niedziela, 11 marca 2018



Piszę z samolotu do Londynu czekając na odlot, a z okna widzę cudowny wschód słońca. Jak mogłam go nie zauważyć w tej strasznej gonitwie, żeby zdążyć na lotnisko po trzech godzinach snu (miały być cztery, ale po trzech już się obudziłam), i przy tym niczego nie zapomnieć i nie zwariować. Ostatni tydzień, a wczorajszy dzień szczególnie, były maksymalnie wypełnione zadaniami i aktywnościami. Jakakolwiek regularność, budowanie nawyku były niemożliwe do wykonania, a właśnie w takich momentach jest to szczególnie ważne. Normalnie nie jest łatwo, a co dopiero, kiedy wydłużają się godziny pracy. Jestem bardzo niezadowolona z takiego trybu życia, szczególnie teraz kiedy wiem, jak wartościowe zdrowotnie jest wolne, poukładane życie, a ja jestem w stanie prawie że wycieńczenia ;-).

Dzisiaj kiedy obudziłam się po tych trzech godzinach myśli w moim mózgu kręciły się jak szalone. Dopakować parasolkę, wziąć jeszcze plastry, które buty w końcu wziąć, którą kurtkę (cieplejszą czy mniej ciepłą)??? Problemy pierwszego świata! Wszelkie starania bycia minimalistą w podróży wzięły w łeb. No ale mam małe usprawiedliwienie, że jadę służbowo, do pracy i na spotkania. Ale i tak jestem zniesmaczona tym ile rzeczy musiałam wziąć, tzn. nie musiałam, ale sama chciałam, bo życie z nimi jest łatwiejsze….. Na lotnisku z tego zmęczenia i napięcia prawie że się rozryczałam żegnając się z Rafałem…

Wczoraj jeszcze, jak już dawno nie, działo się tyle rzeczy jedna po drugiej, że ciągle tylko sprawdzałam, która jest godzina. Jakby to nie mogło się rozłożyć na trzy soboty, po jednym wydarzeniu w każdą. Będąc już świadomą, bardzo ubolewam nad takim tempem wszystkiego. Staram się „pacyfikować” swój umysł i robić wszystko, żeby nie zwariować, używając technik, które poznałam, ale niestety nie jest to łatwe.

Rano pojechałam na szybkie śniadanie z moim angielskim „bratem” Markiem, który akurat na ten tydzień przyjechał do Wrocławia w ramach corocznych wizyt w byłej szkole Zuzi. Nie widzieliśmy się dwa lata i w ostatniej chwili uświadomiliśmy sobie, że oboje mamy wolną tę samą jedyną godzinę. Podjechałam do hotelu Puro i rozmowa z Markiem, a potem też z jego synkiem Dominikiem i Carmel, uskrzydliła mnie na kilka godzin! Oni są jak nasza najbliższa rodzina, znamy się już 9 lat i pomimo rzadkiego widywania się, nasze kontakty zawsze są tak samo ciepłe i serdeczne. To jest cudowne!

Potem szybki  bieg do samochodu i jazda do domu, bo o 10:00 byłam umówiona na zrobienie henny, następnie apteka, jubiler (wyczyszczenie dawno nieużywanej biżuterii, czuję się teraz jakbym dostała kilka par nowiutkich kolczyków) i pakowanie się. O 13.30 wyjechaliśmy  po Natkę, żeby o 14.40 zacząć obiad urodzinowy Kuby. 25 lat!!! Odwieźliśmy rodziców do domu i z powrotem do miasta na koncert trio Avishia Coena z Orkiestrą Symfoniczną z Brna w NFM – prezent urodzinowy Rafał, trochę odsunięty w czasie ;-). Solenizantowi bardzo się podobał, zresztą całej publiczności  też (wrocławska jak zwykle niezawodna). Byłam zdziwiona, że tyle osób zna jego muzykę i tak żywiołowo reaguje, ale Rafał mnie uświadomił, że to jeden z najlepszych kontrabasistów na świecie. Najlepszy, czy nie, jego wczorajsze utwory dla mnie były idealne do odpłynięcia w stan alfa/drzemki. Zuzia w tym czasie była ze szkołą na Międzynarodowych Targach Turystycznych w Berlinie, gdzie miała wspaniałe doświadczenia na kontynencie Azji, Afryki i Europy Środkowej (tańce regionalne, przekąski, gadżety, konkursy, itp.). Na resztę kontynentów nie wystarczyło czasu. Wróciła zachwycona i pół godziny prezentowała nam swoje zdobycze ;-). Wrażeń dla całej naszej rodziny było aż nadto!!!

Teraz już w autobusie z lotniska na Victoria Station. Cudownie jest słyszeć i czytać angielski wszędzie dookoła. Czuję się tu jak w domu, któryż to już raz? (ósmy!) Wielokrotnie zastanawiałam się, czemu tu nie zostałam. Wszystko pięknie zorganizowane, opisane, ludzie się uśmiechają, są uprzejmi i pomocni, przestrzegają zasad, dbają o porządek (przynajmniej ja mam takie doświadczenia). No i to brzmienie języka! Mam zboczenie zawodowe – wczoraj upajałam się brzmieniem i pięknie skonstruowanymi zdaniami w wykonaniu Marka, wykształconego dyrektora szkoły. Jaka to była miła odmiana od strzępków amerykańskiego angielskiego z branży IT ;-)

Po zjedzeniu bardzo wegańskiej owsianki przy dworcu Victoria dojechałam w końcu do naszego hotelu. Jako że pokoje mogliśmy dostać dopiero po 15:00 wszyscy spotkaliśmy się w pokoju Billa, który jest tu od wczoraj (zjeżdżaliśmy się stopniowo, tzn. wszyscy ze Stanów, nasi przyjeżdżają ok. 22:00 i czekam na nich). Moi koledzy i koleżanki z USA okazali się bardzo fajni i serdeczni i nawet się trochę razem pośmialiśmy:-). Na lunch poszliśmy do pobliskiej kolorowej dzielnicy zamieszkanej przez Banglijczyków, ale można na nie j spotkać jedzenie, słodycze i ludzi z całego świata. 

Teraz siedzę sobie wygodnie na kanapie w pokoju, porozmawiałam z rodzinką, włączyłam brytyjską TV - akurat leci słodki program o psach i ich właścicielach i może zaraz się zdrzemnę. 
Jestem przepełniona ogromną wdzięcznością za te wszystkie prezenty od życia! :-) :-) :-)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz