niedziela, 9 czerwca 2019


Czas najwyższy podsumować ostatnie dwa tygodnie! Moja „zajętość” osiągnęła apogeum, tak że nawet przez chwilę nie pomyślałam o blogu. Zostałam rzucona w wir wydarzeń, który całkowicie mnie pochłonął…
Poprzedni weekend spędziłam z Zuzią w Londynie. Clue programu był koncert jej marzeń na stadionie Wembley, na którym nigdy wcześniej nie byłam. Wypuszczono dodatkowe bilety, Zuzia zapłaciła za siebie i za mnie, a lot w całości sfinansowałyśmy z punktów otrzymanych za używanie karty płatniczej Wizz Air, czyli był za darmo. Jedną noc spędziłyśmy u naszego znajomego z Couchsurfingu, u którego mieszkaliśmy w zeszłym roku, a jedną, po okazyjnej cenie, w hotelu blisko lotniska w Luton, tak aby bezstresowo dotrzeć na poranny lot do domu w poniedziałek. Londyn jak zwykle ma dla mnie urok, ale też ostatnio bardzo rzuca mi się w oczy tamtejszy ogromny konsumpcjonizm (zakupy wydają się być tam główną rozrywką), który, można powiedzieć, chyba napędza brytyjską gospodarkę. Ale też będąc tam zawsze zachwycam się tym niesamowitym porządkiem i ułatwieniami w codziennym życiu, niesamowitą infrastrukturą, informacjami wszędzie dookoła, tak żeby każdemu żyło się wygodnie i bez niepotrzebnego stresu.   No i ten piękny angielski! Ach… moje anglofilstwo zostało chwilowo zaspokojone. Po wczesnorannym przelocie spotkałyśmy się z Ghislain na śniadaniu w kawiarni koło Victorii. Wziął on naszą walizkę, a my wypuściłyśmy się na cały dzień na zwiedzanie tego, czego nie zdążyliśmy zobaczyć w zeszłym roku. Trochę zbłądziłyśmy w drodze do Muzeum Historii Naturalnej, ale przy okazji pozachwycałyśmy się pięknymi budynkami ambasad i kwiatami w ogródkach przed nimi. Naszym celem było zobaczenie wielkiego modelu księżyca, który wędruje po całym świecie, ale też chciałyśmy zobaczyć architekturę tego muzeum.  Aby dotrzeć do księżyca „zaliczyłyśmy” kilka ciekawych ekspozycji o ziemi i owadach. Potem na piechotkę do Hyde Parku, zahaczając o Harrodsa. W Hyde Parku pod drzewkiem koło jeziorka uczyłyśmy się geografii ;-), a potem przeszłyśmy kilka kilometrów w kierunku stacji Paddington. Po drodze zgubiłam bluzkę-narzutkę, za którą potem ganiałam prawie całą drogę, którą przeszłyśmy. Fajnie się biegło po Hyde Parku w upale ;-). Zastanawiałam się nad znaczeniem tego zdarzenia dla mnie, ale szybko uświadomiłam sobie, że przecież tak bardzo staram się być minimalistką, a w szafie mam drugą taką samą bluzkę, więc jedna w zupełności wystarczy ;-). Miś Paddington na dworcu trochę nas rozczarował małym rozmiarem i brakiem kolorów ;-). No i w końcu, ku uciesze Zuzi mogłyśmy wyruszyć na Wembley. To co tam zobaczyłam – te tysiące (psycho)fanek podobnie poubieranych trochę  mnie socjologicznie zaszokowało i zdołowało. Były dziewczyny z całej Europy, matki też ;-). Zastanawiam się tylko, dlaczego Zuzi się podoba taki mało wymagający muzycznie popowy gatunek muzyki, i to jeszcze z Korei. Ale tam zobaczyłam dziesiątki tysięcy takich dziewczyn i to w większości starszych od niej, które jeszcze przed wyjściem wykonawców wyśpiewały wszystkie ich piosenki i wypiszczały się tak, że musiałam zatykać uszy. To wyobraźcie sobie co było podczas koncertu (trzy godziny!). Wizualnie show niesamowity, super profesjonalnie przygotowany, z niesamowicie kolorowymi światłami, ogniem, sztucznymi ogniami i wieloma innymi atrakcjami. To naprawdę było na światowym poziomie, którego na żadnym wcześniej koncercie nie widziałam. Podziwiałam też wspaniałą konstrukcję stadionu, gdzie mieści się tak dużo osób, a wszyscy dobrze widzą. Poczyniłam bardzo ciekawe socjologiczne obserwacje i nigdy wcześniej nie widziałam swojej młodszej córki w takim zachwycie i pasji. 
Może czasami podczas naszych podróży, ale nigdy w szkole… Może uda mi się jeszcze raz polecieć do Anglii w tym roku, tym razem ze starszą, która wygrała stypendium na cztery tygodnie w szkole językowej w przepięknym, historycznym i bardzo ekologicznym miasteczku Totnes, w którym kiedyś spędziłam cudne dwa tygodnie J. Jestem tak wdzięczna za te wszystkie błogosławieństwa płynące w naszą stronę J.

W niedzielę Natalia występowała na „Debiutach” z Satanowskim i Katarzyną Groniec i gdy rozmawiałyśmy o tym wieczorem, to dowiedziałam się, że Rafał znowu czuje się źle. Siedział w domu przez ostatnie dwa tygodnie, rozkładało go podobnie jak przy grypie, najpierw myśleliśmy, że to rotawirus, a lekarka zasugerowała, że może złapał coś w Maroku. Od poniedziałku wieczorem miał bardzo wysoką gorączkę i dopiero dzisiaj „ożył”. Dzień w dzień jeździliśmy na badania i po lekarzach, dostał skierowanie na oddział chorób zakaźnych, ale tam nas lekko mówiąc „wyśmiali". Płakać mi się chciało, jak widziałam, jak on cierpi. Tylko gorączka i żadnych innych objawów. Przewertowałam dziesiątki stron o różnych chorobach zakaźnych i o tym co oznaczają poszczególne krwinki białe w rozmazie krwi. Badania wykluczyły poważne choroby zakaźne, ale dalej nie wiadomo, co było przyczyną (choć teraz to choroby dają wiele atypowych i niejednoznacznych objawów). Trochę się bałam, szczególnie w nocy, bo po doświadczeniach z tatą, wiem jak kruche jest zdrowie. Znowu doceniłam moje wszystkie błogosławieństwa i to że jestem zdrowa! Na szczęście dzisiaj jest już w końcu lepiej.  


W międzyczasie szorowanie mieszkania, bo mieliśmy wizyty trzech osób zainteresowanych jego kupnem i ostatnie zajęcia w szkole trenerów rozwoju osobistego (w tym zaliczenia ;-). Na profilaktyce zdrowia mieliśmy trzy różne przypadki osób, które niedomagają i musieliśmy napisać 10 zaleceń dla nich (żywieniowych i nie). Wczoraj przy obiedzie wspomniałam o gorączce Rafała, a Mariusz, który ma zdolności widzenia różnych subtelnych rzeczy zaczął „diagnozować” Rafała, mówiąc o rzeczach, które się zgadzały. Chyba jakoś go oczyścił, bo dzisiaj pytał się o jego zdrowie, akurat jak dostałam smsa, że temperatura zaczyna spadać, i powiedział, że jeszcze tylko dwa dni… ;-). Sama też czułam, że idzie ku lepszemu J. Po dzisiejszych bardzo ciekawych zajęć z działania mózgu i psychologii  ugotowałam wielodaniowy obiad i pojechałam na zumbę na plaży, na którą wyrywało się całe moje ciało po tylu godzinach siedzenia (wczoraj na szczęście jeszcze wieczorem wzięłam Zuzię na spacer do lasu). I podczas tej zumby czułam się tak fantastycznie, że nie zwracałam uwagi na upał. Wiał cudowny lekki wiatr i przez godzinę zatapiłam się w tańczonej medytacji, z uważnością wykonując każdy ruch, który dostarczał mi tylu endorfin i radości. Czułam się cudownie! Uwielbiam tańczyć J. To jest przecież takie naturalne! Pełnia szczęścia, byłam całą sobą tam i wtedy dając się porwać harmonii ruchów i energii muzyki. Wspaniały sposób na odstresowanie się, nie mówiąc już o pozbyciu się toksyn z organizmu ;-).

Ach, no i w międzyczasie, w tych minutkach pomiędzy, pochłaniałam najnowszą książkę Agnieszki Maciąg pod tytułem  „Miłość. Ścieżki do wolności”. O miłości do siebie J.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz