czwartek, 15 czerwca 2017




Dzisiaj był cudowny, przecudowny dzień!!! Ajurweda mówi, że natura jest nasza największą uzdrowicielką” i w moim przypadku zawsze to się sprawdza. Już dawno zaplanowaliśmy, że dzisiaj pojedziemy do wąwozu Pełcznicy wokół Zamku Książ, ale rano, a tak naprawdę od wczoraj wieczorem miałam taką gonitwę myśli w głowie i spadek nastroju, że zamiast się cieszyć, odczuwałam wielki smutek. Sytuacja ze zmianą szkoły odbija się niestety na mojej psychice i moim nastroju….





Ale, jak już dojechaliśmy na parking Zamku i doszliśmy do pierwszego punktu widokowego, a potem w dół stromo, na skróty, do rzeki i zostaliśmy otoczeni przez wielką gęstwinę zieleni, kwitnące rododendrony (w lesie!!!) i weszliśmy na piękną ścieżkę to od razu zrobiło mi o wiele, wiele lepiej na sercu i w umyśle J. Zapomniałam o wszystkich moich rozmyślaniach i troskach i skupiłam się tylko na tym, co przede mną, wokół mnie i pod nogami. Jako że pierwszy raz byliśmy w tym wąwozie, to nie wiedzieliśmy ile czasu zajmie nam jego przejście i zatoczenie pętli wokół zamku. Po małym kluczeniu znaleźliśmy drogę do ruin Starego Książa i tam chwilę posiedzieliśmy w słońcu, porobiliśmy zdjęcia i odpoczęliśmy.









Naszym następnym celem był ponad 600-letni cis „Bolko” i znaleźliśmy do niego drogowskaz, ale lokalny Pan, którego zapytaliśmy poradził, żęby wrócić do rzeki i iść tamtędy, bo idąc szlakiem według drogowskazu, to bardzo się zmęczymy, gdyż będziemy schodzić stromo w dół.
Poszliśmy, tak jak nam poradził i…. zgubiliśmy się. Tzn. droga była cudowna, ale po pół godzinie wróciliśmy do tego samego drogowskazu i tym razem już poszliśmy dalej szlakiem (zielonym). Szło się świetnie, w dół, ale dało się przeżyć i w ogóle nie było innych ludzi! Pełcznica wije się i szumi niesamowicie pięknie i relaksująco. Do tego ta gęstwina drzew i ich nieziemski zielony kolor z przebijającym się niebieskim niebem.  Po zejściu jest już bardzo łatwa trasa wzdłuż samej rzeki i jej przełomów.

Cis „Bolko” jest bardzo stary, ale nie wiem dlaczego, myślałam, że będzie ogromny. Minąwszy go, z pomocą innych turystów trafiliśmy w końcu na dziedziniec Książa. Tyle razy tam byliśmy, ale nigdy nie wchodziliśmy od strony czerwonego szlaku. Ostatnie podejście było pod górę. Uwielbiam to uczucie zmęczenia, ach jak mi tego brakowało! W sumie trasa krótka – zajęła nam 3 godziny, ale były wzniesienia, zakręty, ruiny, roślinność, wodospad, więc nie było nudno.
W zamku lody, przejście przez park do samochodu i w niecałą godzinę byliśmy już w domu. Nie mogliśmy się spóźnić, bo wieczorem czekał nas wspaniały koncert w NFM. Zdążyłam jeszcze ugotować szybko coś z niczego – uwielbiam wymyślać na poczekaniu, co ugotuję, w zależności co jest pod ręką i na co padnie mój wzrok ;-). Dzisiaj szybko upichciłam bulgur z quinoą, cykorię uduszoną w ghee i soku pomarańczowym z przyprawami i placki z ciecierzycy, które miały być falafelami ;).

Bilety na koncert Patricii Kaas kupiłam ponad pół roku temu w ramach prezentu na urodziny Rafała, jak tylko pojawiła się informacja o jej koncercie we Wrocławiu. Odkryłam ją podczas studiów – na jej piosenkach uczyłam się francuskiego J. Ta niesamowita kobieta ma absolutnie niesamowity głos, z lekką chrypką i wielkimi możliwościami wokalnymi. W każdy utwór wkładała tyle emocji, że aż dech zapierało. Nie pamiętałam, że bilety mieliśmy w pierwszym rzędzie, tuż pod sceną, z prawej strony. Przed Rafałem centralnie był jeden z wielu głośników umieszczonych na krawędzi sceny. Ogromny głośnik wisiał kawałek nad nami i myśleliśmy, że niego będzie słychać całą muzykę. Najpierw na przyciemnioną scenę weszli muzycy (pięciu podobnych do siebie, ubranych na czarno mężczyzn i miałam wrażenie, że przynajmniej trzech z nich to bracia;), a potem swoje wielkie „entree” w pionowym snopie światła i ze srebrną kurtyną za sobą miała artystka. Spojrzała przed siebie, przeszła w naszą stronę i…. uśmiechając się spojrzała mi centralnie w oczy J. Zespół zaczął mocno grać, a my, zanim byśmy całkowicie ogłuchli przy tym głośnikiem, uciekliśmy do drugiego rzędu przed środkiem sceny. Stamtąd było cudownie słychać muzykę, a Patricia Kaas była przed nami jak na dłoni. Niesamowita kobieta, świetnie się poruszała na scenie i szybko rozruszała towarzystwo. Zapytała po angielsku, jak się czujemy, ja jej odpowiedziałam po francusku „Tres bien”, a ona to podchwyciła. Przez pierwsze dwa kawałki wszyscy z przodu siedzieli sztywno, tylko ja przeżywałam ten piękny show, który dział się tak blisko przed moimi oczyma i uśmiech szczęścia nie schodził mi z twarzy. Potem Patricia przemówiła i „rozgrzała” towarzystwo – coraz więcej osób klaskało do piosenek, a skończyło się na tym, że cała wielka sala poważnego, wydawało by się, NFM-u, włącznie z balkonami, tańczyła, kiwała się i poruszała na różne sposoby do jej piosenek, a aplauz za każdym razem był ogromny. Artystka trzy razy się przebierała i za każdym razem wyglądała świetnie – miała bardzo ciekawe buty. Śpiewała stare, znane utwory w całkiem nowej i wspaniałej aranżacji, takiej, że nie mogłam ich na początku rozpoznać, jak również te z nowej, cudownej płyty, którą przed koncertem podarował mi Rafał i nawet zdążyłam się zapoznać z tekstami utworów. Ach, to było niezapomniane przeżycie!!! Nie miałam żadnych oczekiwań przed jej występem (nie zdążyłam), myślałam, że to będzie spokojny koncert, a tu taki wspaniały występ, z magiczną grą świateł i bardzo profesjonalnymi muzykami, pełen cudownej energii i ciepła, które rozsiewała artystka. Najfajniejsze jest to, że na koncertach utwory z płyt brzmią całkiem inaczej, jeszcze ciekawiej, porywają serce, a dusza fruwa z radości! To był jeden z najlepszych koncertów w moim życiu. Muzyka nagrana w studio brzmi nieskazitelnie, ale to podczas koncertów czuje się te emocje, tę pozytywną energię,  i ten kontakt z wykonawcami jest bezcenny.  Pisząc te słowa słucham jej ostatniej płyty (zatytułowanej po prostu „Patricia Kaas”), mam przed oczyma jej twarz i uśmiech, i jest mi autentycznie smutno, że ten koncert już się skończył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz