czwartek, 5 października 2017

To miał być naprawdę spokojny dzień, a przynajmniej na taki się zapowiadał. Nie miałam nic do zrobienia po południu, więc psychiczny luzik. Rano zawiozłam tacie ciepłe śniadanie do szpitala i pomimo ogólnego wydłużenia się moich dojazdów i przejazdów podróż nie trwała aż 1,5 godziny jak w poniedziałek. Idąc do samochodu napawałam się szybkim spacerem i pięknym ogródkiem przyszpitalnym - nawet w takich miejscach może (i powinno) być pięknie! W pracy koledzy w kuchni podnieśli mi nastrój opowiadając śmieszne rzeczy i pełna energii zasiadłam przed biurkiem do pracy. W związku z umówioną wizytą u lekarza, o której zapomniałam, musiała przesunąć rozmowę z kandydatką na później (już raz zmieniałam datę), a tu po otwarciu laptopa zobaczyłam od niej maila z prośba o przesunięcie dokładnie na tę samą godzinę, na którą ja chciałam to zrobić. Byłam w szoku, wszechświat znowu usłyszał moje myśli. Zadzwonił tato, że jutro najprawdopodobniej go wypiszą, i żebym przyjechała jeszcze dzisiaj i zrobiła mu w domu kopię tabeli z przydatnymi informacjami na temat zawartości płynów w jedzeniu, którą otrzymał od lekarza, żeby mógł mu ją jutro oddać.






Na 14.45 pojechałam do ortopedy, żeby załatwić dla Natalii zabiegi rehabilitacyjne na jej bolące plecy. O 15.45 miałam w biurze mieć rozmowę kwalifikacyjną przez video. Wizyta nie była miła dla Natalii, gdyż nie jest miło usłyszeć, pomimo że się to wie, że jest się asymetrycznym i że jest to duży problem. Przy moim współodczuwaniu też nie było to miłe. Podczas, gdy ja ustalałam grafik tych zabiegów, Natalia poszła do samochodu zostawić ciężkie podręczniki i przy okazji...położyła na nich klucz i zamknęła bagażnik..... Do spotkania w pracy miałam pół godziny. Zapasowy klucz Rafał miał przy sobie i (teoretycznie) był dwie godziny jazdy od Wrocławia. Na zewnątrz nieźle padało, to chociaż córka dała mi swoją kurtkę, która miała kaptur, bo ja po zmoknięciu wyglądam jak prawdziwa zmokła kura. Dobiegłam na przystanek tramwajowy, tramwaj miały być za 5 minut - przyjechał za 35, zapakowany po brzegi, stałam między drzwiami wejściowymi a ich prętem, ściśnięta przez innych ludzi. Zadawałam sobie pytanie: dlaczego to mi się zdarzyło? Może dlatego, żebym doceniła Svetę - naszą sprzątającą Ukrainkę, z którą ostatnio nie chciało mi się gadać w biurze, a ona mnie zagadywała, i która teraz pojawiła się obok mnie na przystanku i całą drogę do biura dzieliła ze mną swą parasolkę. Przed swoje biurko dotarłam o 16.15 i odbyłam spóźnioną, ale bardzo miłą rozmowę z kandydatką. Potem przyjechała pani Dorota, u której zamówiłam przepyszny tort dla Natalki z okazji jej jutrzejszych urodzin. Pogawędziłam też miło z panem ochroniarzem, u którego go zostawiłam do czasu, aż przyjedzie po mnie Rafał. W międzyczasie dowiedziałam się o nadciągających wiatrach i podziwiałam za oknem bardzo szybko przesuwające się i coraz ciemniejsze chmury.

Do taty już nie pojechaliśmy :/. O 18.30 byliśmy na parkingu po samochód z zatrzaśniętym kluczem. A potem jazda jak w horrorze - za to podczas niej można (trzeba!) było ćwiczyć uważność na 1000%! Najbardziej przestraszyłam się już przed samym wejściem do domu, bo wtedy to już wiało na maksa.



To jasne światło przezierające spod chmur to nadzieja!

Potem lekcje, życzenia dla córeczki i przepyszny tort (bo jutro pewnie dziecka nie uświadczę w domu) i medytacja, która pomogła mi się wyciszyć. Podczas wszystkich tych sytuacji dzisiaj ćwiczyłam spokój i niepoddawanie się emocjom, ale wieczorem po wszystkim wystarczył jeden mały impuls, żeby wymięknąć... I wtedy medytacja pomogła.

Co jak co, ale moje życie na pewno nie jest nudne...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz