sobota, 26 stycznia 2019


Ale się wczoraj cieszyłam na ten weekend! Jakbym miała zaczynać wakacje ;).  A tu tylko czytanie motywacyjnych książek, bo za dwa tygodnie sesja i m.in. test na zaliczenie z Treningu Motywacyjnego. Zamiast skupić się na książkach z listy podanej na zajęciach, pochłonęła mnie lektura „21 godzin do sukcesu” autorstwa mojego profesora od tych zajęć – Zbigniewa Królickiego. Jest w niej niesamowita mądrość (jakby kompendium tych 25 książek z listy, zadanych do przeczytania) oraz świetne, bardzo życiowe i „przewrotne” historie z morałem do refleksji i wyciągania wniosków. Tytułowe 21 godzin do sukcesu to czas, który potrzebny jest na przeczytanie tej wyjątkowej książki. Ja jednak nie chcę jej szybko czytać, gdyż chcę się trochę pozastanawiać nad jej treścią. Autor pisze ludzkim językiem, od serca i bardzo podkreśla to, że rozwój i stawanie się lepszym powinno być naszym największym celem, bo aż szkoda byłoby nie wykorzystać naszego potencjału. Najbardziej spodobała mi się sama definicja sukcesu:

„(…) To specyficzny stan umysłu, który pozwoli Ci pokonać zakręty, wzniesienia, przeszkody, omijać maruderów i mając cel przed oczami, poruszać się cały do przodu, przed siebie. Sukces to stan ciała, ducha i umysłu na drodze do celu. (…) Do wyznaczonego celu dochodzi się nieustannie , korygując kurs. (…) Podstawową cechą sukcesu jest… spokój ducha. Twojego ducha. (…) Ci, co stoją na szczycie, wiedzą, że wiąże się to z ogromną odpowiedzialnością, ale jednocześnie mówią wprost: „Możesz to osiągnąć, ponieważ ja tego dokonałem, a ja przecież nie różnię się niczym od Ciebie” J.

Chciałam napisać w poniedziałek, ale padłam o 20:30. Blue Monday został tak nazwany chyba ze względu na kumulację ciemności w tym dniu. Dowiedziałam się o bardzo nieszczęśliwych zakończeniach życia wśród znajomych znajomych w niedzielę wieczorem. Wstrząsnęły mną.

We wtorek poszłam na zumbę, a potem przez następne dni czułam ją w kościach i mięśniach, dobrze że chociaż były endorfinki ;-).

W środę rano nic nie szło, jak powinno, Zuzia nie mogła założyć soczewek, a miała w tym dniu W-F (na pierwszej lekcji) i spóźniliśmy się do obu szkół. Zmartwiłam się tym. A potem okazało się, że W-Fu w ogóle nie było i Zuzia wcale się nie spóźniła. Po raz kolejny miałam dowód na to, jak bezsensowne jest martwienie się!!! Niepotrzebnie wybiegałam myślami (zmartwieniami) do przodu, zamiast skupić się na „tu i teraz”! W książce „Moc pozytywnego myślenia” wyczytałam, że angielskie słowo „worry” pochodzi od starego anglosaskiego słowa oznaczającego „dusić”. „Gdyby ktoś chwycił Cię za gardło i mocno ścisnął, odcinając przepływ żywotnych sił, byłoby to dramaturgicznym przedstawieniem tego, co sam ze sobą robisz przez długotrwałe, nawykowe zamartwianie się i denerwowanie”. Żeby pozbyć się zmartwień zwizualizuj sobie oczyszczenie umysłu z wszystkich zmartwień i lęków. Wyobraź sobie, że spływają, tak jak spływa woda z umywalki (możesz to zrobić pod prysznicem;). Oddaj wszystkie swoje obawy Bogu, Wyższej Jaźni, Wszechświatowi. Zaśpiewaj uspokajającą mantrę. Wyobraź sobie, że ręką wyciągasz ze swojego umysłu po kolei wszystkie zmartwienia, albo przymocuj koło drzwi wejściowych symboliczny koszyk, do którego włożysz swój niepokój przed wejściem do domu (tak robią Indianie). Kiedy umysł będzie oczyszczony zapełnij go wiarą, afirmacjami, pozytywnymi wizjami.  

W czwartek słuchałam webinaru o coachingu kryzysowym z cyklu Podstaw psychologii kryzysu – co to jest kryzys, jak go rozpoznać i jakie kroki podjąć.

A w piątek poszłam się wypocić na zumbę J   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz