"Zmiana dotychczasowego porządku jest rodzajem próby, a to działa uzdrawiająco. Wydaje nam się, że wystarczy tylko pomyślnie ją przejść, przezwyciężyć problem. Ale problemów tak naprawdę nie da się rozwiązać. Raz jest dobrze, chwilę później nasz świat się rozpada. Potem znów jest dobrze, i znów się wszystko wali. Uzdrowienie płynie ze zgody na taki stan rzeczy - ze zgody na upływ czasu, na cierpienie, ale także na poczucie ulgi, na radość i na żal.
Kiedy nasz świat się rozpada i nagle stajemy w obliczu niewiadomego, jest to moment próby. Należy wówczas zatrzymać się, nie usiłując niczego definiować. Istotą podróży duchowej nie jest szukanie nieba czy jakiejś krainy szczęśliwości. Właśnie tego rodzaju oczekiwania sprawiają, że wciąż jesteśmy nieszczęśliwi. (...) Sens swoich poczynań rozumiemy dopiero w chwili, kiedy tracimy grunt pod nogami. Możemy wykorzystać tę sytuację na dwa sposoby: żeby się przebudzić albo żeby zapaść w głęboki sen. Właśnie wtedy, pozbawieni oparcia, możemy odnaleźć siłę, która pozwoli nam odkryć w sobie dobro i troszczyć się o tych, którzy naszej troski potrzebują.
Jak zatem pracować ze swoim umysłem, gdy stajemy wobec wyzwania? Zamiast załamywać się i odrzucać to, czego doświadczamy, możemy pozwolić uwolnić się energii tkwiącej w emocjach towarzyszących naszym przeżyciom, by mogła przeniknąć w głąb, aż do serca.(...). To ścieżka współczucia - podążając nią pielęgnujemy w sobie odwagę i życzliwość."
Jakoś nagle przypomniało mi się o tej książce. "Nigdy nie jest za późno - jak czerpać siłę z przeciwności losu" autorstwa Pemy Chodron, którą niedawno wydało "Zwierciadło". Kiedyś przeczytałam jej inne książki i bardzo dobrze je wspominam, gdyż w wartościowy sposób pisze ona o radzeniu sobie z życiem.
Znalazłam taką muzykę i mogłabym jej tak słuchać, siedzieć w bezruchu i zagłębiać się w swoim smutku. Obudziłam się nad ranem o 2:52 widząc przed oczyma twarz taty. Od piątku tata śpi, nadziei coraz mniej i i chyba jednym z najgorszych przeżyć jest oglądanie go w takim stanie z wkłuciami i rurkami, niegojącymi się ranami po wkłuciach... Dziś lekarz wybudził na chwilę tatę, dwa razy kiwnął głową na to co mówiłam, ale ogólnie mało kontaktował, jak otworzył oczy, to patrzył w jeden punkt, może też za krótko czekaliśmy na jego obudzenie się, a nie chcieliśmy też, żeby cierpiał będąc bez znieczulenia, więc po 40 minutach lekarz z powrotem włączył leki sedacyjne. Gdy je włączył to tata jeszcze przez chwilę jakby coraz bardziej się rozbudzał, ale potem zaczęły one działać. Jeszcze w czwartek mówił do mamy, był bez rurki do oddychania, ale wytrzymywał tylko 4 godziny, na szczęście jak mama przyszła, to jeszcze przez godzinę mógł mówić. Pielęgniarka w piątek mówiła, że rozmawiała sobie z nim rano, że go boli, że niewygodnie...tzn. ona pytała, a tata kiwał głową. Co on biedny myślał i czuł uwięziony w swoim chorym ciele? Myślę, że nie chciałby żyć w takim stanie, bez możliwości wykonania podstawowych czynności samodzielnie, co było jego największym marzeniem jeszcze w piątek tydzień temu, kiedy wylądował na SORze, a potem na oddziale w szpitalu...Biedny, biedny tatuś, sercem mi pęka widząc go w takim stanie... Próbowałam wizualizować, afirmować, ale nie umiem tego jeszcze tak dobrze, nie umiem się odciąć od obecnej sytuacji... patrzę teraz na zdjęcie, które mu zrobiłam trzy tygodnie temu, gdzie prosiłam, żeby się uśmiechnął i wydaje mi się, że ten tata na zdjęciu i tam na łóżku to dwie różne osoby...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz