poniedziałek, 23 lipca 2018


W sobotę przeżyłam magiczne chwile! Na maratonie Zumby w czerwcu wylicytowałam charytatywnie pobyt w agroturystyce "Pod Lipami" w Mojeszu, koło Lwówka Śląskiego. Jedyny możliwy termin, w związku okresem wakacyjnym i naszymi wyjazdami to był właśnie ten weekend. Voucher obejmował nocleg, romantyczną kolację i śniadanie. 
Jako że był to kolejny weekend z rzędu poza domem średnio nam się chciało, ale jak już jechaliśmy, to postanowiliśmy też zwiedzić okolicę, tym bardziej, że wiedzieliśmy, że są tam ciekawe miejsca. Oczywiście trudno było zdecydować, co dokładnie zobaczyć, nie mieliśmy czasu na planowanie, a w sobotę rano jeszcze musieliśmy jechać do taty i było ryzyko, że trzeba będzie jechać na SOR. Przez to wyjechaliśmy dość późno i w zasadzie nic już nie planowałam, no bo i tak mogliśmy musieć wracać w każdej chwili. Już dawno oduczyłam się planować na sztywno -  ja, kiedyś świetnie zorganizowana osoba, która spalała się z frustracji, kiedy plan nie wypalał... Pierwszym naszym pięknym miejscem była Góra Zamkowa we Wleniu i wspaniały pałac oraz ruiny zamku na niej.  W pałacu jest kawiarnia z cudownie rozpływającym się w ustach sernikiem, po którego przyjeżdżają ludzie z całej Polski. Na szczęście nie było ich zbyt wiele, za to był piękny tajemniczy ogród z tyłu pałacu i klimatyczne wnętrze oraz otoczenie pałacu. Podeszliśmy kawałek do góry, do zamku, czytając jego ciekawe opisy na tablicach po drodze i mijając bardzo sympatyczną młodą rodzinkę z dzieckiem w dwoma starszymi babciami. A na zamku.... oprowadzał nas rycerz, który okazał się być jeszcze bardziej sympatycznym znajomym Rafała z organizowania wyjazdu firmowego w Kliczkowie kilka lat temu. Paweł i jego żona w pięknej sukni średniowiecznej chcieli nam nawet oddać tę parę złotych za bilet za zwiedzanie... Od wielu lat są w Bractwie Rycerskim - teraz ich siedzibą jest właśnie zamek we Wleniu zwany Lennem (tak samo nazywa się pałac). Paweł opowiedział nam bardzo ciekawie o historii tego miejsca i panujących tam władcach., a giermek - jego syn nadzorował strzelanie z łuku przez Rafała. Paweł poradził nam, abyśmy koniecznie pojechali do Siedlęcina - do średniowiecznej wieży książęcej, w której znajdują się freski z około 1340 roku. 
A tam to już było naprawdę cudownie... :-). Wielka klimatyczna wieża z wielkim podwórkiem i wodą przed, a w środku bardzo miłe panie sprzedające bilety i różne klimatyczne regionalne cudowności. Ale najpierw pobiegłam do fresków. Jedyne takie w Europie! Przedstawiają życie sir Lancelota - rycerza króla Artura, który zakochał się w jego żonie Ginewrze. Nie wiem dlaczego, ale byłam nimi zachwycona, pomimo, że nie były zbyt wyraźne. Czułam się, jakbym odkrywała nowe lądy próbując zgadnąć, co przedstawiają - na szczęście potem zobaczyłam też opisy poszczególnych scen. W całej Europie podczas podróży wypatrywaliśmy pamiątek ze średniowiecza, a tu mieliśmy takie unikaty na wyciągnięcie ręki! Gdy weszłam na piętro z freskami nie było tam nikogo. Upajałam się ciszą i pięknem malowideł i całą tą sytuacją i średniowieczem i Lancelotem z Ginewrą. Potem pojawiły się tłumy, bo piętro wyżej zaczynał się wernisaż, ale mi jakoś nie przeszkadzały - byłam w pełni "tu i teraz". Na wernisaż też poszliśmy, bo i tak chcieliśmy zobaczyć piętro wyżej i strych. Wystawiane obrazy pokazywały znane i nieznane zakątki Gór Izerskich, Kaczawskich oraz Karkonoszy namalowane przez artystów mieszkających w tej okolicy. Posłuchaliśmy bardzo ciekawych mów powitalnych, jedna pani nawet zaśpiewała operowo, a dziewczyny z wieży zaprosiły do częstowania się pysznymi przekąskami.  Ten poczęstunek był niesamowity - kanapeczki z pesto z różnorodnych chwastów, cukinia w cieście, piękne dorodne owoce, słodkie małe rogaliki, koreczki i dobre wina oraz kawa i herbata. Rozmawiałam potem z panią Moniką - szefową wieży, o pesto z chwastów (przepis wzięła od babci, która jej powiedziała, co jedli w czasie wojny), o cotygodniowym jarmarku smaków z Kotliny Jeleniogórskiej, gdzie wszystkie produkty muszą być lokalne i o innych ciekawostkach. Spotkaliśmy tam bardzo pozytywnych, uśmiechniętych ludzi... Potem jeszcze przejazd do historycznej, ogromnej Zapory Pilchowickiej i krótki spacer tam, i w końcu dojechaliśmy na romantyczną kolację, która była wymieniona na charytatywnym voucherze. Nie mieliśmy żadnych, ale to żadnych oczekiwań, nawet nie miałam za dużo czasu, żeby się zastanawiać, co zastaniemy "Pod Lipami" - po prostu zajechaliśmy tam "z marszu" zatrzymując się po drodze, żeby zrobić przecudowne zdjęcia pobliskich pól, łąk i wzgórz.





Przyjechaliśmy parę minut po umówionym czasie, przywitał nas Jacek, jeden z gospodarzy i zaprowadził do naszego pokoju, który nas oczarował. Nie tylko pokój, ale całe to miejsce nie miało niczego wspólnego z "agroturystyką", do której voucher wygrałam. Piękne kapy na łóżkach, postarzane obielone meble, piękne drobiazgi. Proste rzeczy, ale mnie wydawały się przepełnione magią, może dlatego, że byłam na świeżo po "Rozmarynie i różach" Agnieszki Maciąg, która pięknie opisywała miejsca, w których zatrzymywali się podczas trzytygodniowej podróży. Kolory w naszym pokoju miały biało-szary-jasnofioletowe odcienie i to też kojarzyło mi się z Prowansją, którą opisywała. Nie wiem jak to dokładnie opisać, ale przeżyłam tam jakieś pomieszanie dwóch światów, mojego i tego z książki, ale wiem, że to było cudowne. Zeszliśmy na dół do restauracji i już z daleka zobaczyliśmy biały obrus na stoliku w ogrodzie pod gęstymi krzewami, które nas dosłownie i w przenośni otualały :-). Ale czymś co mnie już całkowicie rozbroiło to był przecudowny bukiet z łąkowych i polnych kwiatów, a koło niego świeczki w kieliszkach. Tego bukietu i całego tego doświadczenia nigdy nie zapomnę. Najpierw to do nas nie docierało, byliśmy w za dużym szoku, ale potem zaczęliśmy się z tego cieszyć jak dzieciaki :-). Nie mieliśmy żadnych oczekiwań, byliśmy otwarci na to co nam da los, a był on bardzo hojny :-). Jedzenie, które podała nam uśmiechająca się dziewczyna było przepyszne: przystawka, danie główne i deser. Do tego butelka różowego wina, lekkiego, odpowiedniego na lato. Wokół zielono, śpiewają ptaki, bukiet cudnych kwiatów, pyszne jedzenie i my. To wszystko sprawiło, że zatrzymaliśmy się i dzięki temu chłonęliśmy każdą sekundę tego doświadczenia :-).





Rano zeszliśmy na równie pyszne śniadanie, którym się delektowaliśmy i ucięliśmy sobie pogawędkę z przemiłymi właścicielami. Nie zarobili nic na naszej wizycie (szlachetnie podarowali na licytację voucher na pobyt u nich), a potraktowali nas po iście po królewsku. Nie dziwię się, że ludzie do nich wracają. My też tam wrócimy :-).

Żal było wyjeżdżać. Ale chcieliśmy jeszcze zobaczyć szaloną pobliską wieś - Pławną, a szczególnie muzeum przesiedleńców i wypędzonych z eksponatami zebranymi ze starych poniemieckich domów. Pławną "rządzi" szalony artysta Miliński, który oprócz wielkich rzeźb zbudował zamek, arkę Noego, zorganizował to muzeum, teatr lalek, gród łużycki, etc..... Dobrze, że zaczęliśmy od muzeum, potem dom "Wehikuł czasu", bo po arce już jakoś nam się odechciało innych dziwów - trochę pan artysta przesadził według mnie. Ale cel osiągnął - przyciąga turystów i zarabia. W Pławnej często bywa telewizja. Cieszę się, że dzięki niemu zachowało się wiele pamiątek po tamtejszych Niemcach i po repatriantach ze Wschodu. W domu "Wehikuł czasu" - czas się zatrzymał.W muzeum zresztą też. Oprowadzał nas pan Czesiu, który opowiadał niesamowite prawdziwe historie o Niemcach, szukaniach skarbów, budowaniu arki, etc. Niesamowite, jak ludzie na wsi się jednoczą i tworzą prawdziwą wspólnotę.





Po Pławnej szybka wizyta na kawę mrożoną w rynku Lwówka Śląskiego wraz z podziwianiem ratusza, a potem wybraliśmy się na spacer po Szwajcarii Lwóweckiej - szkoda tylko, że tak krótko, bo zieloność i skały są tam przepiękne. Wokół Lwówka jest wiele pałaców, ale pojechaliśmy zobaczyć ten w Płakowicach - piękny mały "Wawel", w którym kiedyś Polacy opiekowali się północnokoreańskimi dziećmi (w latach pięćdziesiątych), a dzieci przeżyły traumę, kiedy musiały wracać do swojego kraju, gdyż tak im było tam dobrze. Następny pałac w Brunowie zwiedziliśmy z zewnątrz w ekspresowym tempie, gdyż odbywały się tam chyba dwa wesela lub poprawiny) i jakoś dziwnie się tam czuliśmy. Potem przez objazdy, Nową Ziemię ;-) i Złotoryję do domu.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz