Dziś mam "kaca" popodróżniczego. Często tak mam, jak wracam do rzeczywistości po podróży, szczególnie kiedy ten dzień jest wolny, ciepły i słoneczny, a ja muszę coś zrobić. Od rana zły humor i smutek w związku z tym. Przez wiele lat pracowałam dodatkowo w weekendy robiąc tłumaczenia, mając zawsze coś do zrobienia pracując w szkołach i już mam dość. Wtedy po prostu siadałam i robiłam i niczego nie analizowałam. Byłam super zorganizowana i świetnie zdyscyplinowana, ale teraz już mój umysł i serce się buntują. Czy to, że wczoraj pojechałam na całodniową wycieczkę ma mi zrekompensować przymus pracowania? Nie. Jest mi coraz gorzej. Czuję się niewolnikiem pracy. Marzę o czasie, kiedy będę mogła rzucić to wszystko i wyjechać - Wietnam, Kenia, Indie, Ladakh, Turcja, a nawet takie zwyczajne bliskie Czechy. Stan, którego doświadczam podczas odkrywania nowych miejsc, ich historii, ludzi, architektury jest stanem nieporównywalnym do niczego innego (czuję się też tak jadąc na rowerze). Gdy skupiam się na czymś nowym, to odczuwam prawdziwe "flow" - doświadczam prawdziwego "tu i teraz", czuję się wolna, chwilowo zapominam o problemach codzienności, o dziewięciu zaległych sprawdzianach i kartkówkach Zuzi, o chorobie taty i tego, że mama idzie wkrótce na badania do szpitala, o tym ile rzeczy trzeba zrobić na działce rodziców, o tym jak osacza mnie nagromadzenie rzeczy w małym mieszkaniu, w którym trudno żyć czterem osobom i o tym, co wciąż jest do zrobienia. Z każdym dniem ubywa mi życia, a od jutra znowu przez 5 dni będę marnotrawić codziennie jego osiem godzin na siedzenie w biurze i robienie mało sensownych rzeczy. Ach, czy już powinnam iść na psychoterapię?
O pałacu w Radomierzycach usłyszałam pierwszy raz chyba podczas spotkania z Joanną Lamparską, autorką opisującą tajemnice Dolnego Śląska. Potem oczywiście większość informacji zapomniałam, a teraz, jadąc nad jezioro koło Zgorzelca po niemieckiej stronie przypomniała mi się historia pałacu, do którego pod koniec wojny Niemcy zwozili tysiące tajnych akt, a trzech Polaków zdołało je przejrzeć i część zabrać, nim trafiły do rąk Armii Radzieckiej. W latach 90-tych wszyscy trzej zostali w tajemniczy sposób zamordowany. W 1999 pałac kupił właściciel firmy "Gerda" i wielki budynek zaczął się odradzać z popiołów, ale w 2003 niestety właściciel zmarł, po nim jego żona i remont stanął. Pałac ma piękny nowy dach i elewację, ale w środku ponoć jest pusto. Można go obejść dookoła aleją pięknych starych drzew, w towarzystwie kwaczących kaczek (pałac i zabudowania gospodarcze otacza fosa). Wkroczyliśmy na teren prywatny, ale pragnienie zobaczenia tego kompleksu pałacowego było większe niż strach przed spotkaniem strażnika, którego i tak na szczęście nie było. Były za to ujadające psy za bramą. Historia pałacu jest bardzo ciekawa, a wrażenia niesamowite.
Obok pałacu znajduje się stary młyn, a tuż koło niego bardzo przytulna kawiarnia w stylu wnętrz łużyckich. Bardzo lubię takie miejsca. Jak wracaliśmy z Niemiec z majówki to zatrzymaliśmy się w domu przysłupowym w takim miejscu, bardzo blisko Zgorzelca. Tu było podobnie, tylko przytulniej. Ja chyba mam w sobie coś niemieckiego ;-). Od razu przypomina mi się mieszkanie babci w kamienicy na Nadodrzu, stare poniemieckie szafy i takie wyszywane makatki z mądrościami życiowymi.
Siedzieliśmy na tarasie, piliśmy kawę i przed nami było takie ciekawe drzewo:
Siedzieliśmy na tarasie, piliśmy kawę i przed nami było takie ciekawe drzewo:
To było w Polsce. Przejechaliśmy most na rzece w Radomierzycach i momentalnie znaleźliśmy się w Niemczech. Naszym celem było sztuczne jezioro powstałe w wyniku zalania dziury po kopalni. Jezioro jest sztuczne, ale wszystko dookoła jest jak najbardziej naturalne, jest chronionym rezerwatem i przypomina stawy milickie z wszelkim dzikim ptactwem. Przeszliśmy drogą kawałek wokół jeziora, łącznie 8 km - część asfaltowa idealna dla rowerów, rolkarzy i fiszek (dobrze, że Zuzia miała chociaż to), a część żwirkowa i naturalna cudna dla pieszych turystów, szczególnie tam, gdzie jest otoczona lasem. Czasami próbuje się na siłę zjednoczyć ludzi różnych narodowości, a wystarczy stworzyć takie miejsce z fajną infrastrukturą i ludzie sami się jednoczą. Słyszeliśmy na przemian język polski, niemiecki i czeski. Niesamowite! Cudnie byłoby się przejechać rowerem wokół całego jeziora.
Do Liberca mieliśmy jechać już wiele lat temu, no a teraz mieliśmy do niego tylko godzinę jazdy. Znaleźliśmy miejsce do zaparkowania przy samym Ratuszu, na Starówce było cicho, leniwie i pustawo. Zuzia bardzo chciała zjeść knedliczki i w ratuszowej piwnicy znaleźliśmy restaurację ze świetną i przemiłą obsługą oraz dobrym jedzeniem. Potem przeszliśmy się dookoła podziwiając austro-węgierską architekturę - chwilami czułam się jakbym była w "małym Wiedniu".
W samochodzie zasnęłyśmy z Zuzią ze zmęczenia i chyba też czeskiego przejedzenia ;-). Dobrze, że Rafał lubi prowadzić samochód i tak dobrze mu to wychodzi. Wdzięczność!!!