W czwartek już nie było tak dobrze.... Ordynator postanowił odłączyć leki sedacyjne i przeciwbólowe i tata ewidentnie cierpiał.... Jak przyszłam do niego, to na szczęście już mu podali jedne, bo pielęgniarki widziały wyraźnie, że go boli i zawołały innego lekarza, żeby zlecił te leki. Bardzo to przeżyłam... poszłam z Rafałem na spacer pod las i płakałam z powodu tego cierpienia, tego, że ktoś za ciebie decyduje o tym, czy masz cierpieć, czy nie, i z powodu tego ubezwłasnowolnienia i bycia więźniem swojego ciała..... Na drugi dzień, po rozmowie z lekarzem, okazało się, że chcieli, żeby tata był przytomny dla rodziny, żeby był z nim kontakt. Ten kontakt i tak był ograniczony, a polegał na próbach pozbycia się rurki do oddychania, drganiach mięśni, ściskaniu ręki (to akurat było pozytywne), ale również tata dwukrotnie kiwnął głową, kiedy do niego mówiłam, kilkakrotnie poruszał ramionami, kiedy prosiłam, żeby je rozluźnił i odprężył i zdziwił się mimiką twarzy (tak samo jak robił to wcześniej, kiedy był "na chodzie") kiedy mu opowiadałam, co u Zuzi i Natalki. Tak bardzo chciałam, żeby wyjęli mu tę rurkę i zamiast tego włożyli do tchawicy, tak jak wcześniej planowali, ale nie zrobią tego ze względu na słaby stan. Co czuje człowiek, który cierpi, ale nie może nic powiedzieć? Nie może ruszyć głową, podrapać się, gdy swędzi, przetrzeć oka, itp.... Żałuję, że nie mogłam być tydzień temu, jak mu jeszcze odłączali respirator i mówił. Robili to rano, ale ostatnio mama się załapała jeszcze na godzinę, choć już wtedy, pod koniec, tata miał coraz mniej sił. Dziś, kiedy przyszłyśmy, nie wiadomo było, czy spał, czy nie, ból sygnalizował ściskaniem oczu... Wyglądało jakby czuwał...potem na szczęście zasnął głębiej.
Czytam "Możesz odejść, bo Cię kocham" i oswajam śmierć... Płaczę na historiami innych, tak pięknie opisanymi i płaczę nad tatą i mamą i wciąż sobie nie wyobrażam tej pustki, która niedługo nadejdzie, szczególnie dla mamy, po 53 latach... Nie przeczytałam jeszcze całej tej książki, ale już wielokrotnie przewijały się słowa o tym, że byłoby nam o wiele łatwiej odchodzić, gdybyśmy żyli w większej wspólnocie, gdybyśmy czuli się związani z większą całością, z naturą, z innymi ludźmi, bo przecież wszyscy jesteśmy tacy sami... A tymczasem kapitalizm stworzył kult jednostki, która nie wystarczy, że jest, ale musi jeszcze ciągle coś osiągać...Zapominamy, że miłość i współczucie są najważniejsze...
Ta książka jest najlepszym "poradnikiem" życia. Uczy, żeby żyć dobrze z innymi. żeby nie bać się okazywania emocji, mówi, żeby w pełni przeżyć rozpacz i ból, bo tylko wtedy one przeminą.
"Życie nigdy się nie kończy, ono jest za nami i przed nami, nie ma kresu. Nie my mamy życie, ale ono ma nas; odczuwam to głęboko, gdy idę przez labirynt w ogrodzie i czuję, że jest, jak płynie we mnie, z niewyczerpanych pokładów".
"Umierając, nie możemy wziąć ze sobą nic z tego, co otrzymaliśmy. Możemy zabrać tylko to, co sami daliśmy".
"Śmierć jest naturalnym procesem; jest nieunikniona i trzeba ją akceptować, jako taką w ciągu całej naszej drogi tu, na ziemi. Śmierć to tylko zmiana starego zużytego ubrania, a nie jakiś ostateczny koniec. Nikt nie może przed nią uciec, dlatego nie znajduję powodu, dla którego należałoby się niepokoić."
"Jestem życiem. Ja i życie to jedno. Jak więc mogę stracić życie? Jak mogę stracić coś czym jestem?To niemożliwe".
Wczoraj jeszcze obejrzeliśmy bardzo piękny i poruszający film o polskich Żydach urodzonych w przedwojennym Wrocławiu, o ich losach, o tułaczce po świecie, o ich niezwykłej niezłomności.... Wszyscy, oprócz profesora Sterna, nadal żyją, mają ponad 90 lat, są pogodzeni z życiem... Pięknie zrobiony film ze świetnie pasującą muzyką - przepiękny dokument, w którym jest Wrocław, historia i przede wszystkim LUDZIE.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz