Minęły dwa miesiące od ostatniego
wpisu w czerwcu. Wciągnęło mnie totalnie w ogród, koty, jeże, pracę, włoski i olejki
eteryczne. Olejkami doTerra zafascynowałam się pod koniec czerwca na bootcampie
zorganizowanym na FB. Zachwyciłam się mnóstwem ich praktycznych zastosowań, o
których pisały dziewczyny z całej Polski, i tym, że są mocne, bardzo wydajne, można
je stosować wewnętrznie, a przede wszystkim, że tak cudownie i nieziemsko
pachną! A wiadomo, że za sprawą zapachów można się przenieść do krainy baśni i
tam gdzie się tylko chce J.
Słuchałam lekcji olejkowych, uczyłam się, czytałam o tych dobrociach, zakupiłam
olejkową „biblię” pt. „Modern Essentials” i „Essentials and Emotions” i z
przyjemnością oddaję się tej pachnącej i niesamowicie ciekawej lekturze. Rośliny
i naturę kocham od zawsze, a olejki eteryczne to ich sama esencja, do 70 razy
mocniejsza niż rośliny w swojej roślinnej postaci. Zaczęłam olejkową stronę na
FB, aby dzielić się pięknem, dobrem i obfitością natury J.
Kiedy patrzę w kalendarz lipcowy
to widzę wpisy związane z ogrodem, warzywniakiem i kotami. To też wyjazd
Natalii do Niemiec do pracy, którą sobie znalazła jeszcze w lutym i udało się
pomimo obostrzeń. Jestem bardzo wdzięczna wszechświatu za to jej bezcenne
doświadczenie. To również spotkanie
Heartalku w Trzebnicy z Martą, Kasią, Benitą i Małgosią, a potem wizyta u
Małgosi w Zawoni i długie rozmowy ogrodniczo-życiowe. To też tygodniowy pobyt
Maćka, Basi i dzieci u nas oraz szalona podróż na koncert Janusza Radka w
Warszawie 31.07.2020. Podróż trwająca o wiele dłużej niż powinna z powodu
trzech wypadków po drodze, z małym stresem, że nie zdążę na koncert Janusza w
ogrodzie Muzeum Literatury, ale też podróż pełna cudnej energii Kasi, z którą
zabrałam się tam przez Bla, bla car. Kasia jest wyjątkową osobą – wulkanem najczystszej
autentycznej pozytywnej energii, dobrego humoru, uśmiechu i radości, osobą,
która sprawia, że chce się żyć!!! Uwielbiam takie niespodziewane spotkania! Oprócz
nas dwóch były jeszcze Agnieszka i Klaudia oraz Kot. To była wspaniała podróż i
dzięki Kasi, która zawiozła mnie pod drzwi muzeum, nie spóźniłam się na
koncert Janusza <3 <3 <3. Koncert w zmierzchającym ogrodzie z
nastrojowymi światłami i fantastycznymi wykonaniami Halinowych wierszy był
absolutnie magiczny, niezapomniany i jedyny w swoim rodzaju. Potem spotkanie z
dziewczynami z Fan Clubu i kontynuacja w naszym mieszkaniu. Rano
przespacerowałam się po Starym Mokotowie idąc do Śniadaniowni z przepysznym
jedzeniem, podziwiając przepiękne secesyjne wille. Powrót Bla, bla z Piotrem i dwoma Hindusami i przepyszny wege obiadek z rodzinką
w Green Busie na Nadodrzu. Lipiec to też cudny zabieg refleksologiczny w wykonaniu Kasi A. i jeszcze cudniejszy Krąg Kobiet w Oleśnicy z nią, Celiną i innymi wspaniałymi kobietami.
Sierpień to Zuzi staż w biurze
podróży, sterylizacja Kitty i jej urojona ciąża, weekendowa wizyta Bernda i
wspólne śniadanie w Mleczarni, weekendowa wizyta Baśki, Krzyśka i dzieci, wizyta Karolinki W., olejkowe i kobietkowe spotkanie z wieloletnimi sąsiadkami, dwa
przepiękne filmy włoskie: „Made in Italy” (Włoskie wakacje) z Liamem Neesonem,
który w sumie był bardziej angielski niż włoski, a widoki Toskanii zapierające
dech w piersiach – tak bardzo wtedy zapragnęłam znaleźć się w tej malowniczej
krainie, oraz „Praca jak każda” („Ma come ci dice il cervello) w ramach festiwalu
filmów włoskich, który jest niesamowicie pogodnym komedio-kryminałem, takie
połączenie Jamesa Bonda i Bridget Jones po włosku J. Przepiękny język, widoki,
jedzenie, bohaterzy, wzruszenia i poruszane tematy. Cudnie tak się oderwać od
9-10-ciogodzinnej rutyny w pracy, której miałam bardzo dużo w tych dwóch
miesiącach i po lipcu ciągnęłam już resztką sił…. W końcu w ten wtorek mogłam
się od niej oderwać. Z pierwotnych wakacyjnych planów podróży, najpierw do
Toskanii, potem na Morawy, ostatecznie pojechaliśmy do Roba i Beaty do Torunia,
aby pomóc im po zabiegu szpitalnym, po drodze zatrzymując się na cudowne dwie
godziny w Łasku u Benity i Czarka (pełne śmiechu i wartościowych rozmów), i z
Torunia wyskoczyć na jeden dzień do Sopotu i Gdyni. Wyjechaliśmy stamtąd w
sobotę rano, aby zdążyć z Kitty do kontroli weterynaryjnej.
W Sopocie było przytulnie i
sympatycznie, zjedliśmy śniadanie w knajpce z lokalsami – jednym z nich okazał
się lokalny malarz Jarosław Nowicki Karaim, który niedawno miał wernisaż i
opowiadał o perypetiach związanych z wpływem okoliczności covidowych na jego
wystawę. Żałuję teraz, że nie poszliśmy jej zobaczyć. Za to zobaczyliśmy Grand
Hotel, bohatera wspaniałej książki J. Wiśniewskiego, z mola i z bliska. No i
morze!!! Nie to samo, co turkus i błękit wody w ciepłych krajach, no ale zawsze
morze ;-). I gofry! Ale jeden dzień w zupełności wystarczy ;-). Potem
podjechaliśmy do Gdyni, bez planu, do portu, chcieliśmy zobaczyć statki, ale zamiast
nich zwiedziliśmy Muzeum Emigracji, które tam się znajduje (warto!), a następnie
w deszczu autobusem (parasolka została w samochodzie zaparkowanym daleko) podjechaliśmy
na spotkanie z Małgosią w Cafe Klaps, gdzie bywają znani aktorzy i filmowcy z
całej Polski (wpisy na ścianach) i serwują pyszne jedzenie (szczególnie malinową
bezę!).
A dziś już tak jesiennie i
sentymentalnie! Przepełnia mnie wdzięczność za dary ogródkowe, dzięki którym
mam pyszne obiadki bez wychodzenia do sklepu – fioletową bezłykową fasolkę,
która zamienia się w zieloną, pomidory, ogórki, sałaty, buraczki, piękne cukinie
i dynie Hokkaido, które zrobiły nam niesamowitą niespodziankę wyrastając z
kompostownika. Przed wyjazdem przerabiałam skrzyp, koperek, babkę zwyczajną,
nać pietruszki i szczypiorek. Kocham życie!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz