W sobotę wpadłam w wielki dół - czasami tak mam, dopada mnie to właśnie w weekendy, kiedy mogłoby być dobrze. Chciałam zawieźć mamę do szpitala i odwiedzić tatę, byłam już gotowa do wyjścia, ale nagle ogarnęła mnie słabość i moje ciało w odpowiedzi na moje myśli powiedziało "nie". Miałam jeszcze trochę kataru, więc usprawiedliwiałam się, że nie chcę złapać czegoś większego w szpitalu i nie chcę zarazić tatę. Mamę zawiózł Rafał. Żeby się trochę wygrzebać z tego dołu zmusiłam się do wyjścia na spacer do lasu, póki jeszcze było słońce. Doszłyśmy z Zuzią do Wilkszyna.
W niedzielę już było lepiej. Pojechaliśmy na bazar w Browarze kupić wielki słój sklarowanego masła, czyli ghee. Poprzednie już dawno nam się skończyło. W zasadzie wszystko na nim gotuję i wierzę w jego zdrowotne właściwości (szczególnie dla Vat wg Ajurwedy), ale obawiam się też trochę, że przez niego można też przytyć. Na bazarze w Browarze, jak zwykle kupuje się więcej, niż się planuje. Kupiliśmy kilogramy pysznych jabłek, wielkie liście buraka liściowego, świeży jarmuż, kalarepkę (pierwszy raz przyrządziłam ją na ciepło - pyszna!), miód spadziowy, soki z kiszonek, przyprawy i pyszny ser. Na jarmarku w zamku dopełniliśmy zakupy miodem gryczanym i przekąskami dla dziewczyn. Od razu przyciągnął mnie Słowianin sprzedający książki swojego autorstwa o obrzędach słowiańskich, ich wierze i modlitwach. Mogłabym być etnografką.We Wrocławiu jest fundacja na rzecz kultury słowiańskiej i będzie tu powstawać pierwsza świątynia Słowian. Ciekawe!
Dziś cały dzień "w drodze". Rano godzina na zawiezienie Zuzi na zbiórkę na wycieczkę i dojechanie do pracy. Godzina! W środku dnia wyszłam na dwie godziny na pierwszą sesję fizjoterapii w moim życiu. I szkoda, że pierwszą, bo już dawno by mi się taka przydała! Nie będę tu powtarzać, jak mnie zdiagnozował fizjoterapeuta i jakich "przyjemności" doświadczałam; wystarczy tylko, że do tej pory dźwięczą mi w głowie jego słowa: "aktywność fizyczna, radzenie sobie ze stresem, odpowiednia dieta...". Niech mi jeszcze ktoś powie, kiedy mam to wszystko realizować?!!! W związku z wyjściem w pracy siedziałam godzinę dłużej, potem podjechałam do taty do szpitala, z którego wyszłam po 18.00, zajechałam do sklepu, żeby zrobić zakupy, bo rano chcę zawieźć tacie jedzenie i w domu byłam po 19.00. Radzenie sobie ze stresem....w wiadomym markecie od razu zaświeciła do mnie książka Dagmary Skalskiej, której opowieść miałam okazję posłuchać na spotkaniu z Agnieszką Maciąg. Byłam bardzo ciekawa jej propozycji na radzenie sobie ze stresem. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy,to to, żeby być wdzięcznym (wszyscy, dosłownie wszyscy o tym piszą). Żeby w każdej negatywnej sytuacji znaleźć trzy pozytywne rzeczy. Jakie pozytywne rzeczy mam wyciągnąć z wizyty w szpitalu u mojego taty? To, że się popłakałam w samochodzie wracając do domu? To, że pielęgniarki mają kamienną twarz, ale może to ich ratunek przed emocjonalnym angażowaniem się w chorobę pacjenta? To, że tata ma "stuletnie" łóżko i cienki materac i nie może spać, bo go boli? Może ta lekcja, to to, żeby doceniać zdrowie. W sumie pokrywa się, z tym, co mówił fizjoterapeuta, że trzeba o nie dbać. Tak, teoretycznie wszystko wiem. I na prawdę staram się zachowywać dystans, stoicyzm, nie oceniać, być obserwatorem. Ale jeśli oprócz obserwacji jest smutek - jak sobie z nim poradzić? Jak wepchnąć w jeden dzień dojazdy, pracę (dziękuję, że nie wymaga ona ode mnie zbyt wielkiego wysiłku, choć to może się niedługo zmienić), szkołę, zakupy, prace domowe, opiekę nad rodzicami, fizyczną aktywność i metody radzenia sobie ze stresem? Ten styl życia doprowadzi nas do samozagłady, a najpierw do zasilenia oddziałów szpitalnych.
Żeby o tym zapomnieć pojechaliśmy do kina. Nie można było rezerwować, trzeba było od razu kupić bilety, więc z duszą na ramieniu kupiłam, bo Zuzia na wycieczce, więc można się wyrwać. Kupując te bilety nie wiedziałam, że tak późno wrócę do domu. A ciągnęło mnie do kina, bo już bardzo dawno niczego nie oglądaliśmy. "Podwójny kochanek" Ozona ma lepsze i gorsze recenzje, ale zrobiony jest C U D O W N I E. Jakby się oglądało wystawę wielkoformatowych fotografii, malarstwa, portretów... Muzyka też niesamowita, przepiękna! Myślałam, że będzie epatował seksem, ale nie, to jest bardziej pastisz na psychoterapię, rozdwojenie jaźni, bliźniactwo i cokolwiek tam jeszcze sobie widz zinterpretuje, bo interpretacji, szczególnie scen końcowych może być wiele....Piękni aktorzy, piękne koty, piękny francuski język i widoki Paryża. I tak wciąga, że można zapomnieć o radzeniu sobie ze stresem ;-).
PS. Gdy zobaczyłam w czołówce, że film jest oparty na adaptacji książki Joyce Carol Oates to już wiedziałam, co się będzie święcić. Miałam jej jedną książkę, której bałam się przeczytać i nie przeczytałam... Opis sugerował, że jest bardzo ciężka. Na szczęście film aż taki nie był, ale atmosfera nocy i padającego deszczu po wyjściu z kina bardzo dobrze z nim współgrała :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz