sobota, 17 listopada 2018


Wczoraj zaczął się tydzień filmu niemieckiego. I choć ostatnio nie chodzimy do kina zbyt często, to na filmy niemieckie zawsze. Rok temu była cudowna różnorodność, w tym roku, jak na razie, są same "ciężkie" filmy. Kiedyś uwielbiałam filmy takiego kalibru, nie cierpiałam zaś filmów zbyt lekkich. Uwielbiałam i nadal uwielbiam, jak one coś we mnie wnoszą, wzbogacają mnie, dają do myślenia. Ale teraz bardziej świadomie "zarządzam" swoimi emocjami i za bardzo nie chcę się narażać na ich zalew spowodowany "ciężkością" danego filmu. 

Wczorajszy film "Milcząca rewolucja" bardzo mnie poruszył. Rok 1956, młodzież w klasie maturalnej w NRD, rzeczywistość koszmarnego zastraszania, propagandy i bezlitosnego systemu. Systemu, który nie tylko rozbijał rodziny, ale także klasy maturalne. Z powodu dwóch minut ciszy solidarności z narodem węgierskim próbującym się wyrwać z okupacji sowieckiej. Nie wiem dlaczego, ale bardzo przeżyłam ten film. Może dlatego, że bohaterami byli młodzi ludzi, którzy tak niesamowicie pokazali pełnię człowieczeństwa? Piękne obrazy szarej rzeczywistości i niedającej się zniewolić młodości. Przepiękna muzyka. Nie mogłam się otrząsnąć z tych emocji. Po filmie moje ciało zachwycało się przygotowanymi przekąskami, a dusza i umysł były dalej w roku 1956 w Stalinstadt i przeżywały dramatyczne losy jego mieszkańców.

Dzisiejszy film był piękny i lekki pomimo swojej ciężkości. Trzy dni z życia Romy Schneider w cudnej nadmorskiej scenerii z szumem fal i wiatru w Bretanii. Niesamowite czarno-białe zdjęcia i muzyka. Wyjątkowa piękna naturalna kobieta z dziecięcą radością życia i otwartością, a jednocześnie spadająca w dół ciągnięta przez swoje demony... demony z przeszłości, od rodziców, demony relacji z mężczyznami, związane z pracowaniem, wyjazdami i zostawianiem dzieci. Trafnie wyławiane przez aroganckiego dziennikarza. Ale suma summarum film nie zakończył się źle :). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz