czwartek, 30 listopada 2017

Nie mogę uwierzyć, że już jutro grudzień... Trzy miesiące po wakacjach minęły jak z bicza trzasnął! A szczególnie ten ostatni tydzień oraz zmiany i emocje w pracy. Ciekawe jak nazwać stanowisko osoby, która wysłuchuje, jest wentylem dla emocji innych osób, zadaje pytania nakierunkowujące i doradza. Coach? "A shoulder to cry on"?, a może Mama Kasia ;-). Myślałam, że miałam dystans do pracy, ale jednak z czasem trochę wsiąkłam i chcąc nie chcąc nie mogę powstrzymać swojej empatii w stosunku do moich kolegów. To są dobrzy ludzie (z natury wszyscy tacy są) i życzę im wszystkiego najlepszego, i trochę mi szkoda, kiedy komplikują sobie życie, nie mogą się dogadać i mają problem z poradzeniem sobie ze swoimi emocjami. Ciekawe jest, że np. obie strony sporu mówią na siebie nawzajem, że ten drugi ma rozdmuchane ego. Obwiniają drugiego o to, czym sami grzeszą. I właśnie o to ego chodzi. Gdyby ludzie koncentrowali się mniej na sobie, a bardziej na byciu częścią wspólnoty i zależnościach, które zachodzą w tej wspólnocie oraz jej dobrostanie, to pewnie życie nas wszystkich byłoby łatwiejsze. Jako że jestem najstarsza w pracy, to mogę spojrzeć na to wszystko z szerszej perspektywy i widzę, w jakich schematach działają ludzie i jakie przyczyny powodują jakie zachowanie. To wszystko jest niezmiernie ciekawe z punktu widzenia psychologii, ale też obciąża psychikę. Do tego jeszcze te egipskie ciemności i deszcz. Nie jest łatwo, ale już niedługo przesilenie zimowe i coraz więcej światła! :-) W takich sytuacjach człowiek na prawdę docenia to co ma: rodzinę, która jest w miarę normalna;), dach nad głową, samochód i ciepłe ubranie. Oraz łóżko i ciepłą kołderkę! ;)


Natalia zadebiutowała dzisiaj jako wolontariuszka na Targach Książek. Też bym chciała!;-)

wtorek, 28 listopada 2017

Dzisiaj był cudowny wschód słońca z intensywnymi różowymi, pomarańczowymi i żółtymi kolorami na niebieskim niebie. Chociaż jedna korzyść jazdy przez pola (na skróty) - można podziwiać takie widoki w ich całej rozciągłości, bez zasłaniających budynków. 

Droga przez mękę, ups, sorry - do szkoły też upłynęła bezproblemowo :) ;).

Miłego jasnego ciepłego dnia wszystkim!!!


niedziela, 26 listopada 2017

Czasami tak mi ciężko z moimi emocjami, nadwrażliwością, hormonami (bo chyba też mają w tym swój udział) i niesprawiedliwością tego świata... Po intensywnym tygodniu (środa i czwartek - długie szkolenie, załatwianie trudnej sprawy służbowej, piątek - wiadomości o zmianach w pracach i super pilne i trudne zadanie do wykonania) w sobotę mój układ limbiczny był totalnie rozchwiany, co objawiło się pogrążeniem w totalnym smutku. November blues... Do tego dołożyłam sobie ostatnie oceny szkolne Zuzi i już w ogóle się załamałam. Dziecko się uczy, opowiada z entuzjazmem przed sprawdzianem szczegółowo o tym, czego się nauczyła, wymienia głośno tę wiedzę (nawet trochę męcząc wszystkich dookoła), a potem są słabe oceny. Nie wiem co jest przyczyną. Chyba głównie stres....

W przerwach między wczorajszym tonięciem w smutku zaczytywałam się w Wielkiej Księdze Radości - zapisie tygodniowych rozmów Dalajlamy i jego przyjaciela chrześcijańskiego arcybiskupa Desmonda Tutu o tym, jak być radosnym, pomimo choroby, tragicznej sytuacji politycznej, w obliczu obecnych nieszczęść i wojen. Pięknie pokazuje też wielką przyjaźń i miłość (a także wspólną modlitwę!) między chrześcijaninem i buddystą tybetańskim, oraz ich miłość, współczucie i pokorę w stosunku do 7 milionów pozostałych ludzi, z którymi tworzą jedną wspólnotę. Ich rozmowy przeplatane są przystępnie przedstawionymi wynikami badań naukowych oraz rozmyślaniami i przykładami z życia Douglasa Abramsa, który był obecny podczas tych rozmów i wszystkie je potem spisał.



Filarami radości jest przede wszystkim działanie na rzecz tych, którzy potrzebują pomocy, co wiąże się ze współczuciem i szczodrością. Są to też pokora, humor, akceptacja, przebaczenie i wdzięczność. W książce jest też mowa o przeszkodach na drodze radości: strachu, stresie, niepokoju, frustracji, złości, smutku, rozpaczy, samotności, zazdrości, cierpieniu, nieszczęściach i chorobach. Arcybiskup Tutu mówi, że wszystkie emocje są ludzkie i nie ma co się za nie obwiniać, ale Dalajlama radzi, aby ćwiczyć umysł tak, aby zapobiec tym negatywnym emocjom, nim zrobią dużo zła. Na zazdrość i smutek najlepsza jest wdzięczność; żeby móc działać i coś zmieniać, muszą najpierw zaakceptować taki, a nie inny stan rzeczy; a cierpienie i choroby pozwalają na pełnię życia, przypominają im o innych cierpiących i pomagają w ćwiczeniu współczucia. Największą przeszkodą na drodze radości jest ego (ciągle tylko ja, ja, ja) i jego oczekiwania, żądania, porównywanie się, pogardzanie innym, co prowadzi do izolacji, samotności i lęku, co z kolei prowadzi do agresji i przemocy. Wszyscy jesteśmy podobni, tworzymy jedną wielką wspólnotę, i mamy takie same potrzeby emocjonalne i wszyscy z natury jesteśmy dobrzy.  

Ja o tym wszystkim wiem, ale ciągle szukam tej mojej utraconej radości... Kiedyś była ona naturalna, prosto z serca, bez zastanawiania się - teraz zawsze coś ją blokuje, kontruje. Często czuję się przytłoczona problemami codzienności, a w niektórych sytuacjach moja bezsilność staje się nie do zniesienia. Przez tyle lat dawałam radę, teraz czuję się wyczerpana. No cóż, przede mną jeszcze długa i niekończąca się droga okiełznywania mojego umysłu i emocji. Dalajlama ma 82 lata, a mówi o sobie, że ciągle się uczy.  

wtorek, 21 listopada 2017

Jak ja dobrze znam mechanizm mojego wpadania w dół… Wystarczy, żebym pozwoliła moim myślom myśleć, to co chcą, „tarzać” się we wszystkich „złych” rzeczach, które mi się wydarzają, to bym już ich nie ujarzmiła! Jak bardzo są to utarte ścieżki, te same od wielu lat, wyuczone na pamięć, automatyzmy. Wystarczy pozwolić jednej myśli, a za nią już pędzą tabuny następnych, szczęśliwe, że mogą ponarzekać.

Z jednego tylko jestem trochę dumna – że umiem je zauważyć i dziś też udało mi się je trochę, a może nawet więcej niż trochę, pokontrolować ;). Nie przeszkadza to oczywiście wyzwalaniu się negatywnych emocji, ale one w końcu przechodzą, jak długa i szeroka fala i ogarnia mnie neutralność i dystans.

Dziś znowu był rekord na drodze: 30km do domu jechałam przez godzinę i trzydzieści minut. Musiałam podjechać do centrum i już się z niego nie mogłam wydostać. Jadąc prawie że nic nie widziałam - mżawka osadzała się wszędzie, ciemności straszne, światła z naprzeciwka oślepiały, a szyba przede mną co 5 minut całkowicie zaparowywała, a ja widziałam tylko smugi w świetle przejeżdżających samochodów. Klima z zimnym powietrzem włączona na maksa, ale to działało słabo, więc jeszcze co chwilę otwierałam okna. Nie powiem, żeby było mi gorąco ;). Pieszych na pasach nie było widać, ale miałam w sobie spokój i kiedy mój umysł już chciał lamentować i panikować, to go powstrzymywałam. Kiedy w końcu dojechałam do domu, to już miałam się psychicznie „rozłożyć” po ogarnięciu wzrokiem mieszkania. To nieumyte, to brudne, to do zrobienia, to do odkurzenia, bałagan,  brak miejsca, jedzenia nie ma, trzeba zrobić… W końcu usiadłam i jak zwykle dopadło mnie zimno i trzęsawka. Resztkami woli stanęłam na macie i to była najlepsza decyzja. Pomijając wszystkie inne zalety jogi – jest ona najlepsza dla zmarzluchów! Ciepło od razu zaczęło we mnie krążyć J.

Ćwiczyłam rano, ale w wielkim spóźnieniu, bo zamiast wstawać rano, jak ciało samo się budzi w okolicach 5:00, to umysł znowu wygrał, a i tak przez ten krótki czas do zadzwonienia budzika zbytnio nie pospałam… To nie był dobry początek dnia, choć poprawiłam go sobie trochę przepysznym „rosołkiem” z warzyw z wieloma odżywczymi dodatkami. Wczoraj też chciałam poćwiczyć, ale zamiast tego mogłam docenić mądrość moich córek, które dzieliły się swoją wiedzą i różnymi spostrzeżeniami o świecie. To było bezcenne, ale czasu na nic innego już nie starczyło. Jak zwykle za późno w nocy myłam naczynia i podlewałam kwiatki. Ale zamiast narzekać, cieszyłam się tym, że mogę to robić (w przeciwieństwie do wielu innych na świecie, którzy np. nie mają własnego domu).


Okazało się, że nasz przyjaciel jest w Indiach w Dharamsali, obok nie tylko Dalajlamy, ale i kliniki ajurwedyjskiej, pod egidą której robiłam tu stacjonarnie mój kurs. To było niesamowite odkrycie. Tak bardzo chciałabym tam pojechać! Z jednej strony, patrząc na jego zdjęcia, wydaje się to proste i możliwe, ale ze strony finansowej niestety już nie :/. No nic, cieszę się, że mogłam zobaczyć to miejsce chociaż jego oczyma. 

niedziela, 19 listopada 2017

"Your life is now."

Zawsze w niedzielę wieczorem dopada mnie "strach" związany z końcem weekendem, wiem, że irracjonalny, ale czasami boję się, że o czymś zapomnę, nie zdążę, że tyle mogłam zrobić, a już się skończył czas wolny, że tego i tego nie zrobiłam.... Słucham Deepaka i Ophry Winfrey jak opowiadają o radzeniu sobie z czasem i o tym, że jak naprawdę jest się w tu i teraz, to jest się "timeless" i na wszystko jest tyle czasu, ile na to potrzeba. Jeśli jest się w stanie "flow", to nie zwraca się uwagi na czas, to wiem. Muszę jeszcze raz posłuchać tego na spokojnie (21 podcastów), żeby to zrozumieć i móc zastosować w praktyce.

Wczoraj byłam w stanie "flow" podczas koncertu Janusza Radka w Zielonej Górze.  Rano poćwiczyłam jogę, ale miałam dziwny nastrój (mocny nów!) i gdy już przed 13.00 słońce zakryły szare chmury, zaczął mnie dopadać jesienny smutek i słabość. Trochę wahałam się, czy jechać w taką pogodę, ale cieszyłam się, że będziemy mogli spędzić ten czas razem całą rodzinką:). I warto było! Janusz był rewelacyjny, od pierwszej piosenki podniósł wszystkim nastrój wprowadzając w dobry humor, świetnie rozbawiał publiczność swoimi tekstami ze sceny i swoimi "wygłupami" głosowymi - przez pierwszą połowę występu śmiałam się prawie cały czas. Cóż może być lepszego na ponury jesienny wieczór? On jest bardzo autentyczny, bardzo blisko publiczności, świetnie się bawi i zaraża tym słuchaczy. Ma niesamowite możliwości głosowe i bardzo dużą skalę. Wczorajszy koncert był inny od wrocławskiego, Janusz śpiewał różne utwory w różnej stylistyce (jazz, piosenka aktorska, kabaret, poezja śpiewana (Baczyński, Poświatowska i inni), piosenka radziecka w nawiązaniu do festiwalu w Zielonej Górze;-). Ten koncert był zabawny, nastrojowy, energetyzujący i piękny! Atmosfera przed i po też bardzo serdeczna, gdyż Zielonogórski Ośrodek Kultury, który był gospodarzem koncertu, obchodził właśnie 10-lecie. Po występie na salę wjechał ogromny tort, były życzenia i podziękowania:). Nigdy nie byłam specjalną fanką polskich piosenek

Dziś odwiedziny u rodziców, Rafał zrobił tacie nowe piękne biurko i półki:), zakupy i gotowanie. Dziewczyny niestety spędziły większość dnia na nauce...


piątek, 17 listopada 2017

Wysłuchałam dziś bardzo ciekawego wykładu na temat dobowego zegara biologicznego człowieka z perspektywy Tradycyjnej Medycyny Chińskiej. W tym roku Nagroda Nobla trafiła do naukowców, którzy odkryli gen odpowiedzialny za dobowe funkcjonowanie organizmu. To nad czym od kilkudziesięciu lat debatowali chronobiolodzy i genetycy odkryła już kilka tysięcy lat temu Ajurweda, a potem Tradycyjna Medycyna Chińska. Poszłam na ten wykład m.in. dlatego, żeby w końcu na całego się przemóc i wstawać bladym świtem, bo wiem, że tak jest najzdrowiej, a jednak mam z tym duży problem. Doktor medycyny chińskiej opowiadała o najlepszej porze danego organu w ciele, czyli czasie, kiedy jest najbardziej wydajny i działa na maksymalnym obrotach. W większości pokrywa się to z Ajurwedą.

Wg chińczyków dzień zaczyna się już o 3.00 nad ranem. Tak wcześnie na pewno nie będę wstawać! ;-) Wg Ajurwedy wystarczy przed 6.00, dziś na przykład obudziłam się sama z siebie o 5.30, ale zamiast wstać i się porozciągać to próbowałam jeszcze spać do 6.00, kiedy zadzwonił budzik. O 6:00 zmienia się energia otoczenia i jest już o wiele ciężej wstać. Od 3:00 do 5:00 to czas płuc, a płuca rozprowadzają życiową energię (chi) po całym ciele. Statystyki pokazują, że wtedy rodzi się najwięcej dzieci, jak również najwięcej ludzi odchodzi. Od 5:00 do 7:00 najlepiej się oczyszczamy i wypróżniamy, to czas jelita grubego. Jeśli ktoś używa wulgarnych słów, ma złe myśli to najczęściej ma też „brudne” jelita. Od 7:00 do 9:00 – czas na śniadanie, gdyż żołądek osiąga wtedy swoje maksimum energetyczne i dobrze trawi. Żołądek jest kojarzony z radością życia; kto ma silny żołądek, ten „zjada” życie, cieszy się nim, korzysta, jest pełen radości. Śniadanie dostarcza chi z pożywienia, którą potem śledziona może rozprowadzić z płynami (krwią i limfą) po całym organizmie (między 9:00 a 11:00). Jest to czas naszej optymalnej wydajności psychicznej i fizycznej. Wtedy powinniśmy uprawiać sport i jest to najlepsza pora na przeprowadzanie operacji, gdyż organizm jest wtedy w swojej szczytowej formie. Śledziona odpowiada za naszą odporność i jest powiązana z trzustką, sprawuje dozór na wchłanianiem składników odżywczych z pokarmu, oraz przyswajaniem informacji i pojęć przez umysł. Umiejętność koncentracji i zapamiętywania, refleksyjność i pomysłowość zawdzięczamy śledzionie. Ten kto się o wszystko zamartwia, ma słabą śledzionę. Od 11:00 do 13:00 mamy najwięcej energii i nie powinniśmy wtedy pić kawy! Już lepiej zrobić to w godzinach energetycznego szczytu śledziony (to samo odnosi się do spożycia ciastka do tej kawy;). O 12.00 jest najwięcej zawałów, szczególnie latem, kiedy jeszcze dokłada się wysoka temperatura. Między 13:00 a 15:00 koniecznie należy zjeść obiad. W tych godzinach wątroba pracuje na najniższych obrotach, dlatego wskazana jest 15min drzemka najlepiej na prawym boku, żeby dotarła do niej krew. Od 15:00 do 17:00 pijemy dużo wody, bo wtedy dobrze wyfiltrujemy toksyny z organizmu i nie chodzimy wtedy na basen, bo można łatwo złapać choroby. Mamy wtedy najlepszą pamięć, czas na recytację. Jeśli chce nam się wtedy spać, to może to wynikać z osłabienia płuc, gdyż wtedy przypada ich minimum energetyczne. 17:00-19:00 to czas naszych nerek, naszej bramy witalności. Sportowcy osiągają wtedy najlepsze wyniki, ale bardzo osłabiają sobie tym nerki. Nerki są też naszym piecem, a jak komuś jest zimno, szczególnie w stopy, to może to wynikać z ich słabego funkcjonowania. Czas od 19:00 do 21:00 to energetyczne minimum żołądka, więc już nic nie powinniśmy jeść. Wtedy jest najlepszy czas na chwile bliskości z drugą osobą. O 21:00 zaczyna się wydzielać melatonina i powinniśmy się już szykować do spania, i na pewno nic już nie jeść. O 23:00 najlepiej pracuje pęcherzyk żółciowy i metabolizuje nasze tłuszcze, więc też już powinniśmy spać, inaczej go osłabiamy i tyjemy. Od 1:00 do 3:00 nad ranem to czas dla królowej – wątroby, która usuwa toksyny, oczyszcza krew, jak również emocje, oraz robi wiele innych bardzo pożytecznych rzeczy. Ci, którzy mają gorącą wątrobę (z powodu nadmiaru tłustych i ciężkostrawnych pokarmów) nie mogą wtedy spać i są pełni gniewu i złości, których wątroba nie jest w stanie przetworzyć i wyrzuca te wszystkie toksyny na skórę twarzy.


Już jest 22.00, więc najwyższy czas iść do łóżka J.

czwartek, 16 listopada 2017

Frustracja, zmęczenie, awaria samochodu, godziny spędzane w korkach, problemy w szkole, zimno, to że dzieci mają mało wspólnego z rodzicami i wszystko jest na nie, to że nauczyciele nie uczą zgodnie z tym, jak uczy się mózg - wiem, że to nic w porównaniu z sytuacją w krajach nękanych wojną czy z sytuacją uchodźców, ale jednak mnie dopada.... Może ten zbliżający się nów potęguje ujawnianie się ciemnych stron charakteru ;).

W Wielkiej Księdze Radości Dalajlamy i Desmonda Tutu - dwóch wielkich duchowych przywódców i noblistów - ten pierwszy mówi o przekuwaniu negatywnych doświadczeń w pozytywne i "odpuszczenie sobie" tego, czego nie da się zmienić. Uczę się tego. Wiem, że te codzienne problemy tak naprawdę są błahe, mam tego świadomość, ale jednak ich kumulacja mi nie służy. 
Znalezione obrazy dla zapytania wielka księga radości
Polecam ćwiczenia pod nazwą "Taniec smoka" - pobudzają, wspomagają przepływ życiowej energii i wyzwalają wiele endorfin. Żeby tylko mieć możliwość ich robienia wtedy, kiedy jest światło dzienne i słońce, tak jak dzisiaj. Otworzyłam w pracy okno, wystawiłam twarz do okna i wygrzewałam się w tym słońcu. Cudna chwila! Pan z Assistance też był miły, choć już się trzęsłam z zimna czekając pół godziny na niego - dzwoniąc po pomoc podałam swój telefon, a jemu nikt go nie przekazał. Pomimo tego bardzo doceniłam to, że mam takie ubezpieczenie.

wtorek, 14 listopada 2017



Późno już, ale muszę napisać o dwóch prawdziwych bohaterkach Zargan i Ani i ich bardzo poruszającej książce. Dziś skończyłam ją czytać, ale ich obecność w moim sercu i głowie pewnie nigdy się nie skończy. Jestem wstrząśnięta, do głębi poruszona, przeczytałam w życiu wiele książek o wojnach, ale ta jest bardzo szczególna. Polecam wszystkim przeciwnikom przyjmowania uchodźców. Obyśmy nigdy nie musieli doświadczyć tak okropnych rzeczy. 
Znalezione obrazy dla zapytania 186 szwów
Dziś wszystkie niedogodności, "problemy", frustracje przestały istnieć i pojawiła się ogromna, wielka wdzięczność za życie, zdrowie, rodzinę, ciepły dom, jedzenie, wodę, cudowne dzieci, które nie doświadczyły wojennej traumy... Jak mogę denerwować się porannym korkiem, kiedy wiem, jak strasznie Zargan cierpiała podczas wojny i jak cierpi teraz z powodu stresu pourazowego? Patrząc na tę piękną, pełną godności i ciepła kobietę trudno w to wszystko uwierzyć...

Ania Kaszubska również wielokrotnie walczyła o życie i, wbrew prognozom lekarzy, wielokrotnie wygrywała. Uratowała ją wola życia, miłość do córek i miłość Zargan. To było wtedy. Teraz już jej fizycznie nie ma z nami, ale na pewno jest wciąż żywa w swoich książkach i sercach czytelników oraz uczestników jej literackich warsztatów. 

Bardzo chciałabym pomóc Zargan. Odejście Ani na pewno było dla niej kolejnym bardzo traumatycznym doświadczeniem, gdyż kochała ją jak siostrę. Nie wiem, czy ona w ogóle jeszcze jest w Polsce?


niedziela, 12 listopada 2017

Wczoraj wszystko super, a dziś od rana jakiś taki podły humor, przede wszystkim chyba za dobrze nie spałam i obudziłam się zmęczona... Natalia jechała na swoje zajęcia, więc zabrałam się z nimi, bo Magnolia blisko i chciałam kupić w końcu tę sukienkę, żeby mieć już spokój, bo w tygodniu nie ma szans, żeby się tam wyrwać (choć bardzo szkoda mi było pięknego słońca...). Sukienka kupiona, ale tamtejsze tłumy mnie dobiły... Jeszcze bardziej dobiły mnie relacje z marszów narodowców i tego strasznego języka nienawiści, tych okropnych wulgarnych słów, które były wykrzykiwane i tego, że podżegając do nienawiści uczestnicy łamali prawo, a stojąca obok policja w ogóle nie reagowała. Próbowałam zrozumieć, co jest przyczyną takich zachowań: luki w edukacji, kompleksy, chęć zemsty, nieznajomość historii/przeszłości, głupota, upust agresji? Niestety nic nie usprawiedliwia ich chamstwa. Nienawidzę tego, nienawidzę tego, że rząd to wspiera i boję się, co będzie się działo w przyszłości. Jak ktoś chce ich bronić, niech przeczyta sobie książkę "Berlinawa" Dawida Kornagi, w której jest dużo o neonazistach. Czytając co niektóre momenty, miałam ochotę zwymiotować. Teraz też. Skąd się bierze tyle nienawiści??? Kiedy Ci ludzie się przebudzą, kiedy wzniosą się na wyższy poziom świadomości, kiedy przestaną żyć tylko, żeby zaspokajać swoje najniższe instynkty? 

Żeby się dobić przeczytałam też parę stron historii Zargan i jej dzieci oraz ich ucieczce z bombardowanego Groznego. Czy wojny są naturalnym stanem rzeczy, a pokój jest tylko chwilowy?    
Na pewnego rodzaju pocieszenie obejrzeliśmy ostatni niemiecki film w tym tygodniu - o niemieckich robotnikach na granicy bułgarsko-greckiej. Pomimo początkowej nieufności Niemcy powoli zaczęli się dogadywać z mieszkańcami pobliskiej bułgarskiej wioski. W filmie wystąpili prawdziwi mieszkańcy wioski, tak samo, jak niemieccy robotnicy. Tutaj jest świetna recenzja tego filmu.

Myślę jednak, że oddolnie bardzo dużo ludzi (np. z samego Couchsurfingu i tym podobnych wspólnot) tworzy codziennie nić porozumienia pomiędzy różnymi kulturami i szerzy tolerancję na wielką skalę, i jest ich o wiele więcej niż tych skrzywionych patriotów!  

Znalezione obrazy dla zapytania peace

sobota, 11 listopada 2017

W "Tygodniu kina niemieckiego" można obejrzeć różne filmy. Większość z nich nazywana jest dramatem/filmem obyczajowym, choć ten w poniedziałek był komediodramatem, w środę dramatem kryminalnym, a dziś filmem o wielkiej miłości sprzed dwudziestu lat, do której nie ma powrotu. Tłem jest Nowy Jork, hałas, wiatr i ocean. Słowa i dialogi mają w nim wielkie znaczenie. Chyba nie tylko w filmie?

Buraki pieką się w piekarniku, tofu marynuje się w tamaryndzie i sosie sojowym, obiadek zrobiony, córki szykują się na spotkania, mąż odpoczywa po pracowitym poranku na działce rodziców, Haliny wiersze wiecznie żywa śpiewa Janusz, Jamajka Donna z Kanady przesyła na Whatsappie słoneczne zdjęcia z ciepłej Portugalii - jest piękna i z wiekiem coraz młodsza, Ania z Kamą rozkoszują się Paryżem (ja wcześniej niebieskim niebem, które na chwilę odsłoniły szare chmury), Jochen zrobił drewnianą choinkę dla mamy do ogrodu, Marta ogląda Fridę Kahlo w Poznaniu, ja zachwycam się zapachem soli z pomarańczą i miętą, delektuję przepyszną proporcją cytryny i cukru w herbacie, zapada zmierzch, zapalam świeczkę i snuję refleksje… Ten charakterystyczny moment, kiedy robi się coraz ciemniej, ale też przytulniej… Refleksje o życiu, o wrażliwości, o ludziach, o miłości…

Skończyłam rano listy Morawskiego do Haśki – arcydzieło epistemologii…Przez ironię i grę słów wyziera z nich tęsknota i miłość i wiedza o tym, że ta tęsknota nigdy nie będzie zaspokojona, a miłość niespełniona. A ich uczucie do siebie było tak wielkie, tak prawdziwe! Czytałam te listy rankami w samochodzie, kiedy całą rodziną przedzieraliśmy się do szkół i pracy. Potem włączałam jej wiersze i tak, jakbym słuchała jej odpowiedzi na listy Ireneusza. Po co mi emocje, uniesienia, wzruszenia, łzy? Mówią, że bez sztuki życie byłoby nie do zniesienia. Na moją wrażliwość to chyba działa wprost przeciwnie… Zgłębiam się w ten smutek, w te uczucia, w te piękne słowa, w tę muzykę, płaczę, złoszczę się na przekorny los, na te wszystkie zawirowania między ludźmi, na rzeczywistość dookoła tych wszystkich wrażliwców i, na szczęście, coraz częściej mój umysł jest tego obserwatorem, stara się bardzo zachować dystans, ale wciąż pojawiają się pytania, dlaczego tak jest, dlaczego tak musiało być, dlaczego to życie czasami jest tak bardzo skomplikowane…. Historie życia niektórych moich kolegów z pracy też są skomplikowane – powinni mi płacić dodatek za pełnienie funkcji coacha, wentylu na ich emocje, za słuchanie… To niesamowite, jak w pewnym wieku (moim!) człowiek potrafi patrzeć na życie z bardzo szerokiej perspektywy, wie o standardowych zachowaniach ludzi, którzy reagują tak bardzo podobnie, wie o możliwych konsekwencjach zachowań, rozumie ich tęsknotę, a przed wszystkich ich pragnienie miłości…Czasem też czuję się jak „mędrzec” i zastanawiam się, po co mi ta wiedza. Nie zawsze umiem ją dobrze wyrazić, ale czuję ją każdą swoją cząstką. Ta wiedza doskonale mi pokazuje moje poranno-sobotnie tendencje do negatywizmu, widzę je jak obserwator z zewnątrz i zastanawiam się, skąd one się biorą (no chyba z tej pierwotnej budowy mózgu, o której pisałam już kiedyś).

Dawno temu przeczytałam poruszający wywiad ze wspaniałą Anną Kaszubską, która sama tarapatach życiowych, zaczęła pomagać Zargan – kobiecie i matce, uchodźczyni z Czeczenii. Wczoraj wynalazłam ją w ostatniej chwili zakupów w Biedronce za grosze. Już przy pierwszym rozdziale miałam łzy w oczach… Jest napisana pięknie i prosto, przechodzi przez duszę na wylot i dotyka samego serca. Ta książka chyba się do mnie uśmiechnęła specjalnie, żeby mi przypomnieć, jaką jestem niesamowitą szczęściarą…. 

Przeczytałam wczoraj, że ten, kto wzrusza się muzyką ma inaczej zbudowany mózg… tak, wiem, zawsze byłam inna ;). A ten którego wzrusza wiele innych rzeczy, to już jest całkiem inny na całego! I częste ćwiczenie jogi dodaje mu energii, tak że pracuje, tłumaczy, przeprowadza rozmowy o pracę z Ukrainką i Polakiem z Białorusi, jedzie na masaże do p. Łukasza, chodzi na szkolne zebrania, odwiedza rodziców, ogląda niemieckie filmy, robi zakupy, szuka sukienki na doroczną kolację firmową (i nie może jej znaleźć), delektuje się gorącą czekoladą z lokalnej kawiarni, gotuje, słucha i kocha!


czwartek, 9 listopada 2017

Świetny film wczoraj widziałam! Polecam fanom malarstwa, malarzy, tajemnic i psychologii. Myślę, że nawet lepszy plastycznie niż "Twój Vincent" - "żyjące" obrazy są świetnie wkomponowane w treść i melodię filmu. "Kaminski i ja" ma w sobie też cechy kryminału, traktuje o starości, sławie i przemijaniu, a pod koniec (lub wcześniej, jeśli widz się domyśli) bardzo, bardzo sprytnie zaskakuje. 

Idąc do kina wiedziałam tylko, że ten film będzie o bardzo starym sławnym malarzu i młodym dziennikarzu aspirującym do bycia jego biografem. Będąc trochę zmęczoną obawiałam się nawet, że mogę przysnąć podczas seansu, no bo pewnie film będzie wolny, spokojny i nic szczególnego nie będzie się w nim działo. Jednak wyobrażenia ludzkie są tak bardzo mylące i tak bardzo mogą nas odgrodzić od rzeczywistości! (tak twierdzili już stoicy;). Jak większość niemieckich filmów przedstawianych podczas Tygodnia Filmu Niemieckiego, ten również "wbija" widza w fotel i tak bardzo  wciąga, że przez dwie godziny zapomina się o wszystkim innym dookoła. Jeśli komuś podobał się "Mag" Johna Fowles'a, to na pewno będzie zachwycony tym obrazem. Niesamowita intryga i pytanie: co jest prawdą, a co fikcją? Świetna obsada, cudowne alpejskie widoki oraz rozdmuchane ego dziennikarza na pewno są prawdą, a cała reszta??? ;). Film jest tak realistyczny, że zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ja nigdy nie słyszałam o tym sławnym malarzu Kaminskim, który był przyjacielem Picassa i uczniem Matisse'a...


Po filmie zjedliśmy najpyszniejsze frytki z batatów z najpyszniejszym sosem z kminem rzymskim z "Frytki i sos", które w tej zimnej pogodzie smakowały najlepiej pod słońcem i przywołały wspomnienia z rodzinnej wyprawy w zimie do Belgii i Holandii, a w szczególności frytek z ryneczku w Gencie:).

poniedziałek, 6 listopada 2017

Od pięciu lat listopad kojarzy mi się nie tylko z jesienną melancholią i świętem zmarłych, ale też z wielkim świętem kinematografii, jakim dla mnie jest Tydzień Filmu Niemieckiego. Te filmy zawsze trafiają mnie prosto w serce - świetnie pokazują naszą szaloną rzeczywistość, poruszają bardzo ważne kwestie, jak i pokazują codzienne życie biednych, bogatych, rodowitych i napływowych Niemców, korpoludków, zwykłych ludzi, którzy mierzą się z życiem tak jak wszyscy inni ludzie na świecie. Uwielbiam "obyczajówki" niemieckie - chyba nikt tak trafnie i mądrze, ironicznie i z humorem nie przedstawia życia, trudności w relacjach, choroby, rozliczania przeszłości, stosunków rodzinnych, sąsiedzkich, czy zawodowych. Chyba żadne inne filmy nie potrafią tak dobitnie obnażyć ludzką naturę, hipokryzję, zakłamanie, problemy z emocjami... bez wstydu, normalnie, bo to przecież ludzka rzecz (polecam "Pani Mueller musi odejść" i "Czas kanibali"). 

Te filmy są też często arcydziełami sztuki filmowej, np. "Victoria" sprzed dwóch lat, "Opuścić Marakesz" sprzed trzech, czy dzisiejszy piękny, kolorowy film "Witamy u Hartmannów". Jest to świetny komediodramat, który w pigułce pokazuje reakcje Niemców na sytuację zaistniałą w ich kraju w związku z napływem uchodźców. Ich reakcje są uniwersalne, mogłyby mieć miejsce wszędzie. W tle, a może na pierwszym planie jest rodzina Hartmannów i ich problemy, również uniwersalne, jak innych rodzin i ludzi na świecie. Relacje małżeńskie i te pomiędzy dziećmi a rodzicami, oraz relacje głównych bohaterów z samymi sobą. Wszystko pokazane z cudownym humorem i ironią, trochę przejaskrawione, ale nie rażąco, w kolorowej, letniej scenerii i ze świetnie współgrającą muzyką. Ten film tysiąckrotnie przebił mojego faworyta z tamtego roku "Tony Erdmanna", który w 2016 zdobył Europejską Nagrodę Filmową. Dynamiczny, z wartką akcją, wbija człowieka w fotel, rozśmieszając go do rozpuku, albo wzruszając do łez. A na koniec, pomimo wszystko, człowiek wychodzi z kina bardzo optymistycznie nastawiony!

niedziela, 5 listopada 2017


Słońce, cudowne słońce! Zmotywowało nas w ten weekend, żeby pójść na cmentarz i trochę po nim pochodzić w ramach spaceru - przy okazji spotkałam dawno niewidzianą kuzynkę i córkę drugiej kuzynki, chryzantemy cudnie kolorowe, światło, spadające liście, wdzięczność za rodzinę i dobre myśli płynące ku duszom przodków i krewnych (szczególnie dwóch wujków, na których pogrzebach byłam w tym roku), wspomnienia z dzieciństwa, gdzie wizyty na cmentarzu z rodzicami były swoistego rodzaju rozrywką, gdyż odbywały się przynajmniej raz w miesiącu;). Piękne słońce i niebieskie niebo zmotywowało mnie też dzisiaj do godzinnej przebieżki skrajem pól i po lesie, połączonej z przedzieraniem się przez błota i fotografowaniem migoczących w słońcu jesiennych liści...
Dobrze, że było słońce, bo zaczytywałam się w listach niewidomego Ireneusza Morawskiego do jego wielkiej przyjaciółki Haliny Poświatowskiej. Piękne, bardzo uczuciowe, ironiczne, opisujące wrocławskie środowisko literackie i artystyczne późnych lat 50-tych ze znanymi mi nazwiskami (Morawski studiował polonistykę we Wrocławiu, przyjaźnił się z Hłasko, Urszulą Kozioł i wieloma innymi), pełne odniesień do literatury i sztuki. Uczucia wyznawane są tu bardzo delikatnie i czule, albo bardzo dobitnie, zawsze w oryginalny sposób. Autor miał dwadzieścia parę lat (tyle samo, co Haśka) i bardzo dużą dojrzałość, wtedy to się chyba o wiele wcześniej dorastało... Historia ich przyjaźni, a może lub na pewno miłości to dobry materiał na film, ale chyba bez happy endu... Poznali się prawie rok przed wyjazdem Haśki do Stanów na operację i przez tyle czasu pisali do siebie listy pełne tęsknoty, a po operacji coś się zaczęło zmieniać... On był tutaj, ona w wielkim świecie, dostała stypendium na prestiżowej uczelni, dostała drugie życie i łykała je zachłannie... On był w szarym PRL-u, kolorowanym czasami przez zjazdy literatów, wydania utworów, alkohol, wizyty u jej rodziców i jej wiersze pełne erotyzmu...
Znalezione obrazy dla zapytania listy poświatowskiej
Łączyła ich niesamowita więź duchowa, może on chciał czegoś więcej, a Haśka twierdziła, że jej wystarczy jego bezcielesna obecność, choć bardzo go kochała... Po informacji o wydaniu tej książki moją pierwszą myślą było to, że nie chcę wchodzić z butami w ich prywatność, w ich intymność, że to za dużo... Ale te listy, przynajmniej na razie, czyta się bardziej jak małe dziełka literackie, bardziej jak "sprawozdanie" z życia literata w tamtych czasach, niż prywatną korespondencję, choć pod tą "przykrywką" przebija wielki smutek i tęsknota... Dobrze, że było słońce...
"To nieprawda, że tęsknota potrafi milczeć. Szept – Szept – Szept – Szept – ja naprawdę słyszę drgającą tęsknotę, puls w ustach i potem Liść – Liść – strzępy żywego chłodu trochę niczego, aż do dna niczego, smutek złamany na pół, na czworo i jeszcze raz, jeszcze raz, aż wreszcie kłębek toczony długo w gorących dłoniach."
Wsłuchiwałam się też w bardzo ciekawe "podcasty" o zarządzaniu i poczuciu czasu oraz życiu w "tu i teraz" w wykonaniu Oprah Winfrey i dr Deepaka Chopry, autora m.in. wspaniałej książki "Zdrowie doskonałe"- polecam też ze względu na piękną muzykę medytacyjną.
Wczoraj byliśmy jeszcze u rodziców, a dziś pojechaliśmy rodzinnie do Ahimsy zjeść coś wegańskiego - Natalia była zachwycona. Potem przeszliśmy się jeszcze do Rynku i Empiku, gdzie spotkaliśmy Martę z rodzinką. A ostatnio o niej myślałam i proszę, "przyciągnęłam" ją sobie;).

Wieczorem usiadłam też do uporządkowania materiałów z kursów online o psychologii ajurwedyjskiej i odchudzaniu z Ajurwedą - czekam na chwile, kiedy będę mogła zatopić się w tych materiałach w pełnej koncentracji na "tu i teraz". 

piątek, 3 listopada 2017

W związku z ciemną porą pojawiło się dużo artykułów na temat "Jak poradzić sobie z jesienną depresją/spadkiem formy" etc." Ja dziś znalazłam swój sposób! ;-) Nawet nie przeszkodził mi lekki ból głowy, którego po prostu wtedy nie odczuwałam. Taniec jest najlepszy na wszystko! Oprócz fizycznego wysiłku dostarcza też wielu endorfin! Mój taniec do wierszy Poświatowskiej w wykonaniu Janusza Radka to było połączenie gimnastyki, aerobiku, zumby, tańca artystycznego, towarzyskiego, jogi, disco i free style. Wielokrotnie słyszałam, że często, jak ktoś idzie do lekarza/psychoterapeuty z problemem (który istnieje tylko w wyobraźni tej osoby), to ten zaleca mu wytańczenie się;). Ja uwielbiam tańczyć, kiedyś robiłam to często, ale teraz rzadko jest czas, żeby sobie beztrosko włączyć muzykę i potańczyć. Pomimo egzystencjalnych tematów poruszanych w wierszach Haśki muzyka do nich jest tak cudowna i w niektórych przypadkach radosna, dynamiczna i szybka, że naprawdę można się wyszaleć (szczególnie po 9 godzinach siedzenia w pracy), lub, jak ktoś woli - pokiwać się nastrojowo i sentymentalnie. Znowu jestem monotematyczna, ale ja uwielbiam te piosenki! Jak żadne inne wykonywane po polsku, które zazwyczaj mnie męczą. Gdy włączyłam tę płytę po koncercie, to brakowało mi atmosfery koncertu, ale teraz, teraz stwierdzam, że ta płyta jest milion razy lepsza od koncertowych wykonań, tzn. jest inna i w sumie nie powinno się porównywać tych dwóch wykonań. Uwielbiam ciszę, ale gdy "przypasuje" mi muzyka, to słucham jej non-stop. Tak mało mi trzeba do szczęścia! Kiedy Rafał przegrał mi tę płytę, tak abym mogła słuchać w samochodzie, to byłam najszczęśliwszą istotą na świecie - podczas godzin spędzanych w drodze "wydzieram się" w samochodzie i jest mi cudownie. 

Przed "skakaniem" na parkiecie wskoczyłam najpierw do wanny i przeczytałam w niej ciekawy artykuł o sposobach na wyrwanie się z negatywnych myśli.  Bycie nastawionym na to, że na pewno i zawsze przydarzy nam się coś złego i wyszukiwanie samych nieszczęść jest czymś naturalnym dla rodzaju ludzkiego, który od początku istnienia wypatrywał zagrożeń. Nasze mózgi mają naturalną predyspozycję do tego, żeby skupiać się na wszystkich nieszczęściach, które nam się przydarzają, ale możemy to zmienić poprzez 1.medytację i zauważenie tych wzorców myślowych, 2. przerwanie tych wzorców - wychodząc na spacer, umycie twarzy zimną wodą, ćwicząc i świadomie oddychając, etc., 3. unikanie negatywnych bodźców (narzekających osób, wiadomości, kłótni, filmów z przemocą, itp.), 4. praktykowanie wdzięczności i skupienie się na tym, co się ma, a nie na tym, czego się nie ma. A przede wszystkim trzeba przestroić się na zauważanie dobrych rzeczy wokół siebie, których istnienie bierzemy za pewnik, a tak wcale nie musi być. Tu artykuł w oryginale po angielsku. Ja sama dokładnie wiem i zauważam, kiedy zaczynam wpadać w dobrze mi znany schemat narzekania/użalania się nad sobą i wszystkim dookoła, ale za chwilę widzę siebie jakby z lotu ptaka i zauważam groteskowość mojego zachowania. Szukam też jego przyczyny, najczęściej jest to zmęczenie/potrzeba spokoju, przytulenia się lub zresetowania.

PS. Kiedy Dagmara Skalska myślała, że miała poważne problemy (po śmierci męża), tańczyła na golasa, wyginała się i robiła głupie miny;-). Radość oznacza, że jest w nas życie!

czwartek, 2 listopada 2017


Uczenie się historii przez Zuzię to jest jakiś kosmos. Jutro jest sprawdzian, pani wypisała im na karteczce, co mają umieć. Są tam pojęcia m.in. takie jak feudalizm, pańszczyzna, liberalizm, konserwatyzm, proletariat, dekabryści, rabacja galicyjska, emisariusz, cechy romantyzmu (o którym wcześnie nie mówili na j. polskim), Hotel Lambert, opozycja legalna i nielegalna i ponad dziesięć nazwisk. W podręczniku jest wszystko pomieszane i Wiosna Ludów przed Powstaniem Listopadowym. Pani na lekcji nie miała czasu tego wszystkiego wyjaśniać, pani w klasach 4-6 nie zdążyła wszystkiego wyjaśnić i Zuzia nie ma pojęcia o całościowym obrazie tego, co się wtedy działo w Polsce, i wkuwa na pamięć te pojęcia oraz postacie. W jej klasie połowa uczniów to dzieci o rok młodsze, czyli 12-letnie. Czy one w ogóle będą umiały wypowiedzieć poprawnie np. "proletariat" lub "liberalizm"?

Nie chcę narzekać, ale ręce opadają mi z bezsilności. Taki mały szczegół: dlaczego nie mogą mówić o romantyzmie również jednocześnie na lekcjach polskiego? Zamiast tego mają czytać o zepsuciu starożytnego Rzymu i prześladowaniach Chrześcijan - pani wybrała tę lekturę, a nie "Krzyżaków". Nie chce mi się już tego komentować.

Dziś był dość "ciężki" dzień, dużo pracy, a na zewnątrz ciemności, potem szybko na fizjoterapię i wyjątkowo dzisiaj nieprzyjemne ćwiczenia, potem wizyta u Grześka dentysty, po raz trzeci z tym samym i w domu w końcu po 19.00 Nie było mnie w domu ponad 12 godzin. Poćwiczyłam jeszcze trochę z netem, bo dziś non-stop siedziałam, praktycznie przez 10 h. Nie było łatwo... Miałam iść pobiegać, ale zrobiło mi się zimno, powinnam była wyjść od razu po przyjściu. Na szczęście tacie zszedł ból....  

środa, 1 listopada 2017

Znalezione obrazy dla zapytania mgławica duszy
Poświatowska, jej wiersze i życie, Janusz Radek i jego nieziemski głos, nastrojowa nostalgiczna muzyka, słowiańskie "Dziady", dusze przodków, Mgławica Duszy (i obok Serca!), która nagle pojawiła mi się na ekranie powitalnym laptopa, rodzice, choroba, starość, wcześniejsza ciemność przez zmianę czasu, dzieci przebrane na Halloween pod blokiem, ćwiczenia na wzmacnianie kręgosłupa, "Dom Augusty", przemijanie, śmierć, literatura, miłość..... To we mnie wybrzmiewa przez ostatnie dni (kolejność bez znaczenia).

zawołaj mnie po imieniu
a przyjdę
duszo moja
zawołaj mnie po imieniu
nie pytaj
czy imię moje jest imieniem
przelotnego ptaka
czy krzewu
który w ziemię wrasta
i barwi niebo
kolorem krwi
i nie pytaj
jak mi na imię
ja sama nie wiem
szukam
szukam mojego imienia
i wiem że jeśli je posłyszę
to przyjdę
choćby z dna piekieł
uklęknę przed tobą
i w twoje ręce
moją głowę umęczoną złożę