Pokazywanie postów oznaczonych etykietą terapia słońcem. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą terapia słońcem. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 października 2021

 Czas pożegnać się z latem już na dobre… Nie mogłam uwierzyć dzisiaj rano, że na trawie widzę szron. Potem na przejażdżce rowerem przez pola i las też to poczułam, ale na szczęście słońce mocno świeciło. 

Wczoraj ręce pachniały mi miętą, bazylią, majerankiem, kiedy przygotowywałam je do suszenia :). Wcześniej zanurzałam twarz w tych ziołach, nagrzanych słońcem i było bosko… 


Ścięłam przecudne kolorowe koleusy, wzięłam do domu i spróbuję je rozmnożyć, zerowej temperatury niestety nie przeżyją…. Tak mi było szkoda ścinać rośliny, wiele jeszcze kwitło, rosło, przylatywały do nich trzmiele, pszczoły i inne owady, ale zostawiłam dla nich obficie kwitnącą lawendę - naprawdę trudno uwierzyć, że w nocy dzisiaj będzie zero stopni :(((. Róże i pelargonie kwitną jak szalone, ogórki wciąż rosną, pomidory czerwienieją… Zerwałam je wczoraj, małe cukinki, które już nie dorosną, resztę fasolki, dynie, kwiaty dyni, szczypiorek, słoneczniki, papryki; zostały jeszcze tylko w ziemi buraki i marchewki…. Przez cztery ostatnie miesiące nie kupowaliśmy żadnych warzyw, wszystko było z własnej uprawy i tak bardzo jak jestem za to wdzięczna, to smutno mi, że to już się kończy... Zostaną przetwory w słoikach, moje pierwsze ever - kiszone i  marynowane cukinie i ogórki, przecier pomidorowy, keczup cukiniowy i marmolada z pomidorów :-). To była bardzo pracowita wiosna i lato, a teraz trzeba się przygotować psychicznie do jesieni… Wrzosy już wsadzone w ziemię, dziś posadziłam je też do skrzynek na tarasie, żeby rozchmurzały jesienną pluchę. W tym roku stosuję terapię kolorem ;-). Przez to że ostatnio było tak długo ciepło, cały czas miałam wrażenie, że to jeszcze wrzesień, tak bardzo zatrzymywałam lato... 







Wraz z latem odchodzi spokój w pracy, gdzie szykuje się dużo zmian, które mi się nie podobają. Myślałam, że zostanę tam w spokoju do emerytury ;-), ale chyba znowu czeka mnie rewolucja…


Natalia skończyłą okrągłe urodziny - to następna rzecz, w którą trudno mi uwierzyć, i dzisiaj z tej okazji była rodzina na obiedzie. 

A na mieście demonstracje wsparcia dla Unii Europejskiej. Gdyby nie FB, to nawet bym nie wiedziała, co się dzieje poza pracą, w której spędzam średnio 10-11 godzin i poza ogrodem, w którym spędzam resztki pozostałego czasu i gdzie dochodzę do jako takiej równowagi po pracy.


niedziela, 22 listopada 2020

Listopad mija bardzo refleksyjnie i czasami bardzo emocjonalnie…. Tęsknota za tatą, smutek i „grzebanie” w dziadkach, pradziadkach i prapradziadkach ze strony taty, którzy mnie jakoś wyjątkowo wołają, szczególnie od momentu, kiedy uświadomiłam sobie, że moja prababcia nazywała się dokłądnie tak jak ja (z panieńskim nazwiskiem). Zmarła młodo, w wieku 39 lat. Mam kilka zdjęć i tak bardzo chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o niej. Ciocie moje kochane więcej wiedzą o dziadkach ze strony swojej mamy, niż o tych ze strony taty. Jego, czyli swojego dziadka, nigdy nie poznałam, gdyż urodziłam się po jego śmierci. I tak jakoś mnie ciągnie do historii ich życia… Dziadek urodził się w Niemczech, kiedy pradziadkowie pojechali pracować do Westfalii przed I wojną światową, tzn. pradziadek pracował – jako górnik w Zagłębiu Rurhy. W moim życiu często przewija się epizod niemiecki, może to z czegoś wynika? Pamięć rodu nabiera tu specjalnego znaczenia.

 

Parę dni temu odeszła ciocia Bronia, najstarsza siostra taty i chyba najstarsza z wszystkich żyjących krewnych ze strony swojego taty (jak również mojego). Wielki smutek i niedowierzanie, że już jej nie ma tutaj z nami. Dalej trudno mi w to uwierzyć. Niech jej dusza spoczywa w pokoju. Wróciły wspomnienia o tacie. Kiedy umiera ktoś bliski, to tak jakby umierała część Ciebie…. Przypominają mi się spotkania rodzinne z przeszłości, zawsze ten sam liczny skład cioć i wujków – rodzeństwa rodziców. To była stała część mojego dzieciństwa - świat, który już częściowo odszedł…

 

Wspieram się olejkami jak mogę; jest taka specjalna mieszanka na wsparcie w żałobie i stracie, którą niestety zgubiłam po ostatnim pogrzebie . Ale poprosiłam moje olejkowe koleżanki o przesłanie mi kilku kropel.

 

Dziś też się nimi wspierałam w masażu i kąpieli, bo coś mi weszło (albo wyszło ;-) w krzyżu… Jak na ironię, codziennie maszeruję albo jeżdżę na rowerze, ale to chyba jednak za mało ruchu na takie długie siedzenie w domu… Albo coś mnie przewiało, bo jak wychodzę na taras, to się specjalnie nie ubieram, a już się trochę zimno zrobiło. Jedyny plus, że mogę testować te, które silnie działają przeciwbólowo i przeciwzapalnie ;-). W sumie to się nie dziwię, że coś mnie dopadło, za dużo się dzieje dookoła, za dużo czytam newsów na FB…, za dużo dziwnych snów mi się śni…

W piątek przed snem zawoziłam koc elektryczny dla kota z pobliskiej wsi, który cierpi na bardzo wycieńczającą zakaźną chorobę. Właściciele zapomnieli o jednym szczepieniu i to było właśnie to. Odkażałam się potem bardziej niż jak przy koronie, bo choć koty szczepione, to i tak mogą to złapać (razy 6! ;-), poza tym Bombisia dochodzi do siebie po jakimś zatruciu pokarmowym i niczego więcej już nie chcemy.


Z lektur polecam bardzo „Lód i woda, woda i lód” Majgull Axellson – mojej ulubionej szwedzkiej autorki, bardzo dobrze się wpisującą w mroczny klimat i zimno jesieni oraz „Twoją wewnętrzną moc” – cudownie wydaną książkę pełną światła (w kontraście do tej pierwszej). „Lód i woda” wbrew swojemu klimatowi ma ostatecznie optymistyczny wydźwięk i jest to chyba najbardziej optymistyczna książka tej autorki z wszystkich przeczytanych przeze mnie do tej pory. Mam nadzieję, że biblioteki zostaną niedługo otwarte, to wypożyczę te, których nie mam. Axellson świetnie pisze o problematycznych relacjach rodzinnych i ogólnie międzyludzkich, o cierpieniu, niezrozumieniu, słabej komunikacji, każda jej książka to taki psychologiczny/obyczajowy thriller. A z filmów i psychologicznych thrillerów polecam moje ulubione włoskie: „The Place”, „Sekret bogini Fortuny” czy wspaniałe „Ostatnie prosecco hrabiego Ancilotto”. Dziś obejrzałam z kolei „Życie przed sobą” z genialną Sofią Loren i cudnym czarnoskórym chłopcem w rolach głównych. Film kręcony był w Bari, gdzie byliśmy w lutym, ale w tamtą dzielnicę się nie zapuszczaliśmy… Film raczej smutny; nakręcony na podstawie książki, na faktach.   


A z podróży polecam przepiękny i tajemniczy pałac w Kopicach położony nad malowniczym stawem; jak również spacer po okalającym go lesie. Kiedy świeci słońce i liście mienią się kolorami to wtedy jesień wydaje się najcudowniejszą porą roku! ;-) 





czwartek, 11 czerwca 2020

Siedzę na tarasie, jem pyszne upieczone rano ciasto, popijam pyszną herbatką i spisuję stare książki dla antykwariatu (liczę, że coś wezmą!). Żaby rechocą jak szalone, a piwonie upajają nas swoim słodkim zapachem. Koty biegają, kuny skrzeczą, jeż fuka, ślimaki ni stąd ni zowąd pojawiają się na trawie ;-). Chwilo trwaj!
Dochodzę do siebie po maturalnym stresie - we wtorek była matma, a u mnie prawie że depresja, kiedy usłyszałam po egzaminie, że mogło być lepiej i że jest "na styk". O dziwo, moja maturzystka przyjęła to ze stoickim spokojem; faktycznie jest to egzamin dojrzałości w tym dosłownym znaczeniu. Na szczęście, po opublikowaniu rozwiązań, wyliczyła sobie, że jest lepiej niż myślała :-). Wczoraj na angielskim rozszerzonym niepotrzebnie przepisywała część rozprawki, żeby nie było skreśleń, bo nie chciała przekroczyć limitu słów i w konsekwencji ledwo co zdążyła skończyć, nie mówiąc już o policzeniu tych słów.... Można mieć super wiedzę, ale najważniejsza jest liczba słów w wypracowaniu...
No nic, jest tak, jak jest i "to doświadczenie jest kompletne takie, jakie jest" jak to mówi Pema Chodron w swej książce "Twoje wspaniałe życie - jak przyjąć to, czego nie chcemy otrzymać" :-).






czwartek, 23 kwietnia 2020


Jejku, ale dzisiaj dziwny dzień… Niby pięknie, słońce świeci, krzewy kwitną i pachną, rzodkiewki wychodzą w ogródku, wszyscy zdrowi, wstałam o 6-tej, żeby ćwiczyć (!), ale wśród moich emocji niestety dominuje smutek… Piszę pracę dyplomową o umyśle typu Vata (w ajurwedzie) i czytałam nieraz w ostatnich dniach, że Vacie zaleca się bardzo ostrożne dawkowanie newsów i wszelkich smutnych czy złych rzeczy. I dlaczego tego nie robię? Słabo u mnie z samodyscypliną… Ale nie tym chciałam pisać. Wczorajszy Dzień Ziemi był chyba najsmutniejszym w moim życiu, głównie z powodu pożaru na terenie biebrzańskich bagien. Kiedy przeczytałam o tym orle, który zamiast odlecieć w bezpieczne strony, został przy gnieździe chcąc chronić swoje małe, to już na całego się rozryczałam. W takich sytuacjach nie widzę zalet bycia wysoko wrażliwą. Potem jeszcze komunikaty o suszy, wymieraniu pszczół, przygotowywaniu poideł dla owadów, wpisy Ekostraży o ratowaniu zwierząt, które ktoś potrącił, albo celowo uszkodził…itp., itd., oraz słuchanie „live” Romy Ligockiej, która przed zamknięciem wyjechała do Francji i nie zdążyła już wrócić do Polski. Przeciwnie do jej książek, ta rozmowa nie była zbyt optymistyczna i pogorszyła mój kiepski już nastrój.

To pisałam przed 17:00. Potem miałam włoski, rozłożyłam się z wszystkim na tarasie, herbatka, włoskie ciasteczka, kot na kolanach i od razu poczułam się lepiej, trochę jak na wakacjach ;). W międzyczasie przyszła paczka – zaległy prezent urodzinowy z pysznościami z zagranicy, a po włoskim koledzy i koleżanki z pracy zmotywowali mnie do wyjścia z domu (w końcu!). Wczoraj założyli kanał na naszym wewnętrznym komunikatorze pt. „bieganie”, ale jazda na rowerze też może być ;-). Rafał z sąsiadem wskoczyli na rowery, co mnie dodatkowo zmotywowało. Po miesiącu bez spacerów, w końcu wyszłam z swojego barłogu! Miała być krótka przejażdżka, a wyszło 10km nieznanymi ścieżkami przez las i pod górę. Głowa przewietrzona i niezłe kardio też było pod tą górę. Słońce zachodziło, ścieżka wąska, zerwał mi się błotnik przez te wertepy i nie wiadomo, gdzie i kiedy wyjadę z tego lasu. Ale jakoś tak miałam pewność w sobie, że się nie zgubię. Było cudownie – zapach jak latem nad morzem w lesie sosnowym, śpiew ptaków, spokój i pozytywne zmęczenie mięśni. Przekonałam się na własnej skórze, jak ruch fizyczny zmienia biochemię mózgu na lepsze J. Coś pięknego; wszystkim polecam!


czwartek, 16 kwietnia 2020


Image
Wzięłam trzy dni urlopu i próbuję pisać pracę dyplomową do mojej szkoły trenerów. Napisałam dopiero niecałe trzy strony z trzydziestu i jestem bardzo ciekawa, czy zdążę do majówki. Nie wiem też, czy będę miała czym zapełnić te trzydzieści stron. W międzyczasie ćwiczę włoską gramatykę – uwielbiam te język i co wtorek mam lekcje online (obejrzałam też w ramach praktyki cztery wspaniałe współczesne włoskie filmy), ćwiczę rano o 6:00 jogę, oczyszczam się po ajurwedyjsku oraz sieję warzywka w naszym nowym ogródku warzywnym. 

W końcu udało nam się pozbyć ogromnego basenu, którego nikt nie używał i mamy tam miejsce na warzywa. Jak już zabrali ten basen to ekspresowo udało nam się zamówić ziemię, Rafał migiem zebrał wierzchnią warstwę piasku, przekopał starą, nasypał nową i ponownie przekopał (łącznie z ziemią do drzewek było to 28 ton!). Całą wczesną młodość i później broniłam się od pracy związanej z uprawą warzyw – pamiętam jak by to było wczoraj te często wizyty na działce, zrywanie, przerabianie, itp. i moją niechęć do tego. I teraz to do mnie wróciło! Niestety nie odziedziczyłam w genach od mamy całej tej ogrodniczej wiedzy, więc zobaczymy co z tego wyrośnie ;-). Dobrze, że Rafał ma jako takie pojęcie :D. Nakupiłam wszelakich nasion, o wiele za dużo, po kilka odmian tego samego, no i grzebię się w ziemi! Ku mojemu zdziwieniu bardzo mi się to podoba i czuję się tak, jakbym to już wcześniej robiła i to nie z przymusu, gdyż odczuwam to bardzo pozytywnie. Czuję trudne do opisania połączenie.  Uwielbiam też sprawdzać jak rosną krzewy, które są w ogrodzie, uwielbiam patrzeć na wychodzące i rosnące liście. To jest niesamowite, to odradzanie się po zimie, ten cykl życia, to połączenie z czymś większym, ta soczysta zieleń nowych listków! Lubczyk urósł już tak błyskawicznie, że mogę go już ścinać i suszyć lub mrozić na przyszłość. Kto chce? Trzmielina również powala intensywną zielonością, aż nią błyszczy i rośnie jak szalona. Nocny mróz ściął dwie najpiękniejsze hortensje, u których najwcześniej pojawiły się liście, i z których tak bardzo się cieszyłam i które tak niesamowicie szybko rosły. Mam nadzieję, że odbiją, na dole już wychodzą całkiem nowe pędy J.

Tak to się żyje sielsko anielsko na tej cudnej wsi, lub raczej mam wrażenie, że w osadzie typu Bullerbyn, bo życie u sąsiadów z prawej i lewej stało się całym naszym zewnętrznym życiem. Wdzięczność wielka, za to, że są oni sympatyczni. Wdzięczność za ten czas powrotu do siebie.

niedziela, 5 kwietnia 2020


Przeczytałam poprzedni post o niedzielnych spadkach energii. A dzisiaj jestem na nogach od 4:15 rano i czuję się świetnie do tej pory. To jest niesamowite! Ta energia poranka faktycznie działa, no i dzisiaj jeszcze wybitnie była moc, kiedy połączeni na całym świecie medytowaliśmy, wizualizowaliśmy i modliliśmy się w intencji uzdrowienia naszej kochanej planety :). Nie połączyłam się z Agnieszką sześcioma innymi osobami, bo to "live'y" chyba można tylko oglądać na telefonie, jak mnie potem Zuzia oświeciła, a ja wspaniałomyślnie włączyłam sobie laptopa, żeby mieć większy ekran... ;-). W końcu go zamknęłam i dopiero wtedy skupiłam się w pełni. Cudnie było doświadczać świtu i tej jasności... Potem miałam tyle dobrej energii, że bez problemu upiekłam w końcu ekspresowy chlebek jogina, do którego zabierałam się od tygodnia. Otręby, mąka kukurydziana, trochę pestek, dużo ziół i po pół godziny były już pyszności. Zrobiłam śniadanie dla rodzinki i delektowałam się ciszą, bo nie chciałam ich budzić.
Że ta energia działa, ochrania, podnosi na duchu i wzmacnia dobry nastrój mogłam się również przekonać dzisiaj podczas robienia zakupów. Robiłam je również wczoraj i podczas tego oraz po powrocie do domu nie mogłam do siebie dojść, aż do wieczora. Bardzo źle odebrałam komunikaty w o tym, żeby szybko robić zakupy i pomyśleć o tych co czekają w kolejce. Szkoda tylko, że nie można było otworzyć więcej niż jednej kasy, bo to ona głównie powodowała tę wielką kolejkę na zewnątrz! Te komunikaty były naładowane energią strachu, nawoływały do martwienia się o bliskich, itp. Odebrałam to prawie że jak psychiczny terror. Potem jeszcze czekanie pod apteką i starszy pan za mną, którą prawie że tam zemdlał. Kupiłam mu to co chciał, a potem żałowałam, że nie zaoferowałam mu większej pomocy, bo przecież nie powinien wychodzić (miał chyba z 80 lat), a pewnie nie ma mu kto robić zakupów. Bez maski, stawał bardzo blisko ludzi. Problemy z sercem :(. Po powrocie byłam rozbita, chciało mi się płakać, spać, dosłownie bez sił. Na szczęście zadziała synchronizacja i jedna z naszych wykładowczyń przysłała nam maila, jakby w odpowiedzi na to moje przygnębiające zakupowe doświadczenie. Ona też była na zakupach i poczuła dokładnie to co ja, została wciągnięta w tę ciemną energię strachu. Potem, na naszej szkolnej grupie, okazało się, że prawie wszyscy mieli takie doświadczenia. Wzięłam gorącą kąpiel oczyszczającą z solą zwykłą i pachnącą oraz dużą ilością sody, słuchałam i śpiewałam mantr i czytałam piękne, pozytywne teksty i od razu mi się polepszyło. Staruszkowi wysyłałam dużo zdrowia i światła.
Dzisiaj rano po globalnym wysyłaniu światła i miłości, dobra, uzdrowienia, zdrowia też byłam w sklepie, głównie żeby zrobić zakupy mamie i była tam całkiem inna energia :). Ludzie życzliwi, uśmiechający się, rozmawiający. 

W ciągu dnia często dosłownie rozpiera mnie wdzięczność. W jednej fajnej książce o mindfulness znalazłam takie ćwiczenie, żeby sobie nastawić alarm na co godzinę i wypisywać jedną rzecz, za którą się jest wdzięcznym. Mnie to samo przychodzi, bez zegarka :). Zasadziliśmy kilka drzewek i krzewów i zauważyłam, że te drzewka traktuję dosłownie jak nowych członków rodziny, uśmiecham się do nich, otaczam miłością i patrzę z czułością. Piękny gęsty i rozłożysty cis, wysoki świerk i dwie kosmate sosny. Cieszę się nimi jak dziecko! Jestem wdzięczna za rodzinę, za ciepłą herbatę, wannę,  książki, pracę, hamak na tarasie, słońce o poranku, jedzenie (ciągle coś gotuję i piekę), samochód, sąsiadów, kwitnące kwiatki.... Człowiekowi naprawdę tak mało trzeba do szczęścia...
A w międzyczasie czytam Anitę Moorjani i jej "near-death experience". Opisała je w książce pt. "Umrzeć, by stać się sobą", którą można potraktować jako jej autobiografię, a czyta się ją jak najlepszą powieść. Jak skończę, napiszę więcej.

wtorek, 17 marca 2020



W ostatnich dniach świat, jaki znamy, stanął na głowie. Codziennie przerabiam swoją lekcję na ten czas, czyli lęk i zaufanie. To, że pracuję z domu jakoś wcale nie sprawia, że mam więcej czasu, ale codziennie rano staram się rozgrzewać energetyzującymi ćwiczeniami jogi albo qigongu, a codziennie wieczorem łączę się z innymi świadomymi ludźmi w medytacji i modlitwie, które również podnoszą moją energię. Otaczam ziemię jasnym światłem, rozświetlam też całą moją rodzinę i siebie oraz wszystkich potrzebujących ludzi. Śpiewam uzdrawiające mantry, a uśmiech i wzruszenie nie przestają schodzić mi z twarzy ;). 


Zachęcam Was do przyłączenia się do tych wspólnych medytacji (o 21:00 i/lub o 22:00) i do powtarzania prostych słów: „jestem w moim sercu...moje serce... miłość, radość, szczęście, spokój, mądrość, jedność, dobrobyt, obfitość....”. Każde słowo, które niesie ze sobą wysoką wibracje i daje ukojenie jest dobre.

Na naszych oczach świat się oczyszcza i zmienia na lepsze, więc „… niech wszystko co stare rozpuści się w MORZU MIŁOŚCI... stare programy, schematy, wszystko co blokuje przepływ wspaniałej nieskończonej Energii Miłości niech zostanie rozpuszczone TU i TERAZ...”

Ostatnio też wielokrotnie przepełnia mnie wdzięczność za dobrobyt, w którym żyję. Za to, że mam samochód, którym mogę bezpiecznie dojechać na zakupy, za to, że mam tak wielki wybór jedzenia i picia, za to że mogę wyjść rano w piżamie na taras, a potem na nim pracować wygrzewając się w słońcu. Dziękuję za wynalazek internetu, dzięki któremu teraz tyle ludzi się jednoczy, pomaga sobie i ofiaruje różne aktywności (ja dziś jeszcze skakałam 1,5 godziny podczas zumby online ;-).

Jestem wdzięczna również za pracę lekarzy i pielęgniarek oraz za… kota, któremu codziennie oddajemy nasze troski i stresy, a on jest bezgłośnie przyjmuje, w zamian dając tyle czystej radości i miłości….

Wysyłam do świata Morze Miłości <3

niedziela, 8 marca 2020

jestem pierwszą kobietą ze swojego rodu mającą wolny wybór. by kształtować swoją przyszłość tak jak zechcę. mówić to co myślę kiedy mam ochotę. bez smagnięcia batem. jestem wdzięczna za setki pierwszych razów. do których moja matka i jej matka i jej matka nie miały prawa. co za zaszczyt.
być pierwszą kobietą w rodzinie poznającą smak swoich pragnień. nic dziwnego że jestem głodna tego życia. muszę się najeść za całe pokolenia brzuchów. babcie na pewno zanoszą się śmiechem. zbite w gromadkę wokół glinianego pieca w życiu po śmierci. sącząc mleczny masala chai z parujących szklanek. jak wspaniały musi być dla nich widok jednej z nich żyjącej tak odważnie.
rupi kaur
Dziś skończyłam naukę w Szkole Trenerów Rozwoju Osobistego Studium Ekologicznej i Profilaktyki Zdrowia, w cieniu koronawirusa, siedząc w osobnych ławkach (żeby zachować metr pomiędzy sobą) i dezynfekując ręce płynem zrobionym własnoręcznie przez szkołę z alkoholu z dodatkiem oleju kokosowego i rozgniecionych goździków, który był bardzo przyjemny dla skóry. Ławki i krzesła też były dezynfekowane. Szkoła zamyka się po tym weekendzie, zajęcia będą przeprowadzać zdalnie. Dyrektorzy wiedzą w czym rzecz, bo do Chin często jeździli, mają tam wiele kontaktów, bazują na Tradycyjnej Medycynie Chińskiej, uczą Naturoterapii, więc są wiarygodni.  Ale co z tego, jeśli inne instytucje nie wprowadzają żadnych obostrzeń? A komunikacja miejska? W Hong Kongu do tej pory jest tylko 115 przypadków. A we Włoszech zamykają miasta na północy, żeby uniknąć dalszego rozprzestrzeniania. Hong Kong wie jak się zabezpieczyć. Mój problem w tym, że o ile afirmuję i wierzę w to, że mam dobrą odporność, to lubię też być poinformowana, a kiedy czytam te informacje w mediach, to trochę mnie to osłabia…. Na kursie włoskiego w zeszłym tygodniu znowu byłam tylko ja i jeszcze jedna osoba, bo reszta się boi wirusa… Było cudownie, ale potem byłam zmęczona tym dużym wysiłkiem intelektualnym ;-)

Tak czuję wewnętrznie, że teraz naprawdę jest wzmożony czas na rozświetlanie siebie i swojej rodziny, twórcze wizualizowanie, śpiewanie ochronnych mantr, a przede wszystkim wysypianie się! Czas na zaufanie Sile Wyższej, oddanie jej swoich zmartwień, zmianę dystansu i perspektywy, „włożenie tego lęku na niższą półkę” w mózgu, tak aby nie to było najważniejsze…albo nałykanie się witaminy D w słoneczny dzień jak dzisiaj J. To niesamowite, jak zmienia się energia i radość człowieka, kiedy świeci słońce! Ścięliśmy trawy, lawendę, poprawiłam obcięcie hortensji, a w nagrodę wypiliśmy kawę  w słońcu na tarasie (ja wraz z „energią do kawy”, czyli masłem klarowanym z cynamonem, kardamonem i wanilią) podjadając hiszpańskie i włoskie ciasteczka :)

Dzisiaj odczułam też wielką wdzięczność za te 15 miesięcy zajęć i poznanie innych ludzi, którzy zdecydowali się wejść na taką ścieżkę, jak ja. Wdzięczność za to, że daliśmy radę, za wspólne śmiechy i wsparcie, za dzielenie się doświadczeniami. Za to, że chociaż jeszcze trochę pracy przed nami, aby stać pewnie na nogach jako trener (choć niektórzy już zaczęli!), dokończenie tych wszystkich mądrych książek, przejrzenie jeszcze raz lub więcej notatek, ułożenie sobie tego wszystkiego w głowie, to cała ta wiedza niesamowicie nas wzbogaciła, zainspirowała i rozwinęła jako człowiek. Nie wierzę, że dotrwałam do końca, bo w tym semestrze nie było łatwo. To jest naprawdę niesamowite!!! Pamiętam jak kilka lat temu rozmawiałam ze znajomą z Tai-chi, dyrektorką HR, która marzyła, żeby iść na te studia. Ja nawet wtedy o tym nie śmiałam pomyśleć, było to dla mnie całkowicie nierealne, a tu proszę – już koniec! Jeszcze tylko praca do napisania i obrona w maju. Te comiesięczne zajęcia przywracały mi odpowiednią perspektywę, ładowały pozytywnie, wyjaśniały różne życiowe problemy, z którymi borykają się ludzie. Szczególnie bliska stała mi się terapia systemowa i zależności w rodzinie, która jest podstawą wszystkiego.

Ale przecież nie trzeba iść do żadnej szkoły (choć tę akurat gorąco polecam!), gdyż, jak wczoraj powiedziała jedna z naszych profesorów i trenerów „Naszym największym rozwojem jest dostrzeżenie samego siebie”.

Przesyłam nam wszystkim dużo jasnego światła i uzdrawiającej energii! 

Idę śpiewać mantry, a potem spać :)



wtorek, 3 marca 2020


Będąc znowu poza domem w weekend, całkiem już straciłam rachubę jaki jest dzień i jaki miesiąc i że już marzec, mój szczególny urodzinowy miesiąc :). Choć codziennie staram się żyć, jakby były urodziny i doceniać wszystkie cudne momenty! Nie zawsze się to udaje, bo spadki energii fizycznej lub/i nastroju lub czasem chce się po prostu mieć święty spokój i nic nie robić.

W ten weekend pojechaliśmy do Niemiec odebrać N. z jej miesięcznego kursu językowego. Moje marzenie zostało zrealizowane..., ale przez moją córkę ;-). Ja za to byłam pozytywnie zaskoczona, że po długiej przerwie niemówienia po niemiecku wszystko do mnie wróciło i nawet kleciłam ładne zdania w tym języku ;-). A dla odmiany, na fali zachwytu językiem włoskim zapisałam się na kurs tego właśnie języka i w tamtym tygodniu już miałam pierwsze zajęcia. To jest niesamowite, jak to czego nauczyłam się za młodu siedzi w mojej głowie i ma się dobrze :).

W Niemczech było cudownie, świeciło słońce, na zmianę z deszczem i nawet była wielka ulewa, która złapała nas, kiedy szliśmy wieczorem do przytulnej kawiarni w parku na małe co nieco. Dżinsy oblepiły mnie jak rajstopy, zrobiły się ciężkie i zimne, buty przemokły, ale przecież nie jestem z cukru. Świadomie blokowałam narzekanie w mojej głowie ;-). Siedzieliśmy też w ogrodzie w słońcu, podziwialiśmy dzikie krokusy i pszczoły (!) i głośno śpiewające ptaki, które przylatywały do jedzonek zawieszonych na drzewach (oprócz mnóstwa sikorek był nawet dzięcioł!). Pyszne jedzenie, uśmiechnięci ludzie i słońce - niczego więcej nie trzeba!

W zeszłym tygodniu dorwałam się znowu do następnych trzech książek Ligockiej - jak ją się zacznie czytać, to nie można się w ogóle oderwać! Koronawirus w świetle jej przeżyć i przeżyć jej rodziny z czasów wojny i potem to naprawdę nic. O tych przeżyciach pisze z wielką lekkością, przeplata je z teraźniejszością, i zawsze z odpowiednią puentą. Są to krótkie felietony, ale bardzo poruszają.

A wczoraj świętowaliśmy u mamy jej imieniny, z ciociami i wujkiem. Drugie imieniny bez taty...

Dzisiaj dyrektor szkoły trenerów, w której już niedługo kończę edukację, przysłał informacje jak podnieść swoją odporność w obecnej sytuacji. Zacytuję tu fragment o żywieniu, bo to bardzo pokrywa się z ajurwedą i ogólnie jest mądre.

"Jak się chronić, czyli jak wzmacniać swoją odporność:

- nie przemęczać organizmu
- pić dużo gorącej wody – najlepiej z imbirem, cynamonem, goździkami
- dużo spać najlepiej w porze  22-ga 6 rano, (min 8 godz.)  40% naszej odporności buduje sen w odpowiednim czasie
- ćwiczyć – Joga, Tai Chi, Qi gong - codziennie!
- jeść potrawy ciepłe i rozgrzewające (uwzględniając szczególnie: czosnek, cebulę, imbir, kurkumę...)
- ograniczyć surowe produkty CAŁKOWICIE!

Właściwa profilaktyka i budowanie odporności to jedzenie odżywczych posiłków oraz pokarmów i napojów wyłącznie gotowanych, duszonych, blanszowanych - wyłącznie ciepłych. Surówki i zimne napoje i pokarmy są zakazane! Nie należy się przejadać (maksymalne wypełnienie żołądka
to 70 ). Jeśli jesteśmy przejedzeni to powstaje w organizmie wilgoć - czyli znowu ułatwiamy infekcję. W celu ochrony przed budowaniem wilgoci i śluzu w organizmie należy zaprzestać jedzenia produktów mlecznych np. mleko, jogurty, sery itp. (choć masło może być w rozsądnych ilościach), węglowodanów (szczególnie cukier, ale również znacząco ograniczyć produkty mączne itp.).  Z owoców najlepsze są gruszki, śliwki, morele, ale i jabłka - wskazane jest spożywanie ich w formie ciepłych kompotów lub inaczej, byle na ciepło. Dobre są również suszone owoce np. do kompotów i różne orzechy i nasiona (najlepiej podprażone). Powinny być 3 posiłki dziennie: śniadanie jako główny (!) posiłek, między godz. 7-9, natomiast kolacja lekka, przed godz. 18 - też ciepła; najlepiej zupa. 

Na pewno nie jest dobrą profilaktyką zażywanie witaminy C, bo ma ona bardzo wychładzający charakter, a choroba COVID-19 jest typowym atakiem zewnętrznego Zimna i Wilgoci na system Płuc (wg wzorca patologii medycyny chińskiej). Tak więc witamina C, zwłaszcza syntetyczna, dodatkowo może pogorszyć sytuację i w tym przypadku wręcz ułatwić zakażenie. 

Warto okadzać pomieszczenia moksą (wata lub cygara z Artemisia argyi) przynajmniej raz dziennie, choć może też być nasza szałwia. W chińskich szpitalach  wszędzie żarzy się moksa jako profilaktyczny dym oczyszczający przestrzeń szpitali. 

Wskazany jest ruch: ćwiczenia, Tai Chi, Qi gong, Yoga, bo poruszają Qi i krew oraz wzmacniają organizm i również wpływają na budowanie odporności, (siłownia, szczególnie wyczerpujące ćwiczenia nie są zalecane!). Warto otwierać płuca umiejętnie oddychając - byle nie smogiem. 

Ważne, by chodzić spać wcześnie – optymalny czas to godz. 21:00; nie później niż o godz. 22:00. Sen przed północą najlepiej regeneruje narządy wewnętrzne i odbudowuje Krew (Xue), dzięki czemu organizm jest znacznie oporniejszy.

W domu, w pracy:

- co parę godzin wietrzyć całe mieszkanie czy biuro 
- unikać zimnych i wilgotnych pomieszczeń – najlepsze warunki do osiedlania się wirusa
- utrzymywać ciepło w mieszkaniu / pracy (20-22 stopni Celsjusza)
- wyłączyć klimatyzację szczególnie jeżeli mamy łączoną z innymi pomieszczeniami.

Panika jest zła, natomiast ignorancja jest jeszcze gorsza."
W związku z powyższymi zaleceniami idę właśnie spać!


wtorek, 25 lutego 2020


Zbieram się do napisania o naszym zwiedzaniu południowowłoskich miasteczek, ale dziwnie jest się zachwycać się Włochami, kiedy wszystkie media piszą o zachorowaniach na koronawirusa. Bardzo współczuję Włochom tej trudnej sytuacji.

Środa, 19.02.2020
W Bari zatrzymaliśmy się w mieszkaniu na Starówce, na Strada Filioli. Naprzeciwko nas, trochę z boku codziennie rano pani rozkładała stragan z warzywami i bardzo głośna rozmawiała z sąsiadkami, nawet wręcz krzyczała. „Mariiiaaa!” było na porządku dziennym plus jeszcze „Ciao belissima” J. Wydawałoby się, że ściany w historycznych domach są grube, ale jednak przekonaliśmy się, że nie zbyt bardzo. Nad nami mieszkała chyba osoba na stałe przywiązana do łóżka i rano o ok. 6:30 nie tylko budziły nas dzwony z pobliskiego kościoła, ale również jęki sąsiada. No cóż…. Włosi bardzo lubią wspólnotę, sąsiedztwo, a rodzina jest dla nich odskocznią i pomocą wtedy kiedy absurdalne przepisy prawa włoskiego dają im w kość. Za to od 12:00 ulice i odgłosy cichły, lokalsi znikali na sjestę (nawet w zimie!), przez co my nie raz i nie dwa zostaliśmy „na lodzie”, wtedy kiedy byliśmy najbardziej głodni. Pokrywało się to z tym, co przeczytałam w relacji Chrisa Harrisona., ale jakoś łudziłam się, że sjesta jest tylko, kiedy jest upał ;-).
Dzięki sjeście za to, nie było tłumów, a my często czuliśmy się tak, jakby te miasteczka, które zwiedzaliśmy były tylko dla nas, zaszywaliśmy się w wąskich uliczkach na starówkach i odkrywaliśmy różne ciekawe rzeczy. Nieustannie zachwycałam się przecudną roślinnością, która tak pięknie prezentowała się na tle białych ścianach. Fajnie też było odkrywać jedyną czynną kawiarnię, gdzie byliśmy jedynymi gośćmi, ale za chwilę za nami nadciągali inni… Zdecydowanie number one to było Ostuni, Locorotondo i Matera.
Do Ostuni dotarliśmy pod koniec pierwszego dnia zwiedzania, po uprzednim odwiedzeniu Polignano a Mare, które zachwyciło nas zapierającymi dech widokami morza i turkusowej wody, pięknie umaszczonymi kotami wylegującymi się w słońcu w opuszczonych skrzynkach na rośliny i małymi białymi domkami. Słońce, spokój, wiatr… Mały placyk z kościołem i starym „palazzio”, gdzie można było posiedzieć przy stoliku na zewnątrz. Następny przystanek to oddalone o parę kilometrów Monopoli, gdzie spędziliśmy tylko godzinę, docierając do malowniczego portu i starówki w celu znalezienia najlepszej panzerotterii w okolicy („Madia”), która niestety była zamknięta (a Google twierdził coś przeciwnego!). Rozczarowani postanowiliśmy jechać dalej, do Ostuni, z nadzieją znalezienia jakiejś otwartej knajpki. Na szczęście po drodze uratowali nas bardzo mili panowie z O’ Capitano, którzy serwowali dania kuchni neapolitańskiej i zagrzali nam i zapakowali na wynos różne rodzaje przepysznej lazanii.  
A Ostuni…. było jak z bajki, białe przepiękne miasteczko na wzgórzu. Autobus z dworca wysadził nas na wielkim placu Liberta z przepięknym ratuszem i kościołem obok, stamtąd poszwendaliśmy się chwilę po uliczkach starówki, a potem przeszliśmy na drugą część placu i drogą w górę zawędrowaliśmy do przytulnej katedry z przepiękną rozetą na fasadzie, a potem do najbardziej instagramerskich drzwi (na życzenie Zuzi ;), gdzie odbyła się odpowiednia sesja fotograficzna :D. Następnie zapuściliśmy się w wąskie uliczki starówki (tam to naprawdę można się pogubić!), a za nami jak zwykle pojawili się ludzie, którzy myśleli, że my wiemy gdzie idziemy i pytali nas o drogę ;-). Zaczęło padać, choć miało dopiero w nocy, i wróciliśmy na główny plac rozglądając się za kawiarnią. Jedna była czynna („Casbach”!), a pani kelnerka czy właścicielka machała do nas zachęcająco przez okno. Stojący na ulicy jedyny tubylec też nas tam skierował. Kawiarnia znajduje się na trzech piętrach, weszliśmy na górę i mogliśmy podziwiać piękny widok głównej ulicy i placu w Ostuni otulonego blaskiem latarni i deszczu. Było bardzo nastrojowo. Około 19–tej mieliśmy powrotny pociąg, a trzeba było jeszcze zlokalizować przystanek autobusu w kierunku dworca kolejowego.  Nie było to łatwe, ale w internecie jest wszystko, nawet aktualny rozkład jazdy tego lokalnego autobusu! Nie wiedzieliśmy natomiast, w którym miejscu jest przystanek i o której dokładnie autobus się tam pojawi, gdyż na tym rozkładzie była podana tylko godzina odjazdu autobusu z pierwszego przystanku tej trasy. Pani kelnerka pomogła nam z lokalizacją przystanku i czekaliśmy tam dłuższą chwilę. Pomimo deszczu nie przeszkadzało mi to w ogóle, podczas gdy  na co dzień szkoda mi każdej takiej minuty, w czasie podróży delektuję się wtedy obserwacją lokalnego życia. Tutaj podziwiałam mnogość odmian Fiata 500 pojawiających się co chwilę na ulicy oraz życie pobliskiego komisariatu policji. Zbliżał się czas odjazdu pociągu, a autobusu jak nie było, tak nie było. Kiedy już przyjechał, okazał się małym mini-busem i ledwo się wszyscy pomieściliśmy, bo w środku byli już pasażerowie z wózkiem i dziećmi. Dzięki temu, że kierowca pędził po mokrych i ciemnych drogach, zdążyliśmy, przy czym okazało się, że naszego pociągu w ogóle nie było, ale był następny - za 11 minut. 
Kiedy wróciliśmy do Bari deszcz nie padał i po drodze do domu zaszliśmy do supermarketu. Gdybyśmy z niego wyszli szybciej, to nie złapałaby nas burza. Na szczęście schowaliśmy się pod daszkiem jednego z ekskluzywnych sklepów przy głównym deptaku i obserwowaliśmy tubylców, co chwilę nagabywani przez hinduskich sprzedawców parasolek. Kiedy deszcz chwilowo osłabł postanowiliśmy ruszyć do domu, ale nie przewidzieliśmy, że na starówce ten deszcz będzie płynął po śliskich kamieniach, no i potem musieliśmy suszyć buty i spodnie. Nasza parasolka leżała sobie bezpiecznie w walizce (bo deszcz miał być w nocy!). Potem jeszcze kilkakrotnie pogoda zaskakiwała nas szybkim tempem zmian, ale w samym słońcu było bardzo ciepło. Rano i wieczorami przydały się rękawiczki.
Rano zaczęliśmy dzień spacerem po starówce, dojściem nad morze i śniadaniem na Piazza del Ferrarese, gdzie wypiłam moje pierwsze z wielu najlepsze na świecie cappuccino.
Garść wskazówek:

Bilet kupiliśmy do Monopoli, po drodze wysiedliśmy w Polignano a Mare i na ten sam bilet wsiedliśmy do Monopoli (kupione na stacji są ważne 4 godziny od pierwszego skasowania). Na peronach są żółte kasowniki, gdzie obowiązkowo trzeba skasować bilet przed wejściem do pociągu. Do Ostuni pani w kasie kazała nam kupić osobny, a potem powrotny na całą trasę (można płacić kartą). Pociągi są bardzo wygodne i ciche, ale na tej trasie nie ma informacji w środku jaki będzie następny przystanek. Bilet do Monopoli 3,30 EUR, z Monopoli do Ostuni – 2,50 EUR Ostuni do Bari – 5,80 EUR. Linia Trenitalia, dworzec w głównym budynku (obok są dworce innych linii). Supermarket (nazwa DOK) z tyłu dworca jest największy i można tam kupić przepyszny lokalny ser Scamorza – polecam lekko wędzony, kształt – długie paluszki.

W Ostuni na dworcu czeka autobus, który zawozi pasażerów do centrum, jest on skomunikowany z godzinami przyjazdów i odjazdów pociągów. Przystanek w stronę dworca jest ok. 500 metrów w głąb głównej drogi, którą się przyjeżdża z dworca, stojąc na placu Liberta twarzą do katedry trzeba iść w prawo główną drogą i minąć kolumnę z rzeźbą. Koło przystanku, który jest po lewej stronie ulicy, znajduje się komisariat policji.