czwartek, 3 sierpnia 2017

Rumunia - cd.
3.08.2017 - czwartek 


Rano przepyszna kawa z Gheorghiu i Valericą oraz polskim mlekiem („lapte”) z Lidla. Potem pojechaliśmy krętymi górskimi drogami z przepięknymi widokami do miejscowości Hunedoara (ok. 30 km), żeby zobaczyć ogromny średniowieczny zamek Castelul Corvinilor – jeden z głównych celów naszej wyprawy do Rumunii. Znalazłam ciekawy opis tego miejsca (źródło: http://zajacpodrozny.blog.pl/2014/08/12/hunedoara-zamek-bajkowy-krajobraz-przemyslowy :

„Hunedoara słynie w Rumunii (i trochę poza jej granicami) z dwóch powodów: hutnictwa i średniowiecznego zamku uznawanego za najpiękniejszy w Transylwanii. Hunedoara na północnych obrzeżach (i nie tylko) przypomina jedno z miast Górnego Śląska lub Wałbrzych. I podobnie, jak w Wałbrzychu, odrażające i odrzucające większość odwiedzających miasto, kryje skarb w postaci wspaniałego zamku. (…) Bajkowa warownia zupełnie nie pasuje do – mijanego po drodze – pejzażu z filmów science-fiction; kominów, blach i szarych bloków. Zdaje się nie pasować do mroczno-romantycznej wizji dzikiej Transylwanii, posępnych, wysokich gór, lasów, odludzi spływających krwią ofiar Włada Palownika zwanego Drakulą. Hunedoarski zamek wydaje się jednak na to nie zważać i roztacza wokół siebie niezwykłą aurę, niczym z francuskich pieśni średniowiecznych, legendy o królu Arturze i „Gry o tron”, pnie się w niebo strzelistymi wieżami, jakby próbując wybić się nad miasto, nad kominy, nad przeciętność, zwyczajność i nudę.
Castelul Corvinilor, jak zwany jest po rumuńsku, powstał prawdopodobnie w XIV wieku, ale to Jan Hunyady – węgierski magnat, wojewoda siedmiogrodzki, gubernator i regent Węgier i bohater narodowy, który zasłynął zwycięstwem nad Turkami podczas oblężenia Belgradu w 1456 r. – uczynił z zamku po 1440 r. potężną twierdzę z podwójnym pierścieniem murów obronnych oraz kilkoma wieżami – prostokątnymi i kolistymi, które były zupełną innowacją w ówczesnych czasach w Transylwanii.”
Nam nie rzucił się tak bardzo w oczy industrialny charakter miasta, lecz wielkie niedokończone „rezydencje” cygańskie na wjeździe, które zewnętrznymi dekoracjami przypominały trochę kraje azjatyckie ;-).

Nie widzieliśmy też żadnych bloków, tylko wielki budynek byłej fabryki metalurgicznej położony dosłownie „za rogiem” zamku, oraz duże hale i kominy na obrzeżach miasta. 
Do wejścia zamku była kolejka, w środku też trochę ludzi, głównie lokalsów. Obeszliśmy zamek dookoła (trasa zwiedzania jest ponumerowana), szukaliśmy przez dłuższą chwilę telefonu Natalii, który jakiś dobry duch zaniósł do kasy (uff…J), porobiliśmy zdjęcia i Rafał stwierdził, że musimy tam wrócić, kiedy światło się przesunie, żeby zrobić sobie wspólne zdjęcie z zamkiem w tle. Byliśmy wykończeni upałem. Schodząc do samochodu (jak się ma szczęście, to się znajdzie miejsce na głównej ulicy, przebiegającej pod zamkiem) byliśmy też bardzo głodni (można powiedzieć: wycieńczeni ;).

Nagle zobaczyliśmy budynek z napisem „Werk” i patrząc na okoliczne stoliki z parasolami stwierdziliśmy, że w środku może być klima (uff…J) i nawet coś do jedzenia! Można śmiało powiedzieć, że ta restauracja jest prawie taką samą atrakcją jak zamek. Świetny przykład architektury industrialnej z przepięknie urządzonym wnętrzem z cegieł. Nowoczesne designerskie lampy i klimatyzacja regulowana indywidualnie przy każdym stoliku (nie wiało z góry!). Tam było cudownie. Jedzenie też dobre, choć małe porcje. Dziewczyny zrobiły sobie sesję w tych wnętrzach i były zachwycone.
Po tych atrakcjach pojechaliśmy nad jezioro Cincis, gdzie Zuzia się wykąpała. Zatrzymaliśmy się na szczycie wzgórza i z zapartym tchem podziwialiśmy widok na to jezioro. Rewelacja! Z góry też dobrze było widać, gdzie znajdują się plaże. Jedna należała do campingu i to była pierwsza dostępna z drogi. Wejście po 1 lei. Było cudnie leniwie…
Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze raz w centrum Hunedoary - szukaliśmy marketu, ale znaleźliśmy piekarnię z dobrym pieczywem J. Potem też był Penny Market, gdzie kupiliśmy napoje, a wyjeżdżając z parkingu „oniemieliśmy”: przed samochodami, na małym pasie trawy parkował wóz z końmi!;-)

W lokalnych marketach zawsze próbuję znaleźć lokalne, niesieciowe produkty. Nie jest łatwo, ale zawsze znajdzie się coś fajnego (głównie na prezenty). W tych rumuńskich jednak nie było zbyt dużego wyboru. Był syrop z rokitnika z cytryną - naturalny (bardzo dobry w smaku!), jak również krem z olejem z rokitnika rodzimej produkcji.

W domu pogaduchy i piwo z Silviu i Ricardo w ogrodowej altanie. Był cudny ciepły wieczór J

2 komentarze:

  1. Piękne opisy, aż się chce tam być ��

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj tak, szczególnie w taki chłodny wieczór, jak dzisiaj :)

    OdpowiedzUsuń