poniedziałek, 31 lipca 2017

Rumunia cd.

31.07.2017 Poniedziałek
Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na odwiedzenie klasztoru w Barsanie i starych drewnianych kościółków, które są na Liście Światowego Dziedzictwa. Było bardzo gorąco, Natalia zostałą w samochodzie, kiedy poszliśmy zwiedzać kompleks przepięknych drewnianych kościołów ze strzelistymi wieżami. Ten kompleks jest położony na górze, idąc do niego można podziwiać piękne widoki górskie. Sam klasztor przypomina trochę ogród japoński – mostki, woda, cudnie utrzymana zieleń. Mieliśmy szczęście, bo nie było zbyt wielu ludzi. 
Po Barsanie pojechaliśmy do odległej wioski o nazwie Ieud, gdzie znajduje się bardzo stary, ale dobrze utrzymany kościół drewniany z przepięknymi starymi freskami w środku. Pan sprzedający bilety wziął pieniądze tylko ode mnie, Zuzia i Rafał weszli za darmo, Natalka podziwiała okolicę, czyli siedziała w cieniu drzew na cmentarzu. Każdy z tych kościółków jest na wzgórzu i otacza go cmentarz. Różnią się datą wybudowania (XVI-XVII wiek) i freskami w środku. Są one grecko-katolickie lub prawosławne.  W środku jest niesamowity spokój. 

Na parkingu spotkaliśmy miłą parę motocyklistów z Trzebnicy, którzy nam powiedzieli o drugim kościole w tej wsi, na drugim jej końcu. Leży on faktycznie na końcu, a za nim rozpościera się przepiękny widok na góry. Obok kościoła była piękna brama, którą wchodzi się na dziedziniec i jest tam „altana” (nie wiem, do czego służy, może jakiś letni ołtarz). Zero ludzi, widoki zapierające dech, odgłos dzwoneczków owczych….
Wracając zatrzymaliśmy się na…. polskie lody na patyku (zwane Corso). Potem jechaliśmy sobie wolno malowniczymi drogami pośród większych i mniejszych wsi i odwiedziliśmy jeszcze kościoły w Poenile izei i Budesti. 

Wróciwszy, wzięliśmy Ioanę i pojechaliśmy w drugą stronę, w kierunku miejscowości Mara, gdzie znajduje się bardzo popularna restauracja- pstrągarnia (pastravaria) Alex. Miejsce, jak zwykle cudowne, coś jak nasze Góry Sowie, ale jak dla mnie bardzo dużo ludzi i głośno. Z ledwością znaleźliśmy ostatni stolik (w połowie w gorącym słońcu, ale potem się przesiedliśmy), Rafał zranił się w głowę uderzając w daszek nad stolikiem, Zuzi pękła szyba w telefonie (chyba od nagrzania słońcem), a ja zapomniałam zabrać plecaczka z wszystkimi ważnymi rzeczami, który zostawiłam pod znajdującym się tam wodospadem (niesamowite orzeźwienie!), na szczęście nikt go nie zabrał. 

Wracając zatrzymaliśmy się w Desesti, gdzie mieszka mama Ioany. W jej gospodarstwie są wszelkie zwierzęta wiejskie, ale największą atrakcją i radością były malutkie kurczaczki, które dała nam potrzymać na ręce (Natalka marzyła o tym!). To miejsce przypominało mi wieś mojej cioci sprzed trzydziesty lat…. Mama poczęstowała nas naleśnikami i pokazała wielki ogród z wielkim zagonem fasoli, która po rumuńsku nazywa się fasola…J. Potem zajrzeliśmy do lokalnego kościoła prawosławnego, też na liście Unesco i zachwyciliśmy jego położeniem prawie że w lesie (po odwiedzeniu kilku takich kościołów zlewają się one w jeden, ale ten miał cudowne, inne, freski i był bardzo „dostojny” w środku. Otworzył nam syn popa, któremu potem Ioana zapłaciła 10 lei.  Wracając zatrzymaliśmy się w sklepie, w którym Ioana z Zuzią kupiły lody, a Rafała przy samochodzie zagadywał po polsku lekko  pijany Rumun (było to bardzo surrealistyczne). W domu huśtawka w ogródku i bardzo cieplutki wieczór. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz