poniedziałek, 2 kwietnia 2018




Kreta - Dzień 4

Po późnym śniadaniu zastanawialiśmy się, czy jest sens tak późno wyjeżdżać do Knossos, żeby zobaczyć mityczne starożytne ruiny sprzed 2000 lat przed naszą erą. Pojechaliśmy. To tam ponoć był labirynt Minotaura, którego pokonał Tezeusz za pomocą nici Ariadny, a z którego uciekł na skrzydłach jego budowniczy Dedal wraz z synem Ikarem. Zawsze fascynują mnie historie takich miejsc, te wszystkie plemiona, które tam mieszkały, lub które najeżdżały to miejsce. Wielkie, dawne silne cywilizacje, które nagle znikały z powierzchni ziemi z dziwnych powodów (trzęsienie ziemi, susza, etc.). Szczególnie ciekawe jest to na wyspach i tam właśnie ludzie pojawiają się najwcześniej. Na Malcie podziwialiśmy w Gigantiji najstarsze wolno stojące budowle na świecie, w Rumunii fortyfikowane osady cesarstwa rzymskiego, a tutaj ruiny wielkiego pałacu - małego miasteczka. Jedną z atrakcji były dwa pawie, które oprócz dostojnego przechadzania się wśród starożytnych ruin wydawały niesamowite "wrzaski".

Potem spotkaliśmy jednego obok tarasu kawiarni przed pałacem. W tej kawiarni obsługiwał nas kelner, który prawie że płynnie mówił w języku polskim! Szok i podziw. Uczy się tak dla siebie, ale do Polski nie ma czasu jechać, bo oprócz pracy musi się zajmować gajem oliwnym swojej mamy.






Knossos jest tylko 6km za Heraklionem. Chcieliśmy zobaczyć tylko port. Ruch był bardzo duży, ale na szczęście udało nam się znaleźć miejsce do zaparkowania, które miało być blisko portu, ale nie było. Wyjątkowo jakoś nam się tam nie podobało, nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie jesteśmy i jak daleko będziemy szli i okolica była jakaś taka nie za "ładna". Ale za chwilę zatrzymaliśmy się w kawiarni http://www.kritikosfournosdaily.gr/ z największą ilością ciast, jakie kiedykolwiek widziałam w życiu. Obsługa średnio znająca angielski i myśląca, że kupujemy na wynos, ale w końcu się dogadaliśmy. Było przepysznie!




A potem, idąc do starego portu......, potem to już się czułam jak w Istambule....w każdym calu. Było tak samo jak wtedy, kiedy szłam do Mostu Galata w Istambule... Nawet teraz jak o tym myślę, to postrzegam Heraklion jako Turcję, a nie Grecję. Tylko że w Istambule nie było tak cudownego zachodu słońca, jak tam w starym porcie w Heraklionie.... Staliśmy na wprost wzburzonych fal rozbijających się o skały i chłonęliśmy ten nieziemski widok... Ach, to była uczta!!!


Kiedy słońce zaszło przeszliśmy się długi kawałek wzdłuż promenady prowadzącej daleko hen w morze, w kierunku twierdzy weneckiej.... Choć było już ciemno, oprócz nas było tam wielu lokalnych spacerowiczów, biegaczy, rowerzystów, ale było tłumów i było bardzo przytulnie :-).
Nie mogliśmy nie zajść też w głąb lądu, kawałeczek od starego portu, gdzie zachwyciliśmy się Loggią Wenecką - zabytkowym budynkiem z 17 wieku, w którym obecnie znajduje się ratusz, oraz fontanną Morosiniego. Wszystko było pięknie oświetlone. Zjedliśmy coś małego i przeszliśmy się szeroką ulicą z różnymi przytulnymi kafejkami, cukierniami i sklepikami z pamiątkami, która bardzo przypominała mi taką samą ulicę w Istambule, schodząc do Mostu Galata.




Wracając mijaliśmy drzewa cytrynowe rosnące w przydomowych ogródkach. Przeszliśmy też obok statuy Nikosa Kazantzakisa - największego pisarza, poety, myśliciela i filozofa Grecji - Kreteńczyka, który napisał "Greka Zorbę".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz