niedziela, 9 lutego 2020



Kolejny weekend spędzony w Szkole Trenerów Rozwoju Osobistego za mną. Zmęczona fizycznie i pozytywnie „przeorana” psychicznie, ale jak zwykle naładowana dobrą energię grupy i wykładowców. To naprawdę wydaje się być innym światem. Może dlatego, że nasze studia zbliżają się ku końcowi, każdy zjazd staje się coraz bardziej wartościowy i emocjonujący. Może to zżycie grupy, albo nasza coraz większa otwartość na trudne tematy – przecież wszyscy tam dołączyliśmy, aby pracować nad swoim rozwojem.  Mnóstwo myśli, słów, spostrzeżeń kołacze się w mojej głowie i pewnie będzie jeszcze długo, może na zawsze i mam nadzieję, że coś z nimi zrobię, przepracuję jej jakoś, żeby odczuć konkretny efekt (moc radości, małymi kroczkami na szczyt, zrzucenie bagażu, nadodpowiedzialność, prawo Cirila Parkinsona, mentalność, że coś jest zawsze do zrobienia…). Jedna z wykładowczyń zrobiła nam ciekawe ćwiczenie, a potem interpretowała nasze odpowiedzi. Mnie określiła jako wulkan możliwość, wielki potencjał, ale….. z cieniem. I on mnie blokuje. Kobieta widziała mnie dwa razy w życiu, nawet z nią dłużej nie rozmawiałam, ale chyba ma rację…. Zastanawiam się tylko nad dokładnym sprecyzowaniem tego cienia, a może jest ich więcej?

W sobotę mieliśmy 10-minutowe wystąpienia o swojej pasji przed kamerą. Nie było to łatwe doświadczenie! Szczególnie dla kogoś, kto mówi tak szybko i rusza się tak dużo jak ja ;-) Mówiłam o podróżowaniu na zasadzie hospitality exchange, czyli naszych 12-letnich doświadczeniach z przyjmowaniem podróżników pod swój dach, jak również „surfowaniem po ich kanapach”. Napisałam sobie swoją przemowę, ale połowy nie powiedziałam z wrażenia… Z innych wystąpień dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, więc było inspirująco: o jodze, o czterech kolorach – typach osobowości, o olejkach eterycznych, o ruszeniu do działania, dzięki tu i teraz, o poradzeniu sobie ze strachem, o diecie Kwaśniewskiego, naturalnym leczeniu wzroku, motywowaniu kobiet do pełni życia…. Tak, życie jest fascynujące... :)

Wczoraj też po zajęciach poszliśmy na koncert wspaniałego gitarzysty Jessego Cooka. To był już chyba nasz siódmy raz. Siedzieliśmy na wysokim balkonie i trochę inaczej odbierałam tę muzykę, szczególnie na początku koncertu i może też dlatego, że w jego zespole byli całkiem nowi muzycy, których nie znaliśmy, a do tamtych już się przyzwyczailiśmy i bardzo ich polubiliśmy. Na szczęście, w końcu muzyka i energia jej grania wciągnęły mnie w siebie i już nie było ważne, kto ją wykonuje. Byłam jedyną osobą, która wstała z fotela i kiwała się na stojąco, kiedy pod koniec Jesse „zarządził” Rumba party i ludzie na parterze wstawali i podchodzili pod scenę. Były dwa bisy i bardzo fajne rytmy. Jesse nawet śpiewał trzykrotnie, byłam w szoku, choć to kompletnie nie to samo, co wspaniały Chris Church, który robił to na jego koncertach podczas tylu lat… Było magiczne „Say something”, „Fall at your feet” i kawałek, którego nie znałam, do którego śpiewania zaprosił publiczność. Tak sobie myślę, może zmienił całkowicie skład zespołu, żeby dać szansę innym (młodym) muzykom, wpuścić trochę świeżości? Jeden z nich jest młodym mistrzem gitary, który wygrał wiele konkursów wykonując właśnie utwory Jessego. Drugim jest wybitny wirtuoz gry na skrzypcach z Ukrainy, który naprawdę jest wirtuozem! Cudne dźwięki instrumentów, piękna muzyka, cudne rytmy, ale już chyba tak nie szaleję z nim, jak kiedyś :D. Wszystko płynie i się zmienia, nic nie jest stałe…    

A dziś po zajęciach było takie piękne słońce, a mnie ciągnęło do ruchu. Pojechałyśmy z Z. na przejażdżkę rowerową po wsi i trochę przez las, ale nie dało się za długo jeździć, bo mocno wiało. A w ogrodzie na hortensjach pojawiło się już dużo pączków… Później zrobiłam sobie pachnącą i gorącą kąpiel w soli Epsom - pożyteczne z przyjemnym. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz