Do Berlina jechałam z mieszanymi
uczuciami. Bo niedawno był pogrzeb taty i „nie wypada”, bo dziewczyny opuszczą
dzień szkoły i w weekend nie będą mogły niczego nadrobić, bo dużo pracy jak
zwykle przed wyjazdem… Ale szkoda było stracić bilety na koncert kupione ponad pół
roku temu i suma summarum dobrze było się trochę oderwać, pobyć rodzinnie i naprawdę
poczuć jesień z szeleszczącymi i pachnącymi kolorowymi liśćmi i chłodniejszym
powietrzem.
Wcześniej byłam w Berlinie dwa
razy, ale zawsze na krótko i zwiedzałam bardzo wyrywkowo. Teraz, będąc chwilę
dłużej, od razu się tam lepiej orientuję. Czułam się tam dobrze, pomimo
ogromnej liczby industrialnych budynków i szerokich ulic. Wszystko jest tam
monumentalne i zbudowane z rozmachem. Piękne, zapierające dech wielkie nietypowe
kościoły i budynki z kolumnami przypominające starożytny Rzym. Wielkie
przestrzenie. Pomiędzy nimi socjalistyczne blokowiska ciągnące się kilometrami.
Czasami ładne stare klimatyczne kamienice. Wielki park za Bramą Brandenburską i
obok niej rozległy monumentalny pomnik ku pamięci 6 milionów Żydów, którzy
zginęli w Europie. Pogoda świetnie zgrała się z naszym zwiedzaniem w piątek i
była tak samo mroczna jak klimat podzielonego Berlin i nasz spacer wzdłuż
dawnego muru dzielącego go równo po środku na szarość komuny i blichtr
konsumpcyjnego Zachodu. Zaczęliśmy od wielkiego Alexander Platz we wschodniej
części, aby dojść do Checkpoint Charlie, gdzie było przejście graniczne między
Wschodem a Zachodem. Potem wzdłuż muru, z przystankiem w wielkim ośrodku „Topografii
terroru” pokazującym dojście Hitlera do władzy i powojenny reżim (coś w stylu
naszej „Zajezdni”). Następnie przeszliśmy wzdłuż memorialu ku czci pomordowanych
Żydów (wielkie betonowe kloce umieszczone na bardzo dużym terenie tworzące coś
na kształt labiryntu), zatrzymaliśmy się przy Bramie Brandenburskiej (główny
cel Zuzi) i Reichstagu. Po tej smętnej historii przemieściliśmy się do
dzielnicy Kreuzberg na cudowny wielobarwny, pachnący i aromatyczny targ turecki,
gdzie można było m.in. kupić kilogramy awokado, mango, cytryn, granatów za
grosze. Szkoda, że u nas nie ma czegoś takiego! Sprzedawcy tureccy byli bardzo
mili, a niektórzy kupujący bardzo oryginalnie i ciekawie ubrani J. Zjedliśmy tam po raz
pierwszy najpyszniejsze na świecie danie z Ghany składające się z pieczonych
specjalnych bananów do gotowania, uduszonej fasolki czarne oczko i duszonych
warzyw. Gorące, cudnie przyprawione i pachnące smakowitości! Spróbowaliśmy też
pysznej zupy z orzechów ziemnych i warzyw oraz tureckich placków warzywnych z
pitą, tzatzikami i sałatą. Wyszliśmy obładowani siatkami z owocami za 1 euro.
Okazało się, że niedaleko targu znajduje się znany super sklep „Zero waste”,
gdzie przychodzi się na zakupy ze swoimi opakowaniami, pojemnikami, słoikami i
kupuje wszystko na wagę. Oprócz standardowych rzeczy można nawet nalać sobie
tam szamponu do swojego pojemnika, oliwę i ocet balsamiczny, kupić ekologiczne
szczoteczki do zębów, czyścik do mycia się po skorzystaniu z toalety, pastylki
do mycia zębów, wegańskie słodycze na wagę. Od Marty Dymek z „Jadłonomii”
dowiedzieliśmy się, że w Berlinie można też kupić pączki, które są w 100%
wegańskie („Brammibals donuts”). Okazało się, że jeden z ich sklepów znajduje
się przy samym targu, na ulicy wzdłuż brzegu rzeki. Zakupiliśmy tam ostatnie
sztuki, w związku z tym dwie dostaliśmy gratis (uwaga, te sklepy oficjalnie są
czynne do 18:00, ale od 16:00 zostają już pojedyncze smaki, więc jak ktoś chce
spróbować różnych smaków, to warto iść tam o wiele wcześniej, najlepiej po
otwarciu). My dwa razy trafiliśmy na końcówkę i ten sam smak, nie chcieli nam
już nawet zrobić kawy, gdyż ekspres był już wyczyszczony po całym dniu). W
jednym sklepie pracowała Polka, mówiła, że w ciągu dnia mają bardzo długie
kolejki, ciągnące się na zewnątrz sklepu. Chcieliśmy też iść na normalny obiad
do jednej z wielu wegańskich knajpek (np. Einstein Cafe, Pele Mele), ale
większość z nich serwuje tylko śniadania i brunche (do określonej godziny) oraz
ciasta, koktajle, itp. Nie udało nam się
zdążyć przyjść przed tą godziną. Wczoraj na szczęście, po dość męczącej wizycie
w muzeum, udało nam się znaleźć wolny stolik w wietnamskiej knajpce Vegan
Living (Quy Nguyen przy Oranienburgerstrasse 7), gdzie zjedliśmy aromatyczne i rozgrzewające dania, które ponoć są
typowym street food’em w Wietnamie. Zamówiłam też z ciekawości wietnamską
herbatę, która okazała się być wodą z lukrecją i wielkimi kawałkami imbiru i trawy
cytrynowej oraz limetki. Bardzo rozgrzewające na jesienną pluchę i wiatr J. Niemcy jednak wolą curry wursty, a nie
wietnamskie jedzenie – knajpka obok, tzn. bardziej taki mały fast-food, pękała w
szwach wewnątrz i na zewnątrz ;-).
Na Muzeum Pergamońskie namówiła
nas ostatecznie Natalia, która niedawno na historii uczyła się o tych
wszystkich wielkich eksponatach tam się znajdujących. Ja miałam trochę mieszane
uczucia widząc tam te wszystkie skarby – przecież one powinny się znajdować w
miejscu, z którego pochodzą! Po skarbach Mezopotamii i starożytnego Rzymu
ogarnęło mnie zmęczenie, czułam się tam średnio – była tam niska energia (może
to przez te tłumy zwiedzających z całego świata?). Część poświęconą sztuce
islamskiej obejrzałam już z grubsza – i uważam, że była ona najmniej ciekawa,
choć po zachwycie Istambułem oczekiwałam, że będzie tam o wiele bardziej
interesująco. Pół tej wystawy zajmowały stare dywany… Praktyczna wskazówka:
najlepiej kupić bilety online – uniknie się wtedy długiego czekania na zewnątrz
w długiej kolejce. W muzeum w szafkach trzeba zostawić wszelkie torby i
plecaki, nie można nawet wziąć wody ze sobą. Dobrze, że chociaż toaleta jest za
darmo i że w ogóle jest, bo w wielu innych turystycznych miejscach jej nie ma,
lub jest płatna. W muzeum nie ma żadnej kawiarni (do czego przyzwyczaiłam się w
Wielkiej Brytanii).
Generalnie w Berlinie trzeba mieć
dużo gotówki, gdyż prawie nigdzie nie można zapłacić kartą (w kraju, który chce
całkowicie wyeliminować papierowe pieniądze!). Musieliśmy dwukrotnie korzystać
z bankomatów i nawet w dużej cukierni/kawiarni na dworcu nie przyjmowali kart.
Za bilety komunikacji miejskiej również można zapłacić TYLKO gotówką
(monetami!) w automatach w środku, za toalety i parkingi również wyłącznie monetami.
Jakiś kosmos!
Na jeden dzień pojechaliśmy do
bajkowego Poczdamu, ale to już osobna historia, o której napiszę następnym razem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz