01.08.2017 - wtorek
Mieliśmy iść na Creasta Cocosului (Grzebień koguta) - pobliski szczyt, ale było 35 st. I nie znaliśmy zbyt
dobrze drogi, żeby w tym upale ryzykować. Wprawdzie część trasy prowadzi przez
las, ale jednak nie spróbowaliśmy z powodu za wysokiej temperatury. Bez
pośpiechu poszliśmy zobaczyć stary, zabytkowy kościół w Hoteni z 1770, przeniesiony
tam z Ukrainy. Otworzył nam bardzo miły pan traktorzysta, który nas wymijał na
drodze. Cerkiew w środku bez porażających
fresków, ale za to cudownie przyozdobiona lokalnymi tkaninami, gobelinami, a obrazy
białymi szalami, etc., takimi samymi jak w domu Joany.
Potem poszliśmy cudownie
wijącą się drogą za kościołem do następnej wsi – Breb. Po prawej i lewej widoki
gór i kopców siana - po prostu cudownie, cicho, spokojnie, można się w tym rozpłynąć.
W Brebie posiedzieliśmy w "altance" pod cerkwią, Rafał porobił
zdjęcia, też nam razem na statywie. Potem córka Ioany powiedziała nam, że jest tam dom
Printula Charles’a, ale my o tym nie wiedzieliśmy. W necie było napisane, że on
dal patronat fundacji, która opiekuje się starymi drewnianymi domami, z których
słynie Maramuresz, i w tym domu jadł lunch i zrobił sobie przed nim zdjęcie. W
jednym z pierwszych domów można kupić rękodzieło lokalnej gospodyni – ozdoby z
koralików, które przy wesołym cmentarzu widzieliśmy za 15 lei, tam były za 50!
Dopytywaliśmy się jej kilkakrotnie o cenę, bo trudno było uwierzyć w tę kwotę i
chyba na zawsze będę pamiętać, jak po rumuńsku jest „dziesięć” (zece).
Wróciliśmy do Hoteni (razem 10km) robiąc sobie po drodze zdjęcia przy wielkich snopkach (a jak pachniały!), zjedliśmy przekąski przygotowane przez Ioanę i pojechaliśmy 3.5 km do Ocna Sugatag zobaczyć słone jezioro.
Full ludzi na odkrytych basenach i kicz na straganach, ale jezioro ładne, naturalne. Grzało niemiłosiernie, ale porobiliśmy sobie romantyczne zdjęcia z pomostu z widokiem na jezioro, a dziewczyny skakały i wyszły niesamowite zdjęcia. Kupiliśmy zimne napoje w markecie w centrum (siedzący w obskurnych knajpkach bardzo się na nas patrzyli). Wróciliśmy i parę min po 19.00, aby zjeść kolację. Na stole była zupa mięsna i czysta jarzynowa oraz fasolka, którą pomagałam zbierać w wielkim ogrodzie za domem. Drugiego dania nie było, ale były za to przepyszne ciepłe papanaszi - pączki z konfiturą jagodową i śmietaną.
Po obżarstwie pączkowym przypomnieliśmy sobie, ze mieliśmy zobaczyć jeziorka 1 km od wsi, ale na pewno min 2km od domu Ioany, jak się potem okazało. Robiło się już ciemnawo, ale jak wyszliśmy poza domy, widok zaparł nam dech!!! R. i N. robili zdjęcia w zbożu, a my z Z. poszłyśmy jeszcze 500 m do tych jeziorek z żółwiami, kijankami i bagnem (rezerwat na liście Unesco). Droga przepiękna, polanki, las, pola, zmieniający się krajobraz. Można się było w tym zatracić!
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz