Maroko wydaje
się teraz być bardzo, bardzo daleko…, nie tylko geograficznie, ale czasowo.
Minął tylko tydzień, ale natłok wydarzeń i wrażeń sprawił, że ten nasz wyjazd
oddalił się tak bardzo… Może też jest inny powód tego – za dużo wrażeń tam, a
za mało czasu, żebym mogła je odpowiednio dobrze wchłonąć i się w nich zanurzyć….
A może to, że to był tak intensywny tydzień, trzy różne miejsca, ból ucha na
początku i zmęczenie…. Jak zwykle w przypadku naszych wyjazdów zabrakło kilku
dosłownie dni, żeby osiąść na miejscu i nic nie robić, tylko chłonąć tę feerie
barw, zapachów i pięknych krajobrazów…. Może też dlatego, że czułam się tam
trochę jak intruz, bez chustki na głowie i sukni zakrywającej mnie od stóp do
głów… Kiedy w jeden ranek udaliśmy się do dzielnicy bez turystów, usiedliśmy w
lokalnej cukierence przy stoliku na ulicy i piliśmy kawę patrząc na życie lokalsów,
którzy rozkładali stragany, sprzedawali, albo udawali się na zakupy, krzycząc i
hałasując przy tym, to przez chwilę poczułam się jakbym siedziała w egzotycznym
muzeum i patrzyła na jego ruchome eksponaty.
Po głębszym zastanowieniu
się i chwilami mieszanych uczuciach jednak chciałabym tam wrócić. Chciałabym posiedzieć
sobie w spokoju na tarasie domu i chłonąć widok najwyższego szczytu Atlasu –
Jebel Toubkal albo iść na pieszą wycieczkę po okolicy, gdzie ludzie żyją wolno
blisko natury, z owcami, kozami, osłami, kurami i końmi. Roślinność tam jest
cudowna! Wszędzie zielono, choć same góry beżowe, a różowe kwiaty opuncji
mieszają się z żółtym rzepakiem. Osada, w której mieszkaliśmy znajduje się na
zboczu góry, u stóp której płynie leniwie rzeka, która po chwili tworzy
rozlewiska. Kiedy idzie się ścieżką zboczem gór mając po drugiej stronie w dole
właśnie tę rzekę wygląda to cudownie! Wokół góry, a naprzeciw ośnieżony Toubkal.
Krajobraz jak z bajki! Szkoda, że byliśmy tam tylko dwa dni. Było tam
najspokojniej, najpiękniej i najserdeczniej (rodzinka gospodarza Mohameda).
W pierwszym
dniu poszliśmy na taki właśnie spacer, a potem razem z gospodarzami i niemiecką
parą przygotowywaliśmy warzywa do tadżiny, a potem Mohamed pokazał nam jak
powinno się przygotować berberyjską
whisky, czyli zieloną herbatę ze świeżą miętą. Zapach tamtejszej mięty jest tak
intensywny i tak przecudny, że jak tylko o nim pomyślę, to już go czuję ;-).
Potem kazali nam się ubrać w berberyjskie stroje. Przyszły roześmiane sąsiadki,
berberyjskie tamburyny poszły w ruch i zaczęło się śpiewanie, klaskanie i „tańczenie”.
Było to niesamowite! Potem, w muzeum berberyjskim w Marakeszu puszczane były
takie same śpiewy, więc one naprawdę były autentyczne. Mohamed, jego żona
Latifa, córeczki Safa i Chana, siostra Malika, rodzice, kuzyn, i ponad stuletni
dziadek, z którym rozmawiałam po francusku, choć jego francuski był bardzo
niewyraźny i bardziej musieliśmy zgadywać co miał na myśli ;-). Kolację podano
przy świecach w przecudnej jadalni, jak z tysiąca i jednej baśni. Było tam jak
w pałacu sułtana ;-). Piękne kolorowe tkaniny, stylowe meble, wykończenia,
sztukaterie, marokańskie cudne lampy tworzyły niezapomniany nastrój. Następnego
dnia po przepysznym (choć słodkim śniadaniu składającym się z domowego chleba,
konfitur, miodu i Amlou, czyli pasty z migdałów z olejem arganowym) poszliśmy
na pobliski szczyt, do którego ścieżka rozpoczynała się jeszcze w osadzie. Podejście
było dość strome, ale z każdym krokiem widok coraz bardziej zapierał dech w
piersiach. Takie samo wrażenie sprawiały dziesiątki, jak nie setki kóz (w tym
trochę owiec), które pasły się na zboczach wydając przy tym ludzkie dźwięki i
goniąc się co jakiś czas. W ogóle się nas nie bały! Niesamowicie wyglądał ich
wyścig, tzn. bieg w jednym kierunku – nagle z różnych stron zbiegały się
dziesiątki różnorodnie ubarwionych kóz i z ludzkim meczeniem biegły w jednym
kierunku. Na szczycie góry czekały na nas jeszcze bardziej nieziemskie widoki
na przełęcz i góry z naprzeciwka i zastał nas tam lekki deszcz (w oddali była
burza z błyskawicami). Chętnie byśmy zeszli na dół, gdyby nie ta burza.
Spotkaliśmy za to bardzo sympatycznych Anglika i Estonkę, którzy weszli na
szczyt z przeciwnej strony niż my, z którymi ucięliśmy sobie bardzo miłą
pogawędkę (spotkaliśmy ich potem nad morzem ;). Po powrocie na dół poszliśmy
jeszcze z pare kilometrów do Imlil, skąd wspinacze wyruszają na najwyższy szczyt.
Bardzo ciekawa ta wioska, choć dziewczyny czuły się trochę nieswojo, gdyż nie
było tam praktycznie żadnych kobiet. Ale sklepikarze byli bardzo mili, kupiliśmy
wodę i soczyste słodkie (i bardzo tanie!) pomarańcze. Ktoś z lokalnych sprzedawców
zagadał do nas po polsku – skąd wiedział, że my stamtąd?. Przy wejściu do
Imlil, jak w wielu innych miejscach stała policja i kontrolowała każdy samochód.
Wróciłam do domu resztką sił, po całym dniu chodzenia. Na kolację była tym razem
przepyszna kasza couscous z warzywami i również w wersji mięsnej. Na przystawkę
zawsze przepyszne lokalne oliwki.
Żal było
stamtąd wyjeżdżać! Wszyscy byli tak mili i bardzo gościnni. Długo rozmyślałam
potem o sytuacji kobiet tam mieszkających i w ogóle muzułmańskich. Mohamed był świetnie
ubrany, wyglądał bardziej jak stylowy Włoch niż Berber z oddalonej od
wszystkiego osady górskiej. A kobiety z jego otoczenia okutane od stóp i głów,
cały dzień w kuchni, gotujące i obsługujące gości., nie wiem nawet, czy każdy
członek tej rodziny miał swój osobny pokój, w sensie trochę prywatnej
przestrzeni. Malika i Latifa od rana się krzątały, mama odpoczywała. Ale nie
wyglądały na nieszczęśliwe, wręcz przeciwnie. Malika często się śmiała i prawie ciągle uśmiechała. Nie mogła
zapamiętać, że jesteśmy z Polski, pewnie nie miała pojęcia, że taki kraj w
ogóle istnieje. A dziewczynki biegały i bawiły się swobodnie, śpiewały, psociły
i w ogóle się przy nas nie krępowały. Były naprawdę słodkie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz