niedziela, 12 maja 2019


Maroko wydaje się teraz być bardzo, bardzo daleko…, nie tylko geograficznie, ale czasowo. Minął tylko tydzień, ale natłok wydarzeń i wrażeń sprawił, że ten nasz wyjazd oddalił się tak bardzo… Może też jest inny powód tego – za dużo wrażeń tam, a za mało czasu, żebym mogła je odpowiednio dobrze wchłonąć i się w nich zanurzyć…. A może to, że to był tak intensywny tydzień, trzy różne miejsca, ból ucha na początku i zmęczenie…. Jak zwykle w przypadku naszych wyjazdów zabrakło kilku dosłownie dni, żeby osiąść na miejscu i nic nie robić, tylko chłonąć tę feerie barw, zapachów i pięknych krajobrazów…. Może też dlatego, że czułam się tam trochę jak intruz, bez chustki na głowie i sukni zakrywającej mnie od stóp do głów… Kiedy w jeden ranek udaliśmy się do dzielnicy bez turystów, usiedliśmy w lokalnej cukierence przy stoliku na ulicy i piliśmy kawę patrząc na życie lokalsów, którzy rozkładali stragany, sprzedawali, albo udawali się na zakupy, krzycząc i hałasując przy tym, to przez chwilę poczułam się jakbym siedziała w egzotycznym muzeum i patrzyła na jego ruchome eksponaty.

Po głębszym zastanowieniu się i chwilami mieszanych uczuciach jednak chciałabym tam wrócić. Chciałabym posiedzieć sobie w spokoju na tarasie domu i chłonąć widok najwyższego szczytu Atlasu – Jebel Toubkal albo iść na pieszą wycieczkę po okolicy, gdzie ludzie żyją wolno blisko natury, z owcami, kozami, osłami, kurami i końmi. Roślinność tam jest cudowna! Wszędzie zielono, choć same góry beżowe, a różowe kwiaty opuncji mieszają się z żółtym rzepakiem. Osada, w której mieszkaliśmy znajduje się na zboczu góry, u stóp której płynie leniwie rzeka, która po chwili tworzy rozlewiska. Kiedy idzie się ścieżką zboczem gór mając po drugiej stronie w dole właśnie tę rzekę wygląda to cudownie! Wokół góry, a naprzeciw ośnieżony Toubkal. Krajobraz jak z bajki! Szkoda, że byliśmy tam tylko dwa dni. Było tam najspokojniej, najpiękniej i najserdeczniej (rodzinka gospodarza Mohameda).
W pierwszym dniu poszliśmy na taki właśnie spacer, a potem razem z gospodarzami i niemiecką parą przygotowywaliśmy warzywa do tadżiny, a potem Mohamed pokazał nam jak powinno się  przygotować berberyjską whisky, czyli zieloną herbatę ze świeżą miętą. Zapach tamtejszej mięty jest tak intensywny i tak przecudny, że jak tylko o nim pomyślę, to już go czuję ;-). Potem kazali nam się ubrać w berberyjskie stroje. Przyszły roześmiane sąsiadki, berberyjskie tamburyny poszły w ruch i zaczęło się śpiewanie, klaskanie i „tańczenie”. Było to niesamowite! Potem, w muzeum berberyjskim w Marakeszu puszczane były takie same śpiewy, więc one naprawdę były autentyczne. Mohamed, jego żona Latifa, córeczki Safa i Chana, siostra Malika, rodzice, kuzyn, i ponad stuletni dziadek, z którym rozmawiałam po francusku, choć jego francuski był bardzo niewyraźny i bardziej musieliśmy zgadywać co miał na myśli ;-). Kolację podano przy świecach w przecudnej jadalni, jak z tysiąca i jednej baśni. Było tam jak w pałacu sułtana ;-). Piękne kolorowe tkaniny, stylowe meble, wykończenia, sztukaterie, marokańskie cudne lampy tworzyły niezapomniany nastrój. Następnego dnia po przepysznym (choć słodkim śniadaniu składającym się z domowego chleba, konfitur, miodu i Amlou, czyli pasty z migdałów z olejem arganowym) poszliśmy na pobliski szczyt, do którego ścieżka rozpoczynała się jeszcze w osadzie. Podejście było dość strome, ale z każdym krokiem widok coraz bardziej zapierał dech w piersiach. Takie samo wrażenie sprawiały dziesiątki, jak nie setki kóz (w tym trochę owiec), które pasły się na zboczach wydając przy tym ludzkie dźwięki i goniąc się co jakiś czas. W ogóle się nas nie bały! Niesamowicie wyglądał ich wyścig, tzn. bieg w jednym kierunku – nagle z różnych stron zbiegały się dziesiątki różnorodnie ubarwionych kóz i z ludzkim meczeniem biegły w jednym kierunku. Na szczycie góry czekały na nas jeszcze bardziej nieziemskie widoki na przełęcz i góry z naprzeciwka i zastał nas tam lekki deszcz (w oddali była burza z błyskawicami). Chętnie byśmy zeszli na dół, gdyby nie ta burza. Spotkaliśmy za to bardzo sympatycznych Anglika i Estonkę, którzy weszli na szczyt z przeciwnej strony niż my, z którymi ucięliśmy sobie bardzo miłą pogawędkę (spotkaliśmy ich potem nad morzem ;). Po powrocie na dół poszliśmy jeszcze z pare kilometrów do Imlil, skąd wspinacze wyruszają na najwyższy szczyt. Bardzo ciekawa ta wioska, choć dziewczyny czuły się trochę nieswojo, gdyż nie było tam praktycznie żadnych kobiet. Ale sklepikarze byli bardzo mili, kupiliśmy wodę i soczyste słodkie (i bardzo tanie!) pomarańcze. Ktoś z lokalnych sprzedawców zagadał do nas po polsku – skąd wiedział, że my stamtąd?. Przy wejściu do Imlil, jak w wielu innych miejscach stała policja i kontrolowała każdy samochód. Wróciłam do domu resztką sił, po całym dniu chodzenia. Na kolację była tym razem przepyszna kasza couscous z warzywami i również w wersji mięsnej. Na przystawkę zawsze przepyszne lokalne oliwki.
Żal było stamtąd wyjeżdżać! Wszyscy byli tak mili i bardzo gościnni. Długo rozmyślałam potem o sytuacji kobiet tam mieszkających i w ogóle muzułmańskich. Mohamed był świetnie ubrany, wyglądał bardziej jak stylowy Włoch niż Berber z oddalonej od wszystkiego osady górskiej. A kobiety z jego otoczenia okutane od stóp i głów, cały dzień w kuchni, gotujące i obsługujące gości., nie wiem nawet, czy każdy członek tej rodziny miał swój osobny pokój, w sensie trochę prywatnej przestrzeni. Malika i Latifa od rana się krzątały, mama odpoczywała. Ale nie wyglądały na nieszczęśliwe, wręcz przeciwnie. Malika często się śmiała  i prawie ciągle uśmiechała. Nie mogła zapamiętać, że jesteśmy z Polski, pewnie nie miała pojęcia, że taki kraj w ogóle istnieje. A dziewczynki biegały i bawiły się swobodnie, śpiewały, psociły i w ogóle się przy nas nie krępowały. Były naprawdę słodkie!   



































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz