duszy”,
a w oryginale „The signature of all things” autorstwa Elizabeth Gilbert, wciągnęła
mnie tak mocno swoim wspaniałym angielskim, niesamowitą historią sprzed wieków i
niespodziewanymi zwrotami akcji, że do teraz nie mogłam się od niej oderwać. Ach,
jak mi tego brakowało! Tego całkowitego zanurzenia się w fascynującej opowieści
i życia życiem głównych bohaterów. W tej książce jest wszystko co uwielbiam: historia,
Anglia, podróże, rośliny, kwiaty, Kew Gardens, którymi zachwyciłam się rok
temu, XIX-wieczne Stany Zjednoczone, niezależna wykształcona kobieta, odkrycia,
języki obce, miłość i wiele odmian relacji międzyludzkich…. Wczoraj wprawdzie
musiałam się od niej oderwać, ale zrekompensowałam to sobie podziwianiem na
żywo ogrodu Danusi i Piotra oraz pobieraniem nauk od Danki i jej siostry Ewy,
których to odwiedziliśmy po zawiezieniu Natalii na jej konkurs recytacji i
poezji śpiewanej (w pobliżu). Ogród mają cudowny, a ja tak bardzo chciałabym
mieć ich wiedzę na temat tych wszystkich pachnących i kwitnących roślinek. Potem
pojechaliśmy jeszcze zobaczyć przepiękny pałac i park w pobliskim Bagnie, a
potem po raz drugi do pałacu w Brzeźnie na lemoniadę. W tych miejscach można się
było poczuć jak w innej epoce, albo nawet w innym kraju, pogoda była cudowna, a
wszystko takie niezwykłe. Dzisiaj Natalia dowiedziała się, że oprócz wielkiego tomu
wierszy Herberta i płyt z piosenkami Młynarskiego i Umer wygrała wczoraj również
nagrodę pieniężną (!).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz