Jak cudnie było wczoraj wrócić do
domu i ogrodu! Pławię się w tej ciszy i spokoju, w tej zieloności. Czuję jak
zapuszczam korzenie, ugruntowuję się. A tego tak bardzo potrzeba mojej Vacie.
Dziś cały dzień na nogach, rozpakowywanie, gotowanie, przygotowywanie pokoju do
małego remontu, a pomimo tego, nie omieszkałam pogrzebać trochę w ziemi. Narwałam
liści werbeny i mięty i zrobiłam przepyszny napar. Narwałam też liści żółtlicy
drobnokwiatowej, która wyrosła tam, gdzie zasiałam bazylię i sprawiła mi tym
ogromną zagadkę, bo jak wyrastała to wyglądała identycznie jak bazylia, tylko
bez olejków eterycznych. W końcu ją zidentyfikowałam. Jest wspaniałym
jadalnym „chwastem”, udusiłam ją razem
ze szpinakiem. Ma też wiele leczniczych właściwości (tak samo jak werbena
cytrynowa!). A rododendron zakwitł ponownie.
Jaki ten wieczór piękny i ciepły!
Może jeden z ostatnich tak ciepłych tego lata. Jestem wdzięczna za dzisiejsze
słońce, za sąsiadów „aniołów”, za pyszne pożywienie i wszystkie „zielska”, za
tę przestrzeń, za moje wspaniałe córeczki i wspaniały pobyt Natalii w Anglii.
Został jej jeszcze tylko ten tydzień, tak szybko to zleciało.
Na weselu tydzień temu siedziałam
koło najradośniejszego, najszczęśliwszego i najpozytywniejszego człowieka,
jakiego kiedykolwiek poznałam w całym swoim życiu J. Jak cudnie, że tacy ludzie
są na świecie, można podładować akumulatory ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz