poniedziałek, 5 kwietnia 2021


Minął następny miesiąc… tak mało piszę, wiem… Jakoś odrzuca mnie od komputera, nie chcę tyle siedzieć w internecie, chcę być w prawdziwym świecie… Szkoda, bo tyle cennych i cudnych momentów ucieka bezpowrotnie, niezapisane “na papierze”, ale przeżyte w moim sercu na 100%... Nie pamiętam ich, dopiero jak widzę zdjęcia, albo czytam wspomnienia, to widzę ile pięknych rzeczy się działo… Takie małe, drobne, zachwyt przyrodą, kotami, te wspaniałe książki, które czytałam, porywająca do życia muzyka, niesamowita cisza, którą tak bardzo lubię i której potrzebuję, małe domowe wygody, sesje Theta healing z Renią, podczas których dusza fruwa z radości, a buzia sama się śmieje, i potem długo człowiek płynie na tej fali, nie chce narzekać, jest bardziej w tu i teraz, zachwyca się każdą małą rzeczą, żyje bardziej świadomie…


Marzec to był miesiąc w koronie, którą po kolei wszyscy przechodziliśmy, lekko, a ja na końcu i w sumie najdłużej...Trzy tygodnie kwarantanny, bo test wyszedł negatywny i już nie mogłam wytrzymać, więc wyszłam do ogrodu poobcinać krzewy i coś porobić, a wiało i padało, więc porządnie zmarzłam. No i mnie dopadło, ewidentnie spadła mi odporność, bo wcześniej przez prawie trzy tygodnie żyłam w wielkiej bliskości z moją rodzinką i nic mi nie było. Dzięki koronie zatrzymałam się i całkowicie odrzuciło mnie od komputera i FB. Na szczęście w pracy mało się działo, zdążyłam zamknąć parę spraw w ciągu dnia przed nocnym atakiem korony, bo przeczuwałam, że mnie to właśnie wtedy dopadnie. Nie miałam objawów typowo infekcyjnych, ale na początku nie mogłam dobrze spać i przez to czułam się zmęczona i słaba. Potem spałam już dobrze, ale słabość została i ciągnęła się dwa tygodnie. 


Odczuwałam i odczuwam wielką wdzięczność, za zdrowie, za życie, za rodzinę, za dom, za dobro, za wspaniałych ludzi na mojej drodze i za cuda dnia codziennego. Każde słabsze samopoczucie to okazja do zatrzymania się i doceniania tego, co jest. 

Unosiłam się w wielkiej cudownej pozytywnej energii życzeń i niespodzianek urodzinowych i naprawdę wtedy czułam się też fizycznie zauważalnie lepiej. 


Aby zaspokoić choć trochę tęsknotę za ciepłem i podróżami w wybitnie szarej marcowej aurze zaczęłam czytać “Oko świata” o Istambule i Turcji, “Zbuntowanych” o Indiach, “Czerwony śnieg na Etnie”, wszystkie wspaniale napisane, bardzo wciągające i przenoszące mnie do tych wyjątkowych miejsc. Odnośnie Istambułu, to z serca polecam również bardzo piękną i magiczną książkę reżysera Ferzana Ozpetka, pt. “Rosso Istanbul”. Dostałam ją z przepiękną, odręcznie napisaną dedykacją od właścicielki wydawnictwa.


Ale moim najcudowniejszym i najwspanialszym odkryciem jest niesamowity gościu, Włoch z urodzenia, ale obywatel świata, azjofil, poszukiwacz sensu życia i śmierci, charyzmatyczny podróżnik, reporter, orędownik pokoju, znawca Indii i indyjskiej starożytnej wiedzy o życiu, wielki i skromny nauczyciel życia, pogodzony ze swoim losem, kiedy zachorował na nowotwór - Tizianio Terzani. Jakiś czas temu mignęła mi gdzieś recenzja którejś z jego ostatnich książek, ale stwierdziłam, że będzie to kolejna pozycja o tym samym, ale niedawno znowu natrafiłam na jego nazwisko. Przed samym ponownym zamknięciem bibliotek Rafał zdążył mi wypożyczyć jego dwie wspaniałe grube książki “Nic nie zdarza się przypadkiem” i “Powiedział mi wróżbita”. Wczoraj wieczorem skończyłam tę pierwszą. Ponad 700 stron wspaniałej, mądrej, wartościowej literatury - podróży po świecie, ale przede wszystkim do samego siebie, po diagnozie raka, pisanej w czasie, który według “najlepszych” amerykańskich ekspertów medycyny konwencjonalnej nie miał być dany autorowi. Bardzo, ale to bardzo chciałabym mieć tę książkę na własność dla siebie, żeby móc do niej wracać, podkreślać najważniejsze fragmenty i się nimi delektować. Można ją kupić w drugim obiegu, za około 300zł. Jest warta swojej ceny, ale wolałabym nówkę, tylko moją. Przed samą śmiercią Tiziano Terzani prowadził rozmowy z synem o swoim życiu, o śmierci i o życiu - przekazał mu swoisty testament. Coś niesamowitego! Syn nagrywał ich rozmowy i potem je spisał i wydał pt. “Koniec moim początkiem”, na podstawie której nakręcono również film, który dzisiaj obejrzałam po włosku. Ach, jak żałowałam, że nie znam więcej słów, kiedy dialogi były bardziej złożone… Chciałabym też przeczytać go w oryginale, choć tłumaczenie polskie jest najwyższej klasy i czyta się je z wielką przyjemnością, dosłownie delektując się każdym słowem i przenosząc się całą sobą do miejsc, o których pisze autor. Tak bardzo zapragnęłam pojechać w Himalaje i pomieszkać trochę w odosobnionej chatce, stapiać się z naturą i zachwycać spektaklem świateł odgrywanym nieustannie w szczytach gór. 


W międzyczasie, wczoraj, skorzystaliśmy z chwilowej pięknej pogody i poszliśmy z mamą na spacer po wsi (ja po miesięcznej przerwie), a potem, kiedy goście już odjechali, huśtałam się na tarasie w cudnym hamaku, w którym tak dobrze mi się siedzi i wygrzewałam się w słońcu, czytając Terzaniego. Było bosko! 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz