Kolejny weekend spędzony w Szkole Trenerów Rozwoju Osobistego za mną. Zmęczona fizycznie i pozytywnie „przeorana”
psychicznie, ale jak zwykle naładowana dobrą energię grupy i wykładowców. To
naprawdę wydaje się być innym światem. Może dlatego, że nasze studia zbliżają
się ku końcowi, każdy zjazd staje się coraz bardziej wartościowy i
emocjonujący. Może to zżycie grupy, albo nasza coraz większa otwartość na
trudne tematy – przecież wszyscy tam dołączyliśmy, aby pracować nad swoim
rozwojem. Mnóstwo myśli, słów,
spostrzeżeń kołacze się w mojej głowie i pewnie będzie jeszcze długo, może na
zawsze i mam nadzieję, że coś z nimi zrobię, przepracuję jej jakoś, żeby odczuć
konkretny efekt (moc radości, małymi kroczkami na szczyt, zrzucenie bagażu,
nadodpowiedzialność, prawo Cirila Parkinsona, mentalność, że coś jest zawsze do
zrobienia…). Jedna z wykładowczyń zrobiła nam ciekawe ćwiczenie, a potem
interpretowała nasze odpowiedzi. Mnie określiła jako wulkan możliwość, wielki
potencjał, ale….. z cieniem. I on mnie blokuje. Kobieta widziała mnie dwa razy
w życiu, nawet z nią dłużej nie rozmawiałam, ale chyba ma rację…. Zastanawiam
się tylko nad dokładnym sprecyzowaniem tego cienia, a może jest ich więcej?
W sobotę mieliśmy 10-minutowe
wystąpienia o swojej pasji przed kamerą. Nie było to łatwe doświadczenie!
Szczególnie dla kogoś, kto mówi tak szybko i rusza się tak dużo jak ja ;-)
Mówiłam o podróżowaniu na zasadzie hospitality exchange, czyli naszych
12-letnich doświadczeniach z przyjmowaniem podróżników pod swój dach, jak również
„surfowaniem po ich kanapach”. Napisałam sobie swoją przemowę, ale połowy nie
powiedziałam z wrażenia… Z innych wystąpień dowiedziałam się wielu ciekawych
rzeczy, więc było inspirująco: o jodze, o czterech kolorach – typach osobowości,
o olejkach eterycznych, o ruszeniu do działania, dzięki tu i teraz, o
poradzeniu sobie ze strachem, o diecie Kwaśniewskiego, naturalnym leczeniu
wzroku, motywowaniu kobiet do pełni życia…. Tak, życie jest fascynujące... :)
Wczoraj też po zajęciach poszliśmy
na koncert wspaniałego gitarzysty Jessego Cooka. To był już chyba nasz siódmy
raz. Siedzieliśmy na wysokim balkonie i trochę inaczej odbierałam tę muzykę,
szczególnie na początku koncertu i może też dlatego, że w jego zespole byli
całkiem nowi muzycy, których nie znaliśmy, a do tamtych już się przyzwyczailiśmy
i bardzo ich polubiliśmy. Na szczęście, w końcu muzyka i energia jej grania
wciągnęły mnie w siebie i już nie było ważne, kto ją wykonuje. Byłam jedyną osobą,
która wstała z fotela i kiwała się na stojąco, kiedy pod koniec Jesse „zarządził”
Rumba party i ludzie na parterze wstawali i podchodzili pod scenę. Były dwa
bisy i bardzo fajne rytmy. Jesse nawet śpiewał trzykrotnie, byłam w szoku, choć
to kompletnie nie to samo, co wspaniały Chris Church, który robił to na jego
koncertach podczas tylu lat… Było magiczne „Say something”, „Fall at your feet”
i kawałek, którego nie znałam, do którego śpiewania zaprosił publiczność. Tak
sobie myślę, może zmienił całkowicie skład zespołu, żeby dać szansę innym
(młodym) muzykom, wpuścić trochę świeżości? Jeden z nich jest młodym mistrzem
gitary, który wygrał wiele konkursów wykonując właśnie utwory Jessego. Drugim
jest wybitny wirtuoz gry na skrzypcach z Ukrainy, który naprawdę jest
wirtuozem! Cudne dźwięki instrumentów, piękna muzyka, cudne rytmy, ale już
chyba tak nie szaleję z nim, jak kiedyś :D. Wszystko płynie i się zmienia, nic
nie jest stałe…
A dziś po zajęciach było takie
piękne słońce, a mnie ciągnęło do ruchu. Pojechałyśmy z Z. na przejażdżkę
rowerową po wsi i trochę przez las, ale nie dało się za długo jeździć, bo mocno
wiało. A w ogrodzie na hortensjach pojawiło się już dużo pączków… Później zrobiłam sobie pachnącą i gorącą kąpiel w soli Epsom - pożyteczne z przyjemnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz