Czas najwyższy
podsumować ostatnie dwa tygodnie! Moja „zajętość” osiągnęła apogeum, tak że
nawet przez chwilę nie pomyślałam o blogu. Zostałam rzucona w wir wydarzeń,
który całkowicie mnie pochłonął…
Poprzedni
weekend spędziłam z Zuzią w Londynie. Clue programu był koncert jej marzeń na
stadionie Wembley, na którym nigdy wcześniej nie byłam. Wypuszczono dodatkowe
bilety, Zuzia zapłaciła za siebie i za mnie, a lot w całości sfinansowałyśmy z
punktów otrzymanych za używanie karty płatniczej Wizz Air, czyli był za darmo. Jedną
noc spędziłyśmy u naszego znajomego z Couchsurfingu, u którego mieszkaliśmy w
zeszłym roku, a jedną, po okazyjnej cenie, w hotelu blisko lotniska w Luton,
tak aby bezstresowo dotrzeć na poranny lot do domu w poniedziałek. Londyn jak
zwykle ma dla mnie urok, ale też ostatnio bardzo rzuca mi się w oczy tamtejszy
ogromny konsumpcjonizm (zakupy wydają się być tam główną rozrywką), który,
można powiedzieć, chyba napędza brytyjską gospodarkę. Ale też będąc tam zawsze
zachwycam się tym niesamowitym porządkiem i ułatwieniami w codziennym życiu,
niesamowitą infrastrukturą, informacjami wszędzie dookoła, tak żeby każdemu
żyło się wygodnie i bez niepotrzebnego stresu. No i
ten piękny angielski! Ach… moje anglofilstwo zostało chwilowo zaspokojone. Po
wczesnorannym przelocie spotkałyśmy się z Ghislain na śniadaniu w kawiarni koło
Victorii. Wziął on naszą walizkę, a my wypuściłyśmy się na cały dzień na
zwiedzanie tego, czego nie zdążyliśmy zobaczyć w zeszłym roku. Trochę
zbłądziłyśmy w drodze do Muzeum Historii Naturalnej, ale przy okazji
pozachwycałyśmy się pięknymi budynkami ambasad i kwiatami w ogródkach przed
nimi. Naszym celem było zobaczenie wielkiego modelu księżyca, który wędruje po
całym świecie, ale też chciałyśmy zobaczyć architekturę tego muzeum. Aby dotrzeć do księżyca „zaliczyłyśmy” kilka
ciekawych ekspozycji o ziemi i owadach. Potem na piechotkę do Hyde Parku,
zahaczając o Harrodsa. W Hyde Parku pod drzewkiem koło jeziorka uczyłyśmy się
geografii ;-), a potem przeszłyśmy kilka kilometrów w kierunku stacji
Paddington. Po drodze zgubiłam bluzkę-narzutkę, za którą potem ganiałam prawie całą
drogę, którą przeszłyśmy. Fajnie się biegło po Hyde Parku w upale ;-). Zastanawiałam
się nad znaczeniem tego zdarzenia dla mnie, ale szybko uświadomiłam sobie, że
przecież tak bardzo staram się być minimalistką, a w szafie mam drugą taką samą
bluzkę, więc jedna w zupełności wystarczy ;-). Miś Paddington na dworcu trochę
nas rozczarował małym rozmiarem i brakiem kolorów ;-). No i w końcu, ku uciesze
Zuzi mogłyśmy wyruszyć na Wembley. To co tam zobaczyłam – te tysiące
(psycho)fanek podobnie poubieranych trochę mnie socjologicznie zaszokowało i zdołowało. Były
dziewczyny z całej Europy, matki też ;-). Zastanawiam się tylko, dlaczego Zuzi
się podoba taki mało wymagający muzycznie popowy gatunek muzyki, i to jeszcze z
Korei. Ale tam zobaczyłam dziesiątki tysięcy takich dziewczyn i to w większości
starszych od niej, które jeszcze przed wyjściem wykonawców wyśpiewały wszystkie
ich piosenki i wypiszczały się tak, że musiałam zatykać uszy. To wyobraźcie
sobie co było podczas koncertu (trzy godziny!). Wizualnie show niesamowity,
super profesjonalnie przygotowany, z niesamowicie kolorowymi światłami, ogniem,
sztucznymi ogniami i wieloma innymi atrakcjami. To naprawdę było na światowym
poziomie, którego na żadnym wcześniej koncercie nie widziałam. Podziwiałam też
wspaniałą konstrukcję stadionu, gdzie mieści się tak dużo osób, a wszyscy dobrze
widzą. Poczyniłam bardzo ciekawe socjologiczne obserwacje i nigdy wcześniej nie
widziałam swojej młodszej córki w takim zachwycie i pasji.
Może czasami podczas
naszych podróży, ale nigdy w szkole… Może uda mi się jeszcze raz polecieć do
Anglii w tym roku, tym razem ze starszą, która wygrała stypendium na cztery
tygodnie w szkole językowej w przepięknym, historycznym i bardzo ekologicznym
miasteczku Totnes, w którym kiedyś spędziłam cudne dwa tygodnie J. Jestem tak wdzięczna
za te wszystkie błogosławieństwa płynące w naszą stronę J.
W niedzielę
Natalia występowała na „Debiutach” z Satanowskim i Katarzyną Groniec i gdy
rozmawiałyśmy o tym wieczorem, to dowiedziałam się, że Rafał znowu czuje się
źle. Siedział w domu przez ostatnie dwa tygodnie, rozkładało go podobnie jak
przy grypie, najpierw myśleliśmy, że to rotawirus, a lekarka zasugerowała, że
może złapał coś w Maroku. Od poniedziałku wieczorem miał bardzo wysoką gorączkę
i dopiero dzisiaj „ożył”. Dzień w dzień jeździliśmy na badania i po lekarzach,
dostał skierowanie na oddział chorób zakaźnych, ale tam nas lekko mówiąc „wyśmiali".
Płakać mi się chciało, jak widziałam, jak on cierpi. Tylko gorączka i żadnych
innych objawów. Przewertowałam dziesiątki stron o różnych chorobach zakaźnych i
o tym co oznaczają poszczególne krwinki białe w rozmazie krwi. Badania
wykluczyły poważne choroby zakaźne, ale dalej nie wiadomo, co było przyczyną
(choć teraz to choroby dają wiele atypowych i niejednoznacznych objawów). Trochę
się bałam, szczególnie w nocy, bo po doświadczeniach z tatą, wiem jak kruche
jest zdrowie. Znowu doceniłam moje wszystkie błogosławieństwa i to że jestem
zdrowa! Na szczęście dzisiaj jest już w końcu lepiej.
W międzyczasie szorowanie mieszkania, bo
mieliśmy wizyty trzech osób zainteresowanych jego kupnem i ostatnie zajęcia w
szkole trenerów rozwoju osobistego (w tym zaliczenia ;-). Na profilaktyce
zdrowia mieliśmy trzy różne przypadki osób, które niedomagają i musieliśmy
napisać 10 zaleceń dla nich (żywieniowych i nie). Wczoraj przy obiedzie
wspomniałam o gorączce Rafała, a Mariusz, który ma zdolności widzenia różnych
subtelnych rzeczy zaczął „diagnozować” Rafała, mówiąc o rzeczach, które się
zgadzały. Chyba jakoś go oczyścił, bo dzisiaj pytał się o jego zdrowie, akurat
jak dostałam smsa, że temperatura zaczyna spadać, i powiedział, że jeszcze tylko
dwa dni… ;-). Sama też czułam, że idzie ku lepszemu J. Po dzisiejszych bardzo
ciekawych zajęć z działania mózgu i psychologii ugotowałam wielodaniowy obiad i pojechałam na
zumbę na plaży, na którą wyrywało się całe moje ciało po tylu godzinach siedzenia
(wczoraj na szczęście jeszcze wieczorem wzięłam Zuzię na spacer do lasu). I
podczas tej zumby czułam się tak fantastycznie, że nie zwracałam uwagi na upał.
Wiał cudowny lekki wiatr i przez godzinę zatapiłam się w tańczonej medytacji, z
uważnością wykonując każdy ruch, który dostarczał mi tylu endorfin i radości.
Czułam się cudownie! Uwielbiam tańczyć J.
To jest przecież takie naturalne! Pełnia szczęścia, byłam całą sobą tam i wtedy
dając się porwać harmonii ruchów i energii muzyki. Wspaniały sposób na
odstresowanie się, nie mówiąc już o pozbyciu się toksyn z organizmu ;-).
Ach, no i w
międzyczasie, w tych minutkach pomiędzy, pochłaniałam najnowszą książkę
Agnieszki Maciąg pod tytułem „Miłość.
Ścieżki do wolności”. O miłości do siebie J.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz