czwartek, 25 kwietnia 2019



Dziś uczestniczyłam w przepięknej konferencji HR w jeszcze przepiękniejszym miejscu Platinum Palace. Piękne zabytkowe wnętrza z rzeźbami, stiukami i kryształowymi żyrandolami, a  w przerwie można było wyjść na taras i podziwiać Park Południowy. Czułam się trochę jak na wakacjach. Spotkanie przygotowała świetna firma szkoleniowa z Gdańska, której główny filar – Beatę Kapcewicz, poznałam rok temu na konferencji wellbeingowej, przeczytałam jedną jej książkę, zaraziłam jej niesamowitą energią i wysłuchałam w międzyczasie jej kilku webinarów i lekcji z obszaru HR. Nie bardzo miałam czas iść na tę konferencję, ale ostatecznie zostałam zaproszona bez konieczności kupowania biletu, więc skorzystałam J. Pierwszym prelegentem był Marek Wikiera – jeden z kilkudziesięciu osób na całym świecie, który przebiegł cztery różne pustynie w jednym roku, po 250km na każdej – takie sześć maratonów dzień po dniu. Czuję niesamowity szacunek dla takich ludzi, którzy maksymalnie przesuwają swoje granice możliwości. Dowiedziałam się na przykład, że jak już czujesz tzw. „ścianę” psychiczną i fizyczną to dopiero osiągnąłeś 40% swoich możliwości i dasz radę więcej! Zdążyłam kupić internetowo książkę o tym wydarzeniu ("Wielki Pustynny Szlem"), której współautorem jest Marek i bardzo się ucieszyłam z dedykacji – podaruję ją mojemu bratu (i bratowej), który startuje w tym roku w Ironmanie w Barcelonie. Zaczęłam już ją czytać – wciąga niesamowicie!!! Marek okazał się świetnym gościem, skromnym, zabawnym – nikt nie powiedziałby, że dokonał tego, czego dokonał. Uwielbiam takie spotkania, uwielbiam się inspirować i motywować. Jest we mnie jakiś wrodzony podziw dla możliwości człowieka, jego walki ze słabościami, pokonywania przeszkód i dążenia do celu. Wszystkie następne prelekcje były równie ciekawe!

A wczorajszy dokument o Marinie Abramovic – dla niektórych bardzo kontrowersyjnej artystki performerki był wspaniały i bardzo emocjonujący. Mariny sposób bycia i mówienia fascynuje i magnetyzuje. Ma piękny niski i ciepły głos, pełny troski i miłości, jest uśmiechnięta i dowcipna – kobieta spełniona, z dystansem do siebie, która całe życie zmagała się z brakiem miłości matki – ta nie pocałowała jej ani razu w ciągu całego swojego życia i zamiast wychowywania dosłownie ją tresowała (więcej w autobiografii „Pokonać mur”). Ale największe wrażenie zrobił na mnie ostatni „performans” artystki w nowojorskim MoMA, podczas którego przez trzy miesiące, siedem godzin dziennie siedziała w bezruchu i patrzyła się w oczy osobom podchodzącym do niej. „The artist is present” – taki był tytuł tego wydarzenia. I ta właśnie, totalna, całkowita obecność w kontakcie z drugim człowiekiem była tak wzruszająca, że momentami nie mogłam powstrzymać napływu łez. Niesamowite było obserwowanie ludzi, którzy siadali naprzeciwko Mariny i to jak po kilku momentach zaczynały im płynąć łzy, albo cudownie się uśmiechali. Pamiętam jak na jednym ze szkoleń, na których byłam, prowadząca poprosiła o wykonanie podobnego ćwiczenia – przez minutę patrzeć się w oczy nieznanej osobie siedzącej obok. Dziewczyna obok, po chwili patrzenia się zaczęła płakać, pod wpływem uwagi, którą ją obdarzyłam. Zostało zbadane, że patrząc tak na człowieka można odczuć to co on czuje – czuje się jego energię. Niby nic, takie po prostu siedzenie i patrzenie się na drugą osobę, ale było to tak pociągające, że niektórzy szczęśliwcy w Nowym Jorku przychodzili do muzeum ponad dwadzieścia razy, a niektórzy czekali na to po 16 godzin, przez całą noc, żeby tylko tego doświadczyć. Bo w tym zabieganym świecie tak trudno wyhamować i w pełni skupić się na drugim człowieku…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz