Pokazywanie postów oznaczonych etykietą flow. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą flow. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 3 czerwca 2018

Dziś mam "kaca" popodróżniczego. Często tak mam, jak wracam do rzeczywistości po podróży, szczególnie kiedy ten dzień jest wolny, ciepły i słoneczny, a ja muszę coś zrobić. Od rana zły humor i smutek w związku z tym. Przez wiele lat pracowałam dodatkowo w weekendy robiąc tłumaczenia, mając zawsze coś do zrobienia pracując w szkołach i już mam dość. Wtedy po prostu siadałam i robiłam i niczego nie analizowałam. Byłam super zorganizowana i świetnie zdyscyplinowana, ale teraz już mój umysł i serce się buntują. Czy to, że wczoraj pojechałam na całodniową wycieczkę ma mi zrekompensować przymus pracowania? Nie. Jest mi coraz gorzej. Czuję się niewolnikiem pracy. Marzę o czasie, kiedy będę mogła rzucić to wszystko i wyjechać - Wietnam, Kenia, Indie, Ladakh, Turcja, a nawet takie zwyczajne bliskie Czechy. Stan, którego doświadczam podczas odkrywania nowych miejsc, ich historii, ludzi, architektury jest stanem nieporównywalnym do niczego innego (czuję się też tak jadąc na rowerze). Gdy skupiam się na czymś nowym, to odczuwam prawdziwe "flow" - doświadczam prawdziwego "tu i teraz", czuję się wolna, chwilowo zapominam o problemach codzienności, o dziewięciu zaległych sprawdzianach i kartkówkach Zuzi, o chorobie taty i tego, że mama idzie wkrótce na badania do szpitala, o tym ile rzeczy trzeba zrobić na działce rodziców, o tym jak osacza mnie nagromadzenie rzeczy w małym mieszkaniu, w którym trudno żyć czterem osobom i o tym, co wciąż jest do zrobienia. Z każdym dniem ubywa mi życia, a od jutra znowu przez 5 dni będę marnotrawić codziennie jego osiem godzin na siedzenie w biurze i robienie mało sensownych rzeczy. Ach, czy już powinnam iść na psychoterapię?
O pałacu w Radomierzycach usłyszałam pierwszy raz chyba podczas spotkania z Joanną Lamparską, autorką opisującą tajemnice Dolnego Śląska. Potem oczywiście większość informacji zapomniałam, a teraz, jadąc nad jezioro koło Zgorzelca po niemieckiej stronie przypomniała mi się historia pałacu, do którego pod koniec wojny Niemcy zwozili tysiące tajnych akt, a trzech Polaków zdołało je przejrzeć i część zabrać, nim trafiły do rąk Armii Radzieckiej. W latach 90-tych wszyscy trzej zostali w tajemniczy sposób zamordowany. W 1999 pałac kupił właściciel firmy "Gerda" i wielki budynek zaczął się odradzać z popiołów, ale w 2003 niestety właściciel zmarł, po nim jego żona i remont stanął. Pałac ma piękny nowy dach i elewację, ale w środku ponoć jest pusto. Można go obejść dookoła aleją pięknych starych drzew, w towarzystwie kwaczących kaczek (pałac i zabudowania gospodarcze otacza fosa). Wkroczyliśmy na teren prywatny, ale pragnienie zobaczenia tego kompleksu pałacowego było większe niż strach przed spotkaniem strażnika, którego i tak na szczęście nie było. Były za to ujadające psy za bramą. Historia pałacu jest bardzo ciekawa, a wrażenia niesamowite.


Obok pałacu znajduje się stary młyn, a tuż koło niego bardzo przytulna kawiarnia w stylu wnętrz łużyckich. Bardzo lubię takie miejsca. Jak wracaliśmy z Niemiec z majówki to zatrzymaliśmy się w domu przysłupowym w takim miejscu, bardzo blisko Zgorzelca. Tu było podobnie, tylko przytulniej. Ja chyba mam w sobie coś niemieckiego ;-). Od razu przypomina mi się mieszkanie babci w kamienicy na Nadodrzu, stare poniemieckie szafy i takie wyszywane makatki z mądrościami życiowymi.







Siedzieliśmy na tarasie, piliśmy kawę i przed nami było takie ciekawe drzewo: 
To było w Polsce. Przejechaliśmy most na rzece w Radomierzycach i momentalnie znaleźliśmy się w Niemczech. Naszym celem było sztuczne jezioro powstałe w wyniku zalania dziury po kopalni. Jezioro jest sztuczne, ale wszystko dookoła jest jak najbardziej naturalne, jest chronionym rezerwatem i przypomina stawy milickie z wszelkim dzikim ptactwem. Przeszliśmy drogą kawałek wokół jeziora, łącznie 8 km - część asfaltowa idealna dla rowerów, rolkarzy i fiszek (dobrze, że Zuzia miała chociaż to), a część żwirkowa i naturalna cudna dla pieszych turystów, szczególnie tam, gdzie jest otoczona lasem. Czasami próbuje się na siłę zjednoczyć ludzi różnych narodowości, a wystarczy stworzyć takie miejsce z fajną infrastrukturą i ludzie sami się jednoczą. Słyszeliśmy na przemian język polski, niemiecki i czeski. Niesamowite! Cudnie byłoby się przejechać rowerem wokół całego jeziora.


Do Liberca mieliśmy jechać już wiele lat temu, no a teraz mieliśmy do niego tylko godzinę jazdy. Znaleźliśmy miejsce do zaparkowania przy samym Ratuszu, na Starówce było cicho, leniwie i pustawo. Zuzia bardzo chciała zjeść knedliczki i w ratuszowej piwnicy znaleźliśmy restaurację ze świetną i przemiłą obsługą oraz dobrym jedzeniem. Potem przeszliśmy się dookoła podziwiając austro-węgierską architekturę - chwilami czułam się jakbym była w "małym Wiedniu".




W samochodzie zasnęłyśmy z Zuzią ze zmęczenia i chyba też czeskiego przejedzenia ;-). Dobrze, że Rafał lubi prowadzić samochód i tak dobrze mu to wychodzi. Wdzięczność!!!


wtorek, 3 kwietnia 2018


Kreta - Dzień 5 

Zatokę w Elafonisi wymieniali wszyscy, z którymi rozmawaliśmy do tej pory. Jeszcze  w domu wyczytaliśmy, że to absolutne must-see. Już sama trasa na drugi koniec wyspy na południe od nas była fascynująca. Prowadziła wąską drogą przez urokliwe wioski, gdzie w każdej z nich była kafejka oraz przez wysokie góry z wąwozem Topolia w dole. Wzdłuż drogi pasły się kozy i koziołki. Wysiedliśmy, a wiatr rozwiewał nam włosy, słońce świeciło mocno, kozy meczały, a ptaki się przekrzykiwały.




Zbliżając się do Elafonisi można było podziwiać wspaniały widok szerokiej plaży, wypełnionej miejscami wodą i roślinnością w różnych miejscach, a za nimi błękitne morze. Zaparkowaliśmy przed wejściem na ten wielki teren przed zatoką. Elafonisi wpisana jest na listę Natura 2000, jako jedno z najcenniejszych przyrodniczo miejsc kontynentu europejskiego.

Elafonisi słynie różowego piasku. Najpierw go nie było widać, a potem nagle zobaczyliśmy na krawędzi, gdzie styka się woda z piaskiem. Bardzo delikatny kolor - ponoć od muszelek w takim kolorze. Muszelek coraz mniej, bo odwiedzający zabierają ze sobą... Sama plaża jest ogromna z wodą do kolan lub ud i można w niej przyjemnie brodzić przez cały dzień. Kolory jak zwykle na Krecie nieziemskie, magiczne, błękitno-turkusowo-różowe.




Po sesjach foto, spacerowaniu i kąpaniu się w wodzie wróciliśmy do samochodu. Po drodze wstąpiliśmy do knajpki, z której tarasu rozciąga się widok na zatokę, ale nie mieli już wegetariańskiego lokalnego specjału, który chcieliśmy zjeść. Kawałek za nią jest pięknie położony hotel wraz z restauracją, gdzie zjedliśmy bakłażany, musakę, lokalną rybę i sałatkę grecką. Potem cudne chwile na huśtawce obok tarasu restauracyjnego.




Wracając "tonęliśmy" w srebrnych gajach oliwnych i podziwialiśmy niewyobrażalne i niesamowite widoki zachodzącego słońca z drogi, która prowadziła częściowo wzdłuż skalistego wybrzeża. Sama chybabym się nie odważyła kierować tam samochodem! Podziwialiśmy widoki i potem piękne wiejskie domy. Ach, tam było na prawdę pięknie!




niedziela, 29 października 2017

Całkowicie wsiąknęłam w wiersze Poświatowskiej w wykonaniu Janusza Radka. Wiem, jestem monotematyczna.... Sobotę spędziłam na cudnym luzie, nigdzie nie pędząc i nie muszą niczego robić. Tzn. również gotowałam, prasowałam i ćwiczyłam jogę dla kręgosłupa, ale bez pośpiechu i w odprężeniu. Wyszukałam sobie teksty wierszy, które są na płycie, już je znam na pamięć, czytałam też sobie "Poświatowską we wspomnieniach i inspiracjach" i osiągnęłam stan "flow" zanurzając się totalnie w tej poezji i muzyce. Dziewczyny były poza domem, więc mieliśmy "wolną chatę":), co jest naprawdę cudowne, jeśli nie zdarza się często.  

Wieczorem wybraliśmy się na wspólną okrągłą imprezę urodzinową Beaty i Adama w Fabryce Sensu, podczas której świetnie się bawiliśmy. Beatę poznałam 20 lat temu w swojej pierwszej pracy, a potem i oni i my przeprowadzili się do Leśnicy. Byliśmy zaszczyceni zaproszeniem na tę imprezę. Oprócz jubilatów znaliśmy osobiście może jeszcze tylko jedną parę, ale poznaliśmy fajnych ludzi spod Warszawy, z którymi mamy bardzo dużo wspólnego, poza tym był pokaz ognistego tańca passo doble w wykonaniu przyjaciela syna gospodarzy oraz nauka cha chy, która sprawiła wszystkim dużo frajdy. Inną atrakcją była fotobudka i świetne rekwizyty do zdjęć, więc też było dużo śmiechu. Poza tym wytańczyliśmy się za wszystkie czasy przy wspaniałych hitach z naszych czasów - co było cudowne :). Świetnie jest spędzić trochę czasu tylko ze sobą i bez dzieci... Sama Fabryka Sensu ma świetnie i bardzo oryginalnie urządzone wnętrza. (np. łazienkę w szafie czy dżunglę wchodzącą do pokoju, nowoczesne obrazy, rzeźby, designerskie krzesła i fotele)Stworzyła ją Lucyna, którą znam z zamierzchłych czasów, kiedy pracowała w agencji PR i organizowała dla Adtranzu, w którym wtedy pracowałam, oprawę zjazdu firmowych związków zawodowych z całego świata (w Muzeum Architektury). 

Wróciliśmy nad ranem i dziś ledwo zdążyliśmy na rodzinny obiad z okazji urodzin brata Marka, zbliżających się imienin bratanka Marcina i niedawnych urodzin Natalki. Było bardzo serdecznie.

Wracając wpatrywałam się w niesamowite kształty ciemnoszarych chmur przywianych przez orkan. Pogoda sprzyjająca opatuleniu się ciepłym kocem... Kiedy chodziłam na Tai-chi mój instruktor zawsze mówił, że podczas takich gwałtownych zmian pogodowych, które nie są dobre dla naszego organizmu, musimy mieć silne wnętrze, "zaplecze", być zrównoważonym w środku, tak żeby podołać tym zewnętrznym zmianom.

"Meet darkness with light"...

wtorek, 21 lutego 2017


Marzę o tym, żeby móc nie musieć myśleć o tym, co muszę zrobić lub, co musi być zrobione, kiedy coś robię. Marzę o tym, żeby móc się zanurzyć w tym co robię na 1000%, albo więcej, i nie mieć z tyłu głowy żadnej przypominajki. Żeby znowu poczuć "flow". Nawet jak uda mi się być w pełni w danym momencie, to za chwilę, potem, przychodzi myśl, że… zamiast tego powinnam, muszę zrobić to i tamto, już jestem spóźniona, starsze dziecko powinno uczyć się do egzaminu, a młodsze nadrabiać matmę, bo nie poradzi sobie w nowej szkole… Tęsknię za tym, jak kiedyś, dawno temu, mogłam „bezkarnie” oddawać się przyjemnościom bycia wciągniętą w książkę i przez książkę, przyjemnościom czytania przez cały dzień, noc, do rana…, przyjemnościom tworzenia, malowania, rysowania, pisania... Tęsknię za długimi, całodniowymi włóczęgami bez celu, bez patrzenia na zegarek… teraz udaje mi się to tylko podczas podróżowania, kiedy zachwycam się odkrywaniem nowych miejsc i poznawaniem nowych ludzi; podczas słuchania muzyki, kiedy mogę głośno śpiewać lub tańczyć, podczas koncertów, kiedy zamykam oczy i skupiam się tylko na dźwięku i jego uczuciach…, często podczas ćwiczeń fizycznych…., podczas lotu lub jazdy samochodem, czy pociągiem, bo wtedy jestem zawieszona w czasie i nie jestem w stanie zrobić niczego innego, tylko mogę doświadczać tego, gdzie akurat jestem. W codziennym życiu typu dom-praca-dzieci-dom jest nie zdarza się to często…

Czasami też, gdy skupiam się na „tu i teraz”, to zapominam, zaniedbuję inne ważne rzeczy.  A często też to myślenie o innych rzeczach nie pozwala na skupieniu się na „tu i teraz”. I jak tu żyć?;-)

Skończyłam czytać „Kto wyłączył mój mózg?” dr Caroline Leaf. Autorka bardzo ciekawie przedstawia/udowadnia, że każda myśl jest impulsem elektrycznym, substancją chemiczną i neuronami. I że wraz z każdą myślą nasze ciało zalewa dobry lub zły koktajl chemiczny. To jak i co myślimy wyraża się w naszym ciele, gdyż nasze myśli włączają nasze geny, powodując ich ekspresję, syntezę białka i rozwój wspomnień. To nie geny kontrolują nasze zachowanie i emocje, ale nasze myśli, poglądy, emocje i doświadczenia życiowe przebudowują nasze geny. Aby pozbyć się i kontrolować toksyczne myśli i emocje dr Leaf proponuje „wymiatanie mózgu”, które polega na „zbieraniu, rozmyślaniu, zapisywaniu, przeczytaniu tego, co zapisane i pójściu dalej”. Generalnie chodzi o to, aby być świadomym swoich myśli, przelać je na papier, przyglądnąć się im ze wszystkich stron i w końcu je uwolnić… Dr Leaf często cytuje Biblię, ale to, o czym pisze jest tak bardzo spójne z tym, co pisze Deepak Chopra, lekarz, naukowiec, filozof, myśliciel, praktyk ajurwedyjski i wielki propagator medycyny alternatywnej. Oboje bazują na najnowszych odkryciach naukowych i oboje proponują podobne rozwiązania, które tylko z wierzchu inaczej się nazywają. Cieszy mnie to, gdyż często chrześcijaństwo jest przeciwne mądrościom Wschodu, a na przykład indyjskiego pochodzenia Deepak Chopra w swoich książkach często wspomina o Bogu.