sobota, 29 lipca 2017

Rumunia (Maramuresz i Transilvania) 29.07.2017 - 09.08.2017

29.07.-30.07.2017 - sobota i niedziela

Do naszego gospodarstwa „agroturystycznego” (z AirBnB) dotarliśmy o 1.30 nad ranem. Droga z Murzasichle (skąd odebraliśmy Zuzię z obozu) do Hoteni trwała dłużej niż myśleliśmy. Wszystkie zdjęcia ©Rafał Szostak.
Rano szukanie lekarza dla Zuzi (dzień przed w południe dostała gorączki i bólu gardła, w nocy wymiotowała, więc bałam się, że to może być angina), apteka, pakowanie Zuzi i odesłanie niepotrzebnych rzeczy do dziadków, dokąd mieliśmy wrócić z Rumunii i ją tam zostawić), potem 7-kilometrowy korek do granicy ze Słowacją (nie skojarzyliśmy, że to droga na Morskie Oko oraz sobota), następnie bardzo miłe spotkanie i obiad w słowackim Kezmaroku (na liście Unesco!) z naszymi przyjaciółmi ze Słowenii, a potem przejechanie nadprogramowych 100km z powodu remontu dróg w Koszycach i niemożliwości znalezienia najkrótszej drogi na Węgry. Na granicy węgiersko-rumuńskiej ogromna kolejka (większość samochodów to tubylcy wracający na urlop do domu z emigracji) i sprawdzanie paszportów (sic!), a potem dość wolna jazda drogami przez wsie, miasteczka i serpentyny górskie. 

Byłam w bieżącym kontakcie z Ioaną, naszą gospodynią, która czekała na nas do tej 1.30 i wyszła na główną drogę we wsi, żeby nas pokierować. Po wejściu do domu wyjęła iPada i połączyła się ze swoją córką Lavi, która zna angielski i to ona zajmuje się kontaktowaniem z gośćmi z….. Ameryki Płn. Wyjaśniła nam co i jak, a potem okazało się, że mogę rozmawiać z Ioaną po włosku, gdyż spędziła ona 10 lat w Rzymie, kiedy dzieci wyjechały do szkół. Nigdy nie wiadomo, jak język i gdzie się przyda! Spędziliśmy tam cztery noce i od tego czasu z każdym nowo napotkanym Rumunem chciałam rozmawiać po włosku ;-). 

Jedna z izb w starym, ale wielkim domu Ioany to izba całkiem jak z muzeum etnograficznego. Zamieszczam zdjęcie;-). Powiem tylko, że mieszkanki wsi Maramureszu tkają takie cacka w domach, używają do ocieplenia w zimach, przyozdabiają domy i kościoły.  

Po pysznym śniadaniu przyszykowanym przez gospodynię z domowych produktów zakumplowaliśmy się z Ionem, kumplem sąsiadem Ioany, który pracuje w myjni, i który nagle wyszedł i wrócił za chwilę ze swoim sprejem do czyszczenia szyb. Sam z siebie zabrał się za czyszczenie szyb. Zostawił wprawdzie dużo smug, ale liczy się gest! Po surrealistycznej, acz wesołej pogawędce włosko-rumuńsko-angielskiej i po zachwycaniu się przez dziewczyny domowym inwentarzem (dwa cudne koty, owca z dzwoneczkiem, zachowująca się jak pies, króliki, kury, koguty i owce sąsiada przychodzące codziennie do zagrody Ioany, wyruszyliśmy w końcu do Sapanty podziwiając po drodze fantastyczne widoki gór, połonin, drewnianych domów i wielkich drewnianych bram. Wszystkie kobiety napotkane po drodze były ubrane w ludowe stroje - kwieciste spódnice podobne do podhalańskich, białe falbaniaste bluzki oraz chustki na głowie.

W Sapancie znajduje się wesoły cmentarz - okaz sztuki nagrobnej ze specyficznymi nagrobkami z rysunkami i wierszami przedstawiającymi zmarłego człowieka i jego życie lub śmierć. Była niedziela i przez to trochę ludzi, a przede wszystkim wielki upał. 

Dorina (znajoma nauczycielka, którą poznałam kiedyś na konferencji w Rzymie) poradziła, żeby zobaczyć też, znajdujący się nieopodal, Monastyr Pira - cudownie położony klasztor z wielkim drewnianym kościołem, który ma najdłuższą wieżę w Europie. Przepięknie zadbany, położony przy lesie, wszędzie zieleń i kwiaty. Idealne miejsce do medytacji!  Zwiedziliśmy kościół z wszystkich stron, wspinając się po drewnianych schodach, które prowadziły do różnych pomieszczeń.  Po drodze do klasztoru, w środku lasu, znajduje się wielka i piękna drewniana brama. 
Potem, o 16.00 spotkaliśmy się w centrum pobliskiego miasteczka – Syhotu marmaroskiego (Sighietu) - z Doriną, która tam mieszka. Zaprowadziła nas do tradycyjnej restauracji, znajdującej się obok muzeum Elie Wiesela, znanego żydowskiego pisarza i dziennikarza, który urodził się w tym mieście, przeżył Oświęcim, wymyślił termin Holocaust i dostał pokojową Nagrodę Nobla. Było bardzo gorąco. W restauracji zamówiłam mamaligę (bardzo chciałam spróbować tradycyjnej potrawy rumuńskiej, a wybór dań wegetariańskich bardzo znikomy) z sosem grzybowym, Natalka rosół, a dla wszystkich wielkie korytko z pieczonymi ziemniakami, boczkiem i surówką, której trochę wzięłam do tej mamaligi i sosu grzybowego. Może to, a może ten sos mi zaszkodził, i za chwilę poczułam się tak, jakbym miała zemdleć i zejść z tego świata. Ledwo doszłam do toalety;-). Nie przeszkodziło mi to w spróbowaniu pysznych papanaszi, które są narodowym deserem tego kraju. Gdy je jedliśmy, Dorina przeprosiła nas, myślałam, ze idzie do toalety, a ona wtedy zapłaciła za nas wszystkich (!). Opowiedziała nam bardzo ciekawe rzeczy o Wladzie Palowniku (jest nauczycielką historii) i zaprowadziła do synagogi. W przedwojennym Syhocie mieszkało razem bardzo dużo Żydów, Ukraińców, Węgrów i Rumunów.















Płn. część Maramureszu należy obecnie do Ukrainy, a południowa to Rumunia. Okazało się, że do miejsca na Ukrainie, w którym mieszkała przed wojną babcia Rafała i gdzie jego dziadek zginął z rąk UPA, jest stamtąd zaledwie 160km. Ale przez wysokie góry. Dorina podarowała nam 1,5 litra domowego bimbru (tak jak potem nasza gospodyni;-) i pyszne jabłka z własnego ogrodu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz