niedziela, 23 grudnia 2018


Ból mięśni nóg jak po przejściu gór, ból pięt od długiego stania na twardych kapciach, trzy rany kłute, dwa przycięte paznokcie i skóra rąk pomarszczona jak u praczki, nie wiem ile kilogramów więcej od próbowania gotowanych i pieczonych dobroci, wielokrotne wizyty w sklepach i jazda na drugi koniec miasta po zakwas buraczany, odsłuchane przy okazji pierwsze rozdziały dwóch bardzo ciekawych książek o mózgu - oto bilans dwóch ostatnich dni sprzątania, pieczenia i gotowania. Zawsze mi się wydaje, że tego, co planuję zrobić na święta nie jest za dużo, ale niestety każdego roku wychodzi, że jednak jest. W zeszłym roku robiłam o wiele więcej, praktycznie wszystko, u rodziców, ale wtedy byłam niesamowicie zmotywowana (też chorobą taty). W tym roku nie było lekko - nie mogłam się skupić na odpowiednich ilościach składników, mieszało mi się i ręce i nogi bolały. W placku migdałowym zamiast 70g kaszy manny wsypałam całe pół kilo (całą torebkę) i jeszcze chciałam dosypać 200g, żeby było 700, bo mi się trochę zera pomyliły ;-). Dodałam trochę więcej innych składników, zwizualizowałam efekt końcowy (mimo, że pierwszy raz piekłam to ciasto ;-), rozświetliłam je dobrą energią i..... wyszło cudowne!!!!!! Za to keks z rumem wyszedł bardziej suchy i mniej keksowaty, niż rok temu, a rok temu był przepyszny. Żałuję, że nie dałam więcej orzechów włoskich, które tak lubię, a których mamy kilogramy (i problemy z miejscem ich przechowywania), tylko jak automat odważałam po 50g poszczególnych bakalii... 
Sałatki jarzynowej też wyszło parę kilogramów, barszczu min. 5 litrów, 2 kg śledzi (w ziołach z czosnkiem i drugi rodzaj w pomidorach, śliwkach, z imbirem i pomarańczą (miodzio!) i wielki gar kapuchy. Zamiast gotować i piec regularnie co jakiś czas, to ja teraz wszystko naraz, jakbym chciała to nadrobić. Znajomi wyjechali wczoraj do hotelu i tam im zrobią wigilię. Może my tak za rok też?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz